Читать книгу Czarny Horyzont - Tomasz Kołodziejczak - Страница 7
ОглавлениеZaklęcia fruwały w powietrzu niczym wielobarwne jesienne liście podniesione gwałtownym podmuchem wiatru. Utrapienie wszystkich dozorców, radość przedszkolaków, inspiracja sentymentalnych poetów. Szczęśliwie tym razem na ulicy nie było żadnego dziecka ani dozorcy, o poecie nawet nie wspominając. Czasy nie sprzyjały nastrojowym wierszom.
Pecha miał za to gołąb, którego huk eksplozji przeraził i ogłuszył na tyle, że ptak stracił swą zwykłą, rzadko zresztą temu gatunkowi przypisywaną lotniczą sprawność. Gołąb poderwał się z ulicy, poszybował w górę, ale nie zdołał ominąć jednego z zaklęć. Gdy musnął skrzydłem żółty kwadracik papieru, rozległ się głośny chrobot, jakby kawał blachy przeszorował po betonowej ścianie. Zaklęcie spłonęło, a ptak zamienił się w potwora. Jego skrzydła gwałtownie się wydłużyły, łepek rozdwoił, potem poczworzył, a pazurki błysnęły, przekształcając się w diamentowe szpony. Były gołąb uderzył nowymi skrzydłami, a potem zanurkował gwałtownie, mknąc wprost ku Robertowi. Wybrał już nawet cel ataku. Lewe oko człowieka.
Oko to Robert uważał za bardzo pożyteczne i kiedy w ułamku sekundy uświadomił sobie, że może stracić je bezpowrotnie przez głupiego przeczarowanego gołębia, zrobiło mu się bardzo smutno. Gołębi nie lubił, bo zanieczyszczały balkony i tak jak szczury roznosiły różne zsyłane przez barlogi zarazy. Ale dotąd traktował je jedynie jako uciążliwe, choć mało interesujące szkodniki. Do teraz. Sytuacja nie wyglądała za dobrze. Zamachowcy idealnie wybrali miejsce ataku.
Przelotówka przez Kawęczyn wiodła środkiem miasteczka, pomiędzy równymi liniami trzypiętrowych kamienic, których partery zajmowały sklepy i warsztaty rzemieślników. Ulica nie była szeroka, po jednym paśmie ruchu w każdym kierunku, po obu stronach wąskie chodniki. Eksplozja, która rozpruła wojskowy furgon, wytłukła też szyby we wszystkich okolicznych oknach, zasypując szewskie i krawieckie wystawy warstwą szkła, tynku i drewnianych szczap. Słupy latarń powyginały się ku ścianom domów tak, że z oddali wyglądały jak ramiona jakiegoś gigantycznego Sziwy. Ciężarówka stała w poprzek ulicy, nieco skosem, skutecznie jednak blokując możliwość przejazdu ariergardującemu ją motocyklowi. Żołnierze zatrzymali więc pojazd i teraz pruli z garłaczy do unoszących się w powietrzu zaklęć. Każda z lepkich karteczek, która opadłaby na budynek, ulicę albo – co gorsza – na człowieka, psa czy zwykłą muchę, mogłaby się zaktywizować i przemienić zaatakowany obiekt w coś groźnego. A w najlepszym przypadku – niegroźnego, ale wymagającego potem sporego wysiłku wojskowych czarodziejów, by przywrócić temu czemuś pierwotny kształt i funkcję.
Motocykl poprzedzający ciężarówkę wyleciał w powietrze razem z nią. Na szczęście obu żołnierzom nic się nie stało. Kryli się teraz za wrakiem swego pojazdu. Jeden wzywał przez radio pomoc, drugi ostrzeliwał kartki z zaklęciami.
Najgorzej wyglądał kierowca furgonu. Wytoczył się z szoferki zalany krwią, z bezwładną ręką, wyraźnie ogłuszony. Gdy zeskoczył na ulicę, zaklął, lewa noga ugięła się pod nim, przykląkł na asfalcie. To chyba go otrzeźwiło, bo widząc, że jeden z motocyklistów rusza mu na pomoc, machnął odpędzająco zdrową ręką. Ruch jego ramienia znaczyła w powietrzu – niczym kreska tuszu na komiksowym obrazku – smuga kropelek krwi. Pojękując z bólu, sięgnął do wiszącego na piersi płaskiego futerału, wyjął z niego okrągły metalowy amulet. Wymruczał formuły zaklęć, wrzucił krążek do szoferki i na tyle szybko, na ile pozwalała poharatana noga, odkuśtykał od furgonu.
Wszystko to Robert zobaczył swoim wspaniałym, absolutnie niezastąpionym okiem, nim przeczarowany gołąb uznał, że chce je koniecznie przedziurawić diamentowym pazurem.
W miejscu ataku znalazł się absolutnie nieprzypadkowo. Ściągnęło go ono tak, jak czarna dziura ściąga meteoryty, a pentagramy rysowane przez naiwnych studentów przyciągają chłopców z CBŚ-u. Robert znalazł się w Kawęczynie właśnie dlatego, że coś tu miało wybuchnąć, a stał konkretnie na ulicy Warszawskiej, bo kwadrans temu zorientował się, co i kiedy wyleci w powietrze. O ile on, Robert Gralewski, nie powstrzyma terrorystów. Niestety, nie dość, że nie zdołał wyłuskać napastników spośród spacerujących sobie kawęczyńskim deptakiem mieszkańców, to jeszcze się spóźnił. I dlatego teraz właśnie, zasapany i wściekły, patrzył na wirujące w powietrzu wielobarwne karteczki z bojowymi zaklęciami, które transportował zaatakowany konwój. I na ptaka, zmienionego przez jedno z zaklęć w bojowe monstrum.
Nie miał wiele czasu na reakcję. Nawet nie zdołałby wyszarpnąć ukrytego pod pachą walthera. Złożył więc dłonie, formując automiraż, i skoczył w bok. Gołąb uderzył w twarz fantoma, wbijając szpon w miejsce, gdzie powinno znajdować się oko ofiary. Wrzasnął wściekły, że zmylił cel, wykręcił gwałtownie, niemal szorując brzuchem o asfalt. Poderwał się nieco, zawrócił, nabrał rozpędu i znów zaatakował. Tym razem jednak Robert już czekał. Udało mu się chwycić jeden z opadających czarów, wydrukowane na brązowym papierze logo neutralizacyjne. Dołożył magiczny impuls od siebie, tak by uaktywnić i wzmocnić nanokadabrowy zadruk, i wystawił papier w stronę ptaka. Poczuł znajome mrowienie w palcach, karteczka zniknęła, czar rozpylił się w powietrzu. Ptak wpadł w jego strefę, znów zgrzytnął, a potem w jednej chwili na powrót zamienił się w gołębia. Oszołomiony, z miękkim plaśnięciem walnął o ziemię tuż obok nóg żołnierza.
Chwilę potem zadziałał wrzucony do furgonu amulet. Robert poczuł idący od samochodu bezgłośny impuls, który wytłukł resztki szyb w okolicznych oknach, ale przy okazji zneutralizował i spopielił wszystkie zaklęcia.
– Stój! Ręce do góry! – Robert usłyszał głośny rozkaz i zobaczył wymierzone w siebie lufy karabinów. Eskorta furgonu wreszcie mogła się zająć intruzem, czyli nim.
– Pułkownik Robert Gralewski – powiedział szybko, posłusznie jednak podnosząc ręce. – Sprawdźcie moje dokumenty, szybko! Wezwijcie pomoc i zajmijcie się rannym. Ja nie mogę tu zostać. Napastnik odpalił bombę z bliskiej odległości. On tu gdzieś jest. Spróbuję go namierzyć.
Podchodzili nieufnie. Profesjonalnie. Jeden cały czas stał z boku w bezpiecznej odległości, mierząc Robertowi w pierś, z palcem na spuście.
– Żadnych gwałtownych ruchów – ostrzegł spokojnie. Mógł mieć dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Jasnowłosy, niski, trochę za gruby. Nie sprawiał groźnego wrażenia. Ot, przeciętny poborowy. Ale ktoś wysłał go w obstawie transportu magicznej broni. Przez tereny teoretycznie bezpieczne, ale nawet wewnątrz kraju furgonów z czarami nie obstawiał byle kto. Jasnowłosy, pucołowaty sierżant musiał władać magią, tak jak wszyscy jego towarzysze.
Drugi żołnierz ostrożnie podszedł do Roberta.
– Pokaż blachę!
– Żadnych gwałtownych ruchów! – powtórzył blondyn, uznając najwyraźniej, że podejrzany mężczyzna ma kłopoty ze słuchem.
– Dobra, tylko spokojnie. – Robert rozchylił kurtkę, rozpiął górny guzik koszuli. Zalśnił srebrzyście prostokąt nieśmiertelnika, gruby kawałek metalu pokryty chroniącymi inskrypcjami. Impulsy przepłynęły do nieśmiertelników żołnierzy.
Opuścili broń, zasalutowali.
– Możemy pomóc?
– Nie, zajmijcie się wozem i rannymi. Sprawdźcie, czy cywile nie ucierpieli. Czekajcie na wsparcie.
– Panie pułkowniku...
– To nie wasza wina. Nie mogliście przewidzieć tego ataku. Tak napiszę w raporcie.
– Dziękuję. – Blondyn odetchnął z ulgą. – Panie pułkowniku...
– Co jeszcze?
– Jest pan bardzo szybki, widziałem, jak uciekł pan ptakowi.
– Chyba nie widzieliście jeszcze szybkich ludzi, sierżancie. Byłem zbyt wolny. Pamiętajcie: nie rozchodzicie się, zabezpieczacie miejsce.
– Znamy procedury. A pan?
– A ja spróbuję ich dorwać – powiedział Robert i ruszył biegiem wzdłuż Warszawskiej, wiedząc, że za chwilę zbiegnie się tu tłum, który może zaburzyć aurę i zablokować dalszy pościg.
– Powodzenia! – usłyszał jeszcze za plecami krzyk młodego żołnierza, ale koncentrował się już na zadaniu. Miał problem. Za atak odpowiadał jakiś sługa Czarnych, człowiek, bo ktoś inny nie przedostałby się tak głęboko na polskie terytorium. Musiał więc roztaczać aurę, rdzawą woń najeźdźców. A jednak Robert nie zdołał wyczuć tego zapachu i dlatego spóźnił się na miejsce zamachu. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo Czarni opracowali wreszcie skuteczne zaklęcia maskujące. Albo też na konwój napadli zwykli, nieprzeczarowani ludzie, członkowie jednej z sekt uprawiających kult barlogów, na której trop nie wpadł jeszcze kontrwywiad. Pierwsza możliwość oznaczałaby śmiertelne niebezpieczeństwo dla systemu obronnego Polski, druga realne zagrożenie dla cywilnego terytorium. Tylko po co – niezależnie od zaistniałego przypadku – zaatakowano niezbyt ważny konwój z zapasem drukowanych czarów, tym samym ujawniając swoje istnienie? Chyba że to jakaś próba. Test możliwości. Ostrzeżenie.
Robert szybkim krokiem szedł wzdłuż ulicy. Szukał śladu, tropu, zaburzenia rzeczywistości. Wokół ludzie zachowywali się tak jak zawsze w takich sytuacjach. Niektórzy, niezbyt mądrzy, biegli ku miejscu ataku, by sprawdzić, co się dzieje. Inni, przezorniejsi, pospiesznie chowali się w bramach domów czy wnętrzach sklepów. Matki uspokajały płaczące dzieci, mali chłopcy pędzili w górę ulicy, by zobaczyć, co się stało, ktoś za nimi wołał, ktoś próbował ich powstrzymać. Niektóre okna otwierały się szeroko i na leżących tam chyba od stuleci poduszkach układały się wygodnie kawęczyńskie matrony, by jak co dzień pogapić się na ulicę, na której wreszcie działo się coś naprawdę interesującego. Inne okna zatrzaskiwały się, a zza szyb wyglądały przestraszone, groteskowe twarze z rozpłaszczonymi na szkle nosami. Starszy mężczyzna, któremu rozpryśnięte okno wystawy pokaleczyło głowę i ramiona, głośno wołał o lekarską pomoc, z chodnika gramoliła się kobieta, najwyraźniej ogłuszona hukiem, bezradnie próbując pozbierać rozsypane wokół siebie jabłka. Z przecznicy wypadł młody policjant w biegu odpinający kaburę, kilkanaście metrów za nim toczył się drugi, w stopniu sierżanta, starszy i gruby. Miał niedopięty mundur, był bez czapki, czerwony i spocony, sapał i poświstywał, jednak dzielnie próbował dotrzymać kroku młodszemu koledze. Zawyły syreny, wzywające do ratusza wszystkich weteranów i członków miejskich służb ochotniczych. Kawęczyn sprawnie reagował na zagrożenie.
Ten miejski ruch, pozornie chaotyczny, a jednak wynikający ze statystycznie przewidywalnych ludzkich zachowań, miał swój poszarpany rytm, wewnętrzną logikę przepływu tłumu. Wyostrzone zmysły Roberta szukały zaburzeń tego strumienia. Wyczekiwały na reakcję odmienną od standardowej. I znalazły.
Zobaczył mężczyznę wchodzącego do małego sklepu spożywczego. Minął ten lokal, ale przez zaklejone reklamami okna nie mógł zajrzeć do środka. Był już kilkanaście metrów dalej, gdy usłyszał, że drzwi sklepu ponownie się otwierają. Przesunął się ku ścianie domu, zatrzymał lekko osłonięty rynną i obejrzał. Mężczyzna wysunął głowę na zewnątrz, nerwowym spojrzeniem zlustrował ulicę, po czym ruszył szybkim krokiem, trzymając obie ręce w kieszeniach dżinsowej kurtki. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat, spodnie i buty były mocno zniszczone. To o niczym nie świadczyło, trwająca od czterech dziesięcioleci wojna obronna nie przynosiła przecież krajowi i jego mieszkańcom bogactwa. W Polsce żyje wielu biednych ludzi, którzy po prostu noszą portki tak długo, aż się zedrą. Ten osobnik miał jednak buty nie tylko stare, ale i brudne, a dziur w spodniach i kurtce nie naprawiał. Biedni, porządni ludzie nie pozwalają sobie na luksus niedbałości, matki cerują dzieciom gacie i skarpety, dorastający chłopcy chodzą w spodniach z doszywanymi na dole kolejnymi paskami materiału, młodsi noszą ubrania po starszym rodzeństwie. Uprane i schludne.
Mężczyzna miał pecha, może gdyby ruszył w dół ulicy, Robertowi nie chciałoby się go gonić. Ale skierował się w przeciwną stronę.
Robert oderwał się od ściany.
– Stój! – krzyknął, wzmacniając polecenie za pomocą walthera mierzącego prosto w brzuch mężczyzny. Ten zatrzymał się zaskoczony, w pierwszym odruchu okręcił się na nodze, chcąc dać dyla, ale powstrzymał go drugi okrzyk, stanowczy tak tonem, jak i treścią:
– Stój, bo cię zastrzelę!
Mężczyzna odwrócił się powoli. Był przerażony.
– Ja... przecież... co... – zdołał wydukać, wyjął ręce z kieszeni, podniósł je do góry, w prawej dłoni wciąż ściskając kilka banknotów.
– Co tu się dzieje? – Z małego warsztatu szewskiego po przeciwnej stronie ulicy wybiegło dwóch mężczyzn. Teraz dopiero zobaczyli pistolet w rękach Roberta. Wyraźnie stracili animusz.
– Znacie go?
– No jasne, to Waldek Wedorczuk, ale...
– Przed chwilą obrobił sklep, ten spożywczy.
– A to ścierwo... Do pierdla znowu wrócisz! – ożywili się kawęczyńscy mieszczanie. – A pan to kto, za przeproszeniem?
– Wojsko Polskie. Nie mam czasu, zajmiecie się nim?
– Tak, panie Wojsko Polskie. – Animusz mieszczan rósł z każdą chwilą, tym bardziej że z sąsiedniego sklepu wyszło jeszcze kilka osób. – Patrzcie, i Kaśka idzie!
– Sklepu nie zamkłaś – wrzasnął ktoś do nadciągającej w niemal marszowym rytmie mocno zbudowanej kobiety. Miała może ze czterdziestkę i na pewno się w życiu sporo napracowała, ale w jej bujnych kształtach, zbyt ostro pomalowanych ustach i obciskającej biodra sukience było coś pociągającego.
Za długo jestem sam, pomyślał Robert. Kobieta, potrzebuję kobiety!
Tymczasem ludzie przekrzykiwali się, niczym uczniaki popisujące się niedawno zdobytą wiedzą przed nauczycielką:
– Waldek z kasy ci wyjął! Jeszcze forsę w łapach trzyma! Złodziej to jest, no!
− O ty ścierwo! – Pani Katarzyna szybko zorientowała się, o co chodzi, i ruszyła wprost ku złodziejowi. Robert poczuł nawet przez chwilę coś jakby wyrzut sumienia, bo spodziewał się, że konsekwencje dla nieszczęsnego Waldka Wedorczuka mogą być znaczniejsze niźli słuszna kara za wyciągnięcie ze sklepowej kasy tych kilkuset złotych. Ale jeszcze bardziej przeszkadzało mu, że stracił tu czas na robotę, którą powinien był wykonać posterunkowy.
– Zostawiam go! – Schował pistolet, przepchnął się przez tłumek i ruszył dalej.
– A ten to kto? – usłyszał jeszcze zza pleców dźwięczny głos pani Katarzyny i odpowiedź szewca:
– Jak to kto? Wojsko Polskie!
Ulica prowadziła do placu, rozdwajała się niczym język węża, otaczając mały kościół. Budynek miał ze dwieście lat i architekturę typową dla niemieckich protestanckich świątyń. Dobrzy katolicy, głównie repatrianci z Białorusi, którzy po drugiej wojnie światowej przejęli miasteczko, przerobili zbór na kościół i ochronili go przed ludową władzą. Ta jednak w ramach walki z zabobonem wyburzyła stare kamieniczki wokół placu i postawiła tu ohydne, szare, sześciopiętrowe bloki. Miały one zapewne swą szarą równą bryłą odciąć kościółek od ludzi i światła, żeby zmarniał jak roślina, której zabrano słońce. Nie udało się, parafia przetrzymała czerwonych, jakoś tam przetrwała trudny czas początku dwudziestego pierwszego wieku, gdy wielu młodych kawęczynian wyemigrowało za pracą, a inni uznali, że z katolickim klerem już im nie po drodze. Religijne odrodzenie, które przyszło wraz z najazdem barlogów, pozwoliło proboszczowi zebrać fundusze na odmalowanie świątyni i zadbanie o otaczający ją skwerek. Stały tu ładne ławeczki z kutej stali i ciemnego drewna, rosły przycięte krzaki, zbudowano nawet dwie huśtawki dla maluchów, które miały zachęcić je do przychodzenia z rodzicami na niedzielne msze.
Tu też trwał ruch, część ludzi biegła na miejsce ataku, część stamtąd właśnie wracała. Młodzież omawiała najświeższe wydarzenia na przykościelnym placu. Starsi, posłuszni nawykom z czasów swojej młodości i wciąż uzależnieni od sieci, siedzieli w domach i szukali wiadomości w miejskim intranecie.
Robert przepuścił grupę jadących ulicą rowerzystów i przeszedł na centralny plac, niemal pod same drzwi świątyni. Zatrzymał się. Rozejrzał. Powąchał. Potem wyjął z kieszeni kurtki dwie samoprzylepne karteczki, podobne do tych, jakie transportowano przez Kawęczyn. Wymruczał słowa zaklęć, poślinił kciuk i roztarł odrobinę wilgoci na pokrywających kartki symbolach.
Jedna z karteczek zaczęła się przekształcać, zagięły się jej rogi, zwinęła się wpół. Po chwili Robert trzymał w dłoniach papierowy samolocik zdecydowanie większy od kartki, z której został stworzony. Ponownie wypowiedział zaklęcie i puścił samolot, który pomknął przez powietrze, najwyraźniej nie reagując na podmuchy wiatru. Tropiciel, zwany fachowo widusłychem.
Drugą karteczkę Robert przykleił sobie na czole niczym plaster. Zmieniła kolor na cielisty, przez chwilę czuł ją jeszcze jako sztywną, uwierającą błonę, ale zaraz stopiła się ze skórą. Teraz odbierał samolocik, mógł obserwować i kontrolować jego lot.
Magiczne kartki wprowadzono na wyposażenie armii ledwie sześć lat temu. Były lekkie, można w nich było kodować różnorodne zaklęcia. Bardzo dobrze sprawdzały się w misjach, w których nie można było korzystać z pomocy elfich czarodziejów. Pozwalały zaoszczędzić bardzo przecież słabe magiczne potencjały ludzi i wzmocnić działanie czarów.
Robert usiadł na ławce, przymknął oczy. Widusłych obleciał kościół, zanurkował na kilkadziesiąt metrów w odchodzące od placu uliczki. Nic, żadnego śladu wrogiej magii, ale też nigdzie Robert nie dostrzegł podejrzanych ludzkich zachowań. Czyżby od początku wybrał zły kierunek? Nie, był pewien, że szedł w dobrą stronę, tę, z której zaatakowano konwój. Ufał swojemu instynktowi, bo wciąż żył. A znalazł się już w wielu sytuacjach, które przetrwał jedynie dzięki przeczuciom.
Otworzył oczy. Z uwagą spojrzał na kościół – pomalowane na błękitno ściany, witraże w niewielkich okrągłych oknach, dach pokryty czerwoną dachówką.
Sługa barlogów mógł wejść do świątyni, o ile nie został przeczarowany fagową magią. Jeśli był zwykłym człowiekiem – sekciarzem, głupim satanistą, wyznawcą jednej z setek schizm, które pojawiły się wraz ze zmianą świata. Tak, wtedy mógł ukryć się w kościele.
Robert powoli wstał z ławki. Bezgłośnie zaczął powtarzać bojowe mantry, zbrojąc ciało do nadchodzącego starcia. Ruszył ku świątyni, otworzył drzwi. Zanurzył palce w misie ze święconą wodą, czując przechodzący przez całe ciało ciepły, wzmacniający dreszcz.
Kilka rzędów ławek, nieduży ołtarz z drewnianymi figurami apostołów. Na ścianach droga krzyżowa, namalowana w tandetnej, pseudonowoczesnej manierze, odkształcającej ciała prezentowanych postaci i czyniącej z nich nie świadków okrutnego i cudownego misterium, a jakieś ludzkie karykatury. Księży wciąż nie uczono ładnie mówić, śpiewać ani znać się na sztuce, niestety.
Dwie starsze panie modliły się w ławkach tuż przy ołtarzu, trzecia drzemała w ostatnim rzędzie. Robert dostrzegł boczne drewniane drzwi z przylepioną plastrami kartką głoszącą ZAKRYSTIA-SKLEP.
Kiedy wyjął pistolet z kabury, staruszka w ostatnim rzędzie otworzyła oczy. Popełnił błąd, nie zauważył tego, kierując się prosto do przejścia. Nacisnął klamkę i w tym momencie za jego plecami rozległ się krzyk:
– Idzie! Uważajcie!
Jak na starszą panią miała naprawdę mocny głos.
Wyostrzonym wzrokiem dostrzegł ruch na końcu ciemnego korytarzyka. Przywarł do ściany. Huknął strzał, kula świsnęła tuż nad głową żołnierza. Odpowiedział ogniem. Zakotłowało się. Znów ktoś strzelił do niego, ale pocisk trafił w sufit, wzniecając cementową lawinę. To byli amatorzy.
Robert przypadł do podłogi, walił raz za razem w ciemność, w której rysowały się dwa niewyraźne kształty. Nagle usłyszał rozpaczliwy krzyk bólu i drugi głos:
– O Boże! Stój! Poddajemy się! Zraniłeś go!
– Rzućcie broń przed siebie i podejdźcie powoli z podniesionymi rękami.
Chwila ciszy.
– Piotruś nie może, krwawi.
– Odrzućcie broń. Bo wznowię ogień!
– Już! Nie strzelaj, nie strzelaj do Polaków!
Wiedział, kim są. Że też musiało na niego trafić, że też ci debile musieli zaatakować ten konwój! Gówniarze!
Babcia z kościoła darła się tak rozpaczliwie, że jej głos przenikał nawet przez drewniane drzwi. Robert wiedział, że musi to załatwić szybko, nie wiadomo, jak liczna jest lokalna organizacja i jak miejscowi zareagują na strzelaninę w swoim kościele. Papierowy samolocik krążył wokół świątyni, wreszcie znalazł otwarty lufcik, wleciał do środka i pomknął tam, gdzie znajdowali się przeciwnicy. Tylko dwóch. Jeden rzeczywiście ranny.
– Broń! – wrzasnął Robert. – Szybko!
Podłużny kształt łupnął o drewniany parkiet, prześlizgnął się kilka metrów, by zatrzymać się mniej więcej w połowie drogi między Robertem a tamtymi. Ciemna postać podniosła się z posadzki, ruszyła w stronę oficera. Druga wciąż leżała na ziemi.
– Ręce!
Ramiona poszły w górę, luźne rękawy sutanny opadły, odsłaniając przedramiona i całkiem porządny zegarek. Cichy szept modlitwy poniósł się przez korytarz.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Robert wstał. Opuścił broń, choć cały czas kontrolował sytuację na zakrystii poprzez papierowego szpiega. Widział więc leżącego na ziemi i krwawiącego z przestrzelonego ramienia młodego, może siedemnastoletniego chłopaka. Teraz dopiero, gdy widusłych był naprawdę blisko, mógł wyczuć płynącą od terrorysty woń, ślad charakterystyczny niczym odcisk na kciuku snajpera czy smród prochu wżarty w skórę artylerzysty. Chłopak niedawno otarł się o magię, choć sam nią nie władał. Ani tam, na ulicy, gdy strzelał do wojskowego furgonu ze zdobytego nie wiedzieć jakim sposobem granatnika, ani teraz, gdy wił się z bólu, przyciskając dłoń do rany. Chyba śpiewał jakiś psalm.
– Co ojciec narobił? – spytał Robert. – Co ojciec najlepszego narobił?
– Szatnie, splugawiłeś dom boży! – Ksiądz przerwał modlitwę, spojrzał na mężczyznę z nienawiścią. – Sługo diabłów, przeklinam cię, przeklinam!
Załomotały kroki, do korytarza wbiegło kilku ludzi, w tym policjant, ze dwóch strażaków, cywile.
– Księże proboszczu... – zaczął jeden z nich.
– Stać! – krzyknął Robert. – Stać! Proszę aresztować tego człowieka za udział w spisku terrorystycznym. Tam jest też ranny zamachowiec...
– Spisku terrorystycznym? – powtórzył jeden z przybyłych, najwyraźniej nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. – Ksiądz Marcin...
– To są ludzie – kontynuował Robert – którzy zaatakowali konwój.
– Niech żyje Polska! – krzyknął ksiądz. – Precz ze sługami elfów. Niech żyje prawdziwe Wojsko Polskie!
Tak, niech żyje, pomyślał Robert, niech żyje cholerne Wojsko Polskie.
A kiedy zmęczony wyszedł przed kościół, niespodziewanie tuż przed jego nosem pojawił się mały duszek esemesa 2.0, wstrzykując rozkaz wprost do umysłu. Mocny czar, z priorytetową, szyfrowaną komendą.
Miał natychmiast wracać do Warszawy i stawić się przed samym El-Galadem.