Читать книгу Czarny Horyzont - Tomasz Kołodziejczak - Страница 6

Оглавление

Dróżka biegła równolegle do rzeki, zwykły ziemny wał wysypany żwirem i faszynowany po bokach wiązkami gałęzi. Szeroka na tyle, by pomiędzy pniami drzew zmieścił się koń z jeźdźcem, i mocno zarośnięta, służyła jedynie wojskowym patrolom przemierzającym te tereny i geomantom dbającym o ustawione na brzegu słupy graniczne. Za rzeką zaczynała się ziemia niczyja.

Noc była jasna, księżyc, niemal w pełni, złocistym blaskiem rozjaśniał niebo, gładkie niczym tafla czarnego szkła, w której zatopiono żółte okruchy gwiazd. Gdy Kajetan podnosił wzrok, widział nad sobą pas tego bezkresnego stropu, pokrywający się z torem leśnej ścieżki. Gałęzie drzew wyrastające ponad dróżkę wyglądały jak rysy i pęknięcia na czarnej powierzchni nieba.

Koniunkcje były dobre, czas Raka, zwanego też Bramą Ludzkości. Mars promieniował mocą, Jowisz doskonale widoczny. Dogodny moment na rozpoczynanie niebezpiecznych przedsięwzięć.

Koń stąpał powoli, jakby z pewną ostrożnością czy wręcz niechęcią. W pewnym momencie pokręcił łbem, parsknął, szarpnął szyją. Kajetan pochylił się w siodle, poklepał wierzchowca, cicho szepnął:

– Co, stary przyjacielu? Znowu zabieram cię w miejsce, gdzie nie będzie już dobrego owsa z wojskowych magazynów. Ha, to rzeczywiście nie będzie bezpieczna wyprawa. Ale nie zostawiaj mnie, proszę. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

Tytus znów szarpnął głową, tym razem jednak spokojniej.

– No, koniku, damy radę. Zawsze dawaliśmy.

„Zawsze” oznaczało ostatnie dwa lata. Na szczęście nowe konie mają tę przewagę nad nowymi kochankami, że nie mogą zadawać pytań o to, co stało się z poprzednimi. A Kajetan nie miałby im nic wesołego do opowiedzenia. Bułat spalony żywcem. Ged z połamanymi nogami, dobity strzałem w głowę. Major zaginiony bez wieści. I Krak, i Gerylas, i wiele innych. Czternaście imion wytatuowanych na prawym ramieniu, czternaście składowych mocy, która pozwala prowadzić kolejne wierzchowce w ogień, mgłę magii, salwy pocisków, smród jegrów. Na śmierć.

– Wrócisz, Tytus, obiecuję ci, że wrócisz. Choćby beze mnie.

To zapewnienie najwyraźniej uspokoiło konia, bo choć parsknął ponownie, tym razem pobrzmiewały w tym dźwięku spokój i zaufanie. Kajetan nie kłamał. Wierzył, że się uda. Tak jak za każdym poprzednim razem.

Skręt ku rzece obsadzono drzewami porośniętymi świecącą w ciemności hubą. Blask był mdły, zielono-siny, wielu podróżnych mogłoby go wcale nie dostrzec pośród skłębionych gałęzi i gęstego listowia. Wkrótce ścieżka rozszerzyła się nieco, a drzewa zaczęły rzednąć. Do szumu lasu, zakłócanego czasem jedynie pohukiwaniem nocnych stworzeń, dołączył inny jednostajny dźwięk – melodia płynącej rzeki. Niektórym ludziom wydaje się, że szumią tylko górskie strumienie, że huczą jedynie spadające z wysokości wodospady. Że szerokie nizinne rzeki, uśpione swym własnym powolnym nurtem, bezgłośnie toczą wody ku przeznaczeniu, nirwanie słodkiej H2O rozpuszczonej w kosmosie oceanu. Być może tak było kiedyś, gdy świat wydawał się prosty i bezpieczny, opisany fizyką kwantową i teorią ewolucji, jasno wyłożony przez Einsteina, Banacha i Hawkinga. Nie teraz. Dziś rzeka tnie nie tylko skałę, ale i geomancyjne pola, przesypuje piasek i okruchy stopionej magii, daje dom szczupakowi i stworom znacznie odeń groźniejszym. Rzeka może płakać i spać, może opowiadać, o ile ktoś ma dość mocy, by jej wysłuchać. Nawet gdy płynie powoli, nizinnie senna, międzywierzbowo sentymentalna, czujne ucho wychwyci jej szum i odczyta dawane znaki.

Kajetan najpierw rzekę usłyszał, zobaczył ją, dopiero gdy wyjechał z lasu wprost na piaszczystą łachę. Ciemna woda była mętna, odbijała światło gwiazd, ale blado, rozmgliście, tak że tylko delikatna poświata przesuwała się po falach. Nawet okrągła tarcza księżyca zamieniła się w rozmazaną owalną plamę, podskakującą zgodnie z ruchem wody. Lecz to dzięki tym blaskom dawało się dostrzec, jak naprawdę przemienia się nurt. Nie był gładki, płaski, zwyczajny dla śródlądowych rzek. O nie! Raz po raz wzbierały w nim fale, czasem szerokie nawet od brzegu do brzegu. Nagły przybór podnosił nurt, fala rosła, przesuwała się, by po kilkunastu sekundach zaniknąć i dać miejsce nowej. Równocześnie po powierzchni szły poprzeczne prądy, nieregularne i groźne. Te rodziły się rzadziej, ale nagle; woda wzbierała niemal w pionową ścianę, chwilę trwała w bezruchu, a potem gwałtownie ruszała ku przeciwległemu brzegowi. Czasami takie fronty rodziły się jednocześnie po obu stronach rzeki, pędziły ku sobie niczym falangi dwóch armii, by zderzyć się, zmiażdżyć i rozproszyć w środku nurtu. Może zresztą tak było – może to napięcia magii geomancyjnej chroniącej polski brzeg odpierały ataki chaosu, niczym posterunki wojskowe chroniące ojczyznę przed rajzami barbarzyńców.

Kręciły się też w tej rzece nagle pojawiające się wiry zdolne wchłonąć konia wraz z jeźdźcem, rozlegały pluski świadczące, że coś ogromnego walnęło ogonem w wodę, rozcapierzone cienie wynurzały się i przemykały po powierzchni.

Wszystkie te wiry, fale, wodospady raz po raz mieniły się odbitym światłem, przesłaniały nawzajem, pogrążając w cieniu, łączyły i rozdzielały. Momentami blask powierzchni zdawał się tworzyć skomplikowane wzory, zmieniające się w rytm niezbadanych, ale istniejących reguł. Potem te matryce zlewały się w wielkie świetlne plamy, by po chwili ponownie rozdzielić się na tysiące drobin. Plamy światła i ciemności zdawały się budować i powielać swoje wzorce, mnożyć się i ginąć w starciu z rysunkami silniejszymi. Jakby były uczestnikami błyskawicznego procesu ewolucyjnego, zbyt szybkiego dla ludzkiego oka i narzędzi badawczych, a jednak tożsamego z milionletnią ewolucją istot żywych.

Kajetan obserwował rzekę w milczeniu. W końcu ruszył, kierując konia w prawo, ku rysującemu się w ciemności wysokiemu, obłemu kształtowi. Geomantyczny monolit stał zagłębiony w porośniętym rzadką trawą piasku, mniej więcej w połowie odległości między lasem a brzegiem. Otaczał go niski płotek z mosiężnych prętów pokrytych zaklęciami wzmacniającymi. Sam kamień, prostopadłościan wysoki na jakieś cztery metry, również wymalowany był w ochronne runy i napisy. Geomanci pozwolili sobie wręcz na kilka agresywnych klątw, mogących nawet – przy sprzyjających ascendentach – zaatakować intruzów na drugim brzegu. Na szczycie monolitu stał kamienny krzyż, a na każdej ze ścian wyrzeźbiono orła w koronie.

Kajetan zatrzymał się przed głazem. Nie zsiadł z konia, pochylił tylko głowę, by odmówić modlitwę przed tym ostatnim ojczystym larem. Już po chwili poczuł mrowienie skóry, jakby chodził po niej milion owadów. Ale nie było to nieprzyjemne, raczej łagodne, pieszczotliwe. Głaz oddawał mu nagromadzoną moc. Kajetan czuł, jak wokół niego i konia powietrze tężeje od nanokadabr. Skończył „Ojcze nasz” i płynnie przeszedł do mantr ochronnych, chcąc wzmocnić działanie monolitu.


Kiedy uznał, że jest gotów, lekkim uderzeniem pięt zmusił konia do obrotu. Skierował go nieco w bok, ku wyznaczającemu bród małemu kamiennemu słupkowi stojącemu tuż przy brzegu. Tytus nie protestował, widocznie też czuł, że jest bezpieczny. Dopiero kiedy woda zmoczyła mu kopyta, zarżał cicho. Coś plusnęło obok po prawej, nurt przed nimi zakotłował się, bąbel gazu cicho eksplodował niemal pod nogami. Ale koń stąpał spokojnie. Wydawało się, że woda odsuwa się od jeźdźca, tworzy zagłębienie, nieckę ciągnącą się od brzegu do brzegu. Wzburzona rzeka zaszumiała, wściekła, że została przymuszona do ruchu wbrew swej woli, ale nie odważyła się zaatakować pancerza nanokadabr chroniącego człowieka i jego wierzchowca.

Gdy dotarli niemal do środka nurtu, tam gdzie władza menhirów słabła gwałtownie, rzeka zakotłowała się, podniosła, chaotyczna magia spróbowała zalać intruzów. Poderwała wysoką falę niczym bryzg wodospadu bijącego od dołu, wbrew sile grawitacji. Potężniejąc z każdą chwilą, napływała na jeźdźca, już przewyższając go wzrostem.

Kajetan nie przyśpieszył konia. Podniósł się w siodle, puścił wodze, wyszeptał zaklęcie. Jego palce wykonywały skomplikowane znaki bojowych kata, poruszając się w bezdźwięcznym rytmie, jakby grały na niewidzialnej harfie. A potem człowiek gwałtownie przerwał tę grę, uniósł ramiona. Pomiędzy jego dłońmi pojawiła się świetlista lina, którą gwałtownie cisnął w stronę fali. Sznur blasku w locie uformował pętlę, która przecięła wodospad, a potem zacisnęła się na nim niczym na szyi gargantuicznego monstrum.

Na moment wszystko zamarło, a rzeka ucichła. Potem fala zapadła się z głośnym pluskiem i rozprysnęła, zalewając konia i jeźdźca strugami wody.

Na drugi brzeg wyjechali mokrzy, ale bezpieczni. Przynajmniej przez chwilę.

Za nimi została Rzeczpospolita, przed nimi otwierały się dzikie, niemal bezludne ziemie Zony.

Zostawił za sobą daleką Polskę, świat stabilnej geografii, utrzymywanej w bezruchu magią elfów, megalitami i kościołami – gwoździami przybijającymi krajobraz do osnowy świata. Teraz opuszczał też Zachodnie Kresy, blisko stukilometrowy ciągnący się wzdłuż granicy pas ziemi, na którym dopiero przywracano władanie ludzi. Tu stawiano fortece, tu geomanci stabilizowali geografię, tu niemal co dzień toczyły się walki z potworami i mocami nasyłanymi przez barlogi. A jednak to już była Polska, odzyskiwana z mozołem i w ciągłym zagrożeniu, ale Polska, ziemia ludzi i elfów. Wokół warownych twierdz wyrastały podgrodzia, powstawały fermy i przetwórnie żywności, małe biorafinerie, elektrownie wodne i wiatrowe młyny. Za wojskiem szli cywile, Polacy, uciekinierzy z Ukrainy i Węgier, Rosjanie i Finowie. Osadzali się tu też ci nieliczni zbiegowie z zachodu, którym udało się wydostać spod władzy Czarnych.

I tę na poły tylko bezpieczną, choć wciąż skażoną magią ziemię opuścił właśnie Kajetan. Nie pierwszy raz przekraczał graniczną rzekę, by odkrywać nową Europę, znajdującą się pod władzą barlogów. On, Kajetan Kłobudzki, królewski geograf.

Wjeżdżał w Zonę – teren dziki i bezludny, anekumenę penetrowaną przez zwiadowców i pelengowaną z kosmosu przez jesionowo-mithrilowe sputniki, ale w większości nieopisaną i niezbadaną. Mieszkańcy tych terenów, ci, którzy zdołali, przed laty uciekli na polską stronę, innych barlogi pognały na zachód, w niewolę. Teraz była to więc ziemia niczyja, przez którą czasem przechodziły tylko wojenne podjazdy – jegrów na wschód, ludzi i elfów na zachód. Jednak było jasne, że za jakiś czas to o te pustkowia rozpocznie się kolejna wojna, bo kto je zagarnie, zyska szmat ziemi i bazę do dalszej ekspansji. Dalej na zachód leżały zarządzane przez barlogi Marchie. A jeszcze dalej ich królestwo – Gehenna.

Czasami graniczną rzekę Zony przekraczali odważni kupcy i poszukiwacze przedwojennych skarbów. Bywało, że w głąb niezbadanego lądu ruszały ekspedycje klasztorne i humanitarne. Wywiad utrzymywał kontakty z nielicznymi żyjącymi tu ludźmi, miał tu też swoje kryjówki i schrony z zaopatrzeniem. W razie potrzeby można było dokonać rajzy helikopterów nawet i na dwieście kilometrów w głąb tej krainy.

Tak jak to zdarzyło się wcześniej, ponad dwadzieścia lat temu... Wtedy gdy stracił matkę i siostrę, a zyskał ojca. W tym przeklętym i błogosławionym dniu, który przyniósł mu wolność oraz utratę wszystkiego, co znał.

Wjeżdżał na ziemie o płynnej przestrzeni i geografii. Gdzie drogi zmieniały kierunki, a pagórki wypiętrzały się w miejscach, gdzie rok wcześniej były równiny. Rzeki znikały, a jeziora rozlewały na miejscu lasów. Mapy robione na podstawie rozmazanych rejestracji satelitarnych zmieniały się niemal każdego tygodnia, jakby ziemia i pokrywający ją kożuch roślinności, ludzkich osad, wód stanowiły płynną masę cały czas przetwarzającą się na skutek oddziaływania sił geomantycznych.

Badał te zmiany. Rejestrował. Czasami nawet wydawało mu się, że wie, jak wszystko działa. Zdarzało się, że próbował tłumaczyć to innym.

– Nie rozumiem – spytała go kiedyś Łucja – jak to jest możliwe? Jak geografia może się zmieniać. Jak jednego dnia miasto może być tu, a drugiego gdzie indziej.

Siedzieli w jej mieszkaniu, w kuchni, przy wieczornej herbacie. Zazwyczaj, gdy zdarzało mu się odwiedzać Warszawę, nocował właśnie u ciotki. Kiedyś bywał w stolicy częściej.

– To jeszcze nic – odpowiedział. – W marcu przez to miasto płynie rzeka, a w lipcu już nie.

– No właśnie.

– No właśnie – przytaknął, przyglądając jej się zmrużonymi oczami.

– Nie rób tak – powiedziała ostro.

– Jak znaczy?

– Nie gap się tak na mnie tym cielęcym spojrzeniem.

– Cielęta mrużą oczy? Pierwsze słyszę. Większość cieląt, jakie poznałem w życiu, miało wielkie, czarne, zawsze otwarte ślepia, oczywiście prócz tych, które poznawałem na talerzu, za pomocą noża i widelca.

– Ty się tu nie mądrz, chłopcze. Młode ludzkie cielęta tak się gapią, samce młode znaczy. Na stare krowy, takie jak ja, czyli samice. Jak tak zmrużą oczy, to twarze kobiet po czterdziestce pięknieją. Nie widać zmarszczek, rzadkie włosy zamieniają się w delikatną mgłę, a ponieważ oczy ci łzawią, to i oczy obserwowanych kobiet wydają się błyszczeć. Kobiety po czterdziestce tego nie znoszą. Takich obserwacji znaczy.

– Ale ty, ciociu, nie masz czterdziestu lat.

– Ale będę miała, niestety. No więc?

– No więc co?

– Ta geografia. Jak to jest? Nie rozumiem. – Wstała z krzesła, by przyciszyć radio.

– Ciociu, czy rozumiesz, jak działa komputer? Jak jest zbudowany i co to jest tranzystor? Korzystasz z komputera codziennie.

– Chciałabym codziennie. Ale w instytucie jest taka kolejka do sali z terminalami, że udaje mi się tam dopchać najwyżej dwa razy w tygodniu. – Ciotka miała zadziwiający dar przeskakiwania z tematu na temat, wchodziła w dygresje, wprowadzała nowe wątki, dotykała spraw osobistych. Jednak zazwyczaj udawało jej się odnaleźć powrotną ścieżkę do wątku głównego, jakby wypowiadając kolejne zdania wciąż rozciągała tezeuszową konwersacyjną nitkę. Czasem przeskoki bywały dość gwałtowne i Kajetan potrzebował chwili, by zorientować się, czego dotyczy dalsza część pogawędki. Tak jak właśnie teraz. – Ty się, młody człowieku, nie mądruj za bardzo. Jasne, że nie rozumiem na przykład, jak działa tranzystor, chociaż używam radia. Ale wiem, że ktoś wie, bo je zbudował przecież. A ty jesteś geografem, czyli specjalistą od geografii. Więc zakładam, że potrafisz mi objaśnić, jak to działa. To znaczy ruchy terenotwórcze, a nie komputery.

– To jest jak kisiel z owocami.

– Rozwiń metaforę, młody człowieku.

– Wyobraź sobie miskę z gęstym kisielem, w którym tkwią owoce. Struktura mięsista, ale spójna. Na razie w bezruchu, ale... łyżka tkwi w środku – Kajetan zawiesił dramatycznie głos.

– No i?

– Zaczynasz go mieszać. Bardzo powoli, delikatnie. Masa przesuwa się, kawałki owoców zmieniają wzajemne położenie, zbliżają się, oddalają, czasem zlepią, czasem twoja łyżka rozetrze któryś tak, że owoc zniknie albo pomiesza się z innym. Ale jeśli kręcisz z wyczuciem, to otrzymujesz ten sam kisiel, w tej samej misce, tylko poszczególne owoce są teraz w innych miejscach.

– A co z Niemcami i z Francją?

– Z grubsza biorąc, granicę tworzą Odra, Atlantyk, Alpy i Pireneje. Wododziały, uskoki tektoniczne, kulturosfery. Barlogi wsadziły w tę michę swoje magiczne paluchy i zaczęły mieszać. My też dołożyliśmy co nieco w Wielkiej Wojnie. Teraz jest już spokojniej, ale kisielowe kluchy i owoce wciąż powoli zmieniają położenie.

– A ty? – Teraz dla odmiany wstała, żeby nieco pogłośnić muzykę. Radio zatrzeszczało trochę, ale podjęło wyzwanie. Z głośnika popłynęła łagodna, stara melodia oraz chropawy głos wokalisty śpiewającego coś o spaniu w dolinie. Widocznie Łucja miała tego dnia nastrój na tematykę podróżniczą, nawet w tak oldskulowej wersji.

– A ja jestem geografem. Mam moc Klucza Przejścia. Odnajduję skróty. Opracowuję locje. Wiem, gdzie jestem, nawet gdy kisiel się przemieszcza. Umiem czytać teren. Prawdopodobnie, ale tego formalnie nie potwierdzono, lokalnie stabilizuję geografię. Jakby kisiel mnie nie oblepiał.

Wstał, podszedł do kuchennej szafki, wysunął szufladę.

– No dobrze, ale jak to jest możliwe, że rzeka raz przepływa przez miasto, a raz nie. Przecież jak już raz zniszczysz owoc w salaterce, to nie możesz go potem odtworzyć.

– Ciotka, nie wiem. Kisiel to tylko uproszczona analogia. Tak to z grubsza działa. No, a teraz... – mruknął, grzebiąc w upchanych ciasno do szuflady torebkach, pudełeczkach i zawiniątkach ze sreberek po czekoladzie.

– Tego też nie lubię.

– Eee... czyli czego? – Wyprostował się uśmiechnięty, trzymając w ręce papierowe opakowanie.

– Jak mi grzebiesz po szafkach w kuchni.

– No co ty, ciotka. Kisiel bym zjadł. Z owocami.

Z tego, co pamiętał, kisiel był pierwsza klasa. Malinowy.

Kajetan lubił wspominać. Jego wyprawy trwały tygodniami. Zdarzało się, że przez większość czasu nie spotykał ludzi. Dlatego gadał z końmi i odtwarzał w pamięci rozmowy z najbliższymi. Czasem gadał sam ze sobą. Zawsze jednak gdy wracał, te nawyki mijały. Jakby w mózgu przestawiała się jakaś wajcha, dostosowująca pracę umysłu, a w konsekwencji język i zachowania do nowych okoliczności. Te podświadome sterowniki inteligencji objawiały się już wcześniej. Uświadomił to sobie jeszcze jako nastolatek. Innym językiem rozmawiał z ojcem, innym z ciotką, przy której nie pozwalał sobie na żadne wulgaryzmy. Ale kiedy szedł na trening, wkraczał do szatni i spotykał kumpli, natychmiast zaczynał kląć jak szewc. Gdy tylko kończył ćwiczenia i opuszczał salę treningową, znów przeskakiwał w tryb „kulturalny nastolatek”.

Swoją drogą, to ciekawe określenie – kląć jak szewc. We wsi mieli szewca, jednonogiego, łysego Jana Walusiewicza, i z jego ust nie usłyszał Kajetan ani jednego ciężkiego wyrazu. Nawet gdy jegrzy spalili oborę, nie przeklinał ich. Ani potem, gdy zabili jego jedynego syna. Po prostu powiesił się w swoim domu, pachnącym zawsze ciężką, zmieszaną wonią potu, skóry i kleju. Grzeczny i cichy, jak za życia.

Teraz, po przekroczeniu granicznej rzeki, Kajetan wracał do świata szewca Jana Walusiewicza. I innych, których wciąż doskonale pamiętał, a którzy od dawna już nie żyli.

Czarny Horyzont

Подняться наверх