Читать книгу Ursula de Jesus - Tomasz P. Terlikowski - Страница 7

Оглавление

Świat, do którego teraz wyruszamy, w który wprowadza nas Urszula od Jezusa, jest radykalnie inny od naszego. To był świat, w którym niewolnictwo i segregacja rasowa były czymś oczywistym, w którym wciąż rządzili władcy mający prawdziwą, a nie tylko wirtualną władzę, religia była tam istotnym wyznacznikiem postępowania, a głęboka wiara łączyła się często z bardzo przyziemnymi interesami. Był to również świat zbudowany zupełnie od nowa, przez w większości nowych ludzi, na gruzach wielkiego imperium; świat, w którym chrześcijaństwo zastąpiło religię miejscową, w którym nagle pojawiły się rzesze ludzi wyrwanych ze swojego świata, i wreszcie świat, w którym wciąż trwało wielkie napięcie między autentyczną Ewangelią a jej kolonialnym wykorzystywaniem. To tu misjonarze toczyli autentyczne spory z władcami imperium, a jednocześnie często byli wykorzystywani do zniewolenia całych ludów. Tu wreszcie, i to na kilkadziesiąt lat przed narodzeniem naszej bohaterki, zjadliwe pandemie doprowadziły do śmierci ogromnej liczby dawnych mieszkańców tych ziem. Jeśli się tego nie zrozumie, jeśli nie wejdzie się w ten szczególny świat – nie sposób zrozumieć także codziennej rzeczywistości Urszuli od Jezusa.

I

Siedemdziesiąt lat przed jej narodzinami na terenie, gdzie przyszła na świat, rozciągało się potężne imperium, które obejmowało swoją kontrolą tereny większe niż ówczesne Chiny czy imperium osmańskie u szczytu swoich podbojów. Nie mogły się z nim równać także państwa europejskie, które w porównaniu z imperium Inków7 były, co najwyżej, niewielkimi i dość – nie ma co ukrywać – biednymi państewkami. Wystarczy sobie wyobrazić, że państwo to obejmowało – by posłużyć się opisem Charlesa C. Manna – tereny takie, jakby w Starym Świecie zbudować imperium od Petersburga do Kairu8. Imperium to zaś nie było dziełem przypadku ani sprzyjających okoliczności geograficznych, ale geniuszu jego twórców, którzy byli w stanie stworzyć jedno państwo z miejsc kompletnie niegościnnych, niemal niemających ze sobą komunikacji i pozbawionych wspólnych cech. Z jednej bowiem strony tworzył je piaszczysty, pustynny pas wybrzeża, gdzie niemal nic nie rosło, bowiem deszcz nigdy tam nie padał, a z drugiej – bardzo wysokie góry, których najwyższe partie pokryte były nigdy nietopniejącym śniegiem, ale które pustoszone były – od czasu do czasu – potężnymi wulkanicznymi pożarami. Nietrudno zgadnąć, że komunikacja w takich warunkach byłaby – gdyby nie zbudowane drogi – dramatycznie trudna, bowiem poszczególne miejsca oddzielały od siebie przepaści, rwące strumienie, nieprzebyte góry i wreszcie pustynie… A jednak system akweduktów, kanałów (budowanych przez zniewolone ludy, wprzęgnięte w system, którego nie powstydziliby się Lenin, Stalin i Mao Tse-tung), dróg i mostów połączył to państwo w jedno i zapewnił mu – dzięki centralnie sterowanej gospodarce – ogromne bogactwo9.

Lenin, Stalin i Mao Tse-tung nie są tu wspomniani przypadkowo, bowiem… tak się składa, że imperium inkaskie, przy całym jego bogactwie, pięknie i sile, przypominało pod pewnymi względami imperia komunistyczne. I chodzi nie tylko o kult jednostki, jaki otaczał władców owego imperium, których ślina nie mogła upaść na ziemię, więc spluwali oni do rąk swoich sług, którzy później wycierali je w specjalne chustki, chowane w specjalnych skrzyniach i palone uroczyście raz do roku, ale również o system gospodarczy i polityczny, jaki funkcjonował w andyjskim imperium. Władcy tego wielkiego państwa sprawowali naprawdę absolutną władzę nad swoimi poddanymi, i choć w państwie tym nie istniało formalnie niewolnictwo, to głównie dlatego, że wszyscy poddani byli w istocie niewolnikami, a przynajmniej, by posłużyć się opisem Louisa Baudina, „w tym quasi-socjalistycznym systemie granica między człowiekiem wolnym a niewolnikiem była niekiedy trudna do jasnego wyznaczenia”10. I nie jest to w żadnym razie przesada. Inkowie (określenie to oznacza, o czym często się zapomina, władcę, a nie lud) uznali, że ziemia w imperium jest jego własnością, z czego wynikało, że chłopi, rzemieślnicy, pasterze muszą okresowo wykonywać pracę dla państwa, nie była to jednak forma pańszczyzny, a wysyłanie ich w nowe miejsca, w wielkich brygadach, by tam wykonywali wielkie projekty budowlane czy społeczne. Gdy imperium podbijało nowe przestrzenie, natychmiast przesiedlało na nie ludy z innych miejsc, tak by zniszczyć miejscową tkankę społeczną, a robiono to na taką skalę, że po kilkunastu latach miejscowi stanowili mniejszość. Wszystkim też narzucano język runa simi, i choć pozwalano zachować miejscowym swoje zwyczaje, to wszystko miało zmierzać do zbudowania nowej, imperialnej już tożsamości11.

Zwieńczeniem owego systemu był władca absolutny, miejscowy „król słońce” (i to dosłownie, bo był on także najwyższym kapłanem najwyższego bóstwa, czyli właśnie Słońca), który był uważany za bóstwo i wyniesiony ponad wszystkich, nawet najwyżej postawionych, najlepiej urodzonych swoich poddanych. To wyniesienie było tak potężne, że od pewnego momentu uznano nawet, że żoną takiego władcy boga nie mogła być zwykła kobieta, a jedynie jego siostra, bowiem każda inna niewiasta w roli małżonki skalałaby ubóstwionego władcę (nie przeszkadzało im to jednak mieć całe haremy zupełnie zwyczajnie urodzonych nałożnic, które jednak nie były im poślubione). Władca ten nigdy nie dotykał publicznie nogami ziemi, podróżował i pokazywał się w specjalnej lektyce, której ludzie mieli obowiązek usuwać się z drogi i przed którą szli lokaje zmiatający choćby ślady nieczystości sprzed orszaku królewskiego, a za zabicie ptaka, z którego pochodziły pióra zdobiące królewskie nakrycie głowy, groziła kara śmierci12.

Władca ten był równocześnie najwyższym kapłanem, który przewodniczył wszystkim najważniejszym religijnym świętom, i uważany był – zarówno za życia, jak i po śmierci za bóstwo, a religia odgrywała ogromną rolę w uprawomocnieniu nie tylko podbojów inkaskich, lecz także całego systemu społecznego. Najważniejszym bogiem inkaskim było Słońce, które – jak wspomina Inca Garcilasso de la Vega „czcili i mieli za swojego boga”, „królów swoich uważali za synów słońca”13. To jednak nie Słońce było najwyższym bogiem, a Stwórca, który uchodził w tym systemie za istotę bez początku i bez końca, która stworzyła wszystkie inne istoty, w tym pozostałe bóstwa, demony, ludzi czy zwierzęta, i która sprawuje nad nimi władzę równie despotyczną, jak władcy inkascy sprawowali nad swoimi poddanymi. Światem ów bóg zarządzał za pośrednictwem wielu stworzonych istot, pomniejszych bóstw, a sam pojawiał się w sytuacjach kryzysowych, na co dzień zaś władzę w świecie sprawował najważniejszy pomocnik owego Stwórcy, czyli właśnie Słońce. To ono ochraniało i dawało siły przyrodzie, wspomagało rolników, jego kult zaś był oficjalnym kultem inkaskiego imperium. Najważniejsze świątynie w stolicy państwa poświęcono właśnie Słońcu, a działalność militarna prowadzona była w imię podporządkowania innych prawdziwemu kultowi. Mniejszą, ale znaczącą rolę w panteonie bóstw inkaskich odgrywała małżonka Słońca, czyli Księżyc, a także cały szereg pomniejszych bóstw, w tym bóg pogody czy bóstwa gwiazd. Cały ten system nie zawierał głębokiej mistyki czy metafizyki, ale miał wymiar zdecydowanie utylitarny. W religii inkaskiej liczył się rytuał, który miał dać powodzenie w interesach, w rolnictwie i organizację, która miała wspierać państwo, duchowość była drugorzędna. I właśnie dlatego tak ważną rolę odgrywały w nim rytuały magiczne i wróżby. Bez tych ostatnich władcy nie podejmowali żadnych działań14.

System ten, choć wydawać by się mogło ukończony i doskonały, szczególnie jeśli spoglądać na niego z perspektywy bogatego i pięknego Cuzco, był w istocie w stanie początkowym. Wiele w nim było niedoskonałości czy punktów, które mogły doprowadzić do upadku. Najlepszym tego przykładem było dziedziczenie tronu, którego reguły w istocie nie istniały, a dokładniej – jedyną regułą było to, że władca wyznacza swojego następcę. Nikt jednak nie widział, co zrobić, jeśli władca umarł, zanim naznaczył kogoś odpowiedniego, co począć, gdy umierał w drodze, w której zmienił zdanie co do swojego potencjalnego następcy, a ten naznaczony najpierw się o tym nie dowiedział, czy wreszcie – co, jeśli następca umarł w tym samym czasie albo nieco wcześniej niż ten, kto go wyznaczył. Skutkiem tego braku były niezmiernie krwawe wojny o sukcesję, w których mordowano się bez litości i które bardzo szkodziły młodemu imperium. Dodatkowym problemem było to, że zmarły władca nadal uważany był za bóstwo, mumifikowano go i traktowano, jakby żył, noszono w lektykach, wyznaczano dla niego służbę, a grupa kobiet, które stanowiły media, przekazywały w transie wolę owych mumii ludziom. Efektem była sieć intryg, sporów, walk dynastycznych, które nie kończyły się wraz ze śmiercią władcy, a komplikowały z każdym kolejnym zgonem15. Wszystko to razem bardzo ułatwiło sytuację najeźdźcom, którzy w kilkanaście lat doprowadzili do kompletnego upadku potężne imperium, i to mimo iż ich siły były nieporównanie mniejsze, a jeśli chodzi o poziom cywilizacji, to także – wbrew naszym zachodnim stereotypom – pozostawiał on wiele do życzenia.

II

Potężne imperium zostało starte z powierzchni ziemi przez niewielkie siły. Francisco Pizarro miał ze sobą siedemdziesięciu wojowników, i to z nimi rzucił na kolana gigantyczne, bo liczące nawet dwanaście milionów mieszkańców imperium, i zagarnął gigantyczne bogactwo. Jak do tego doszło? Jak to było możliwe? Odpowiedzi trzeba szukać w ówczesnej historii Europy, a konkretniej Półwyspu Iberyjskiego. Po wiekach odwojowywania swoich ziem z rąk muzułmanów Hiszpania i Portugalia u początków wieku XVI, zaczęły rosnąć w potęgę, stając się imperiami morskimi. Jako pierwsi szansę zaczęli wykorzystywać królowie portugalscy, ale Hiszpania – za sprawą Krzysztofa Kolumba i jego wypraw – błyskawicznie zaczęła nadrabiać straty. Monarchowie katoliccy sfinansowali przy tym tylko pierwszą z wypraw, a kolejne finansowali (biorąc na siebie ogromne ryzyko) hiszpańscy notable, którzy uzyskiwali od władców dokumenty zobowiązujące ich do odprowadzania na monarchię odpowiednich danin, respektowania praw Kościoła, a także oddania wszystkich odkrytych ziem we władanie Hiszpanii. W zamian za te niewielkie prawne ustępstwa i wielkie ryzyko uzyskiwali prawo do ogromnych zysków z podbitych ziem. Ostatecznie potwierdzeniem praw Hiszpanii i Portugalii do odkrytych przez Kolumba ziem „Zachodnich Indii” stała się decyzja papieska, która dzieliła strefy wpływów, a także – za gwarancje praw opieki nad Kościołem – nadawała władcom prawo do kolonizowania tych ziem w zamian za obowiązek ustanowienia tam odpowiedniej struktury kościelnej i ewangelizacji podbitych narodów16. Podbój zaś tych ziem przebiegał błyskawicznie, bo tak się składa, że taki, a nie inny charakter eksplorowania nowych ziem, w którym ogromną rolę odgrywali prywatni „inwestorzy” i awanturnicy szukający szybkich zysków sprawiał, że ziemi i ludzi do pracy na niej (mowa o miejscowych, którzy w przypadku wysp Karaibów wymierali błyskawicznie na nieznane sobie, a przywleczone przez zdobywców choroby, a także z powodu ciężkiej, niewolniczej niekiedy pracy na zakładanych przez nich plantacjach) brakowało już dla tych, którzy przybyli po nich. Ci zatem ruszali dalej w drogę i odkrywali, zdobywali i eksploatowali kolejne ziemie, a potem szli jeszcze dalej. Ich determinację wzmacniały opowieści o Hernánie Cortésie, który dzięki odwadze, determinacji, okrucieństwie i łutowi szczęścia stał się jednym z najbogatszych i najbardziej znaczących ludzi Nowego Świata.

Jego historia zaczyna się w roku 1485 w biednej rodzinie szlacheckiej z Medellín, w prowincji Estremadura, najsłabiej zaludnionej części Kastylii. Jego ojciec, choć sam był zaledwie oficerem piechoty, zdecydował się wysłać syna na studia prawnicze do Salamanki. Tam, wszystko na to wskazuje, przez dwa lata Hernán studiował gramatykę łacińską i zapoznawał się z podstawami kastylijskiego prawa. Dość szybko jednak znudził się nauką, rzucił uniwersytet i zaczął włóczyć się po Hiszpanii. Jako dwudziestolatek podjął dość częstą wówczas decyzję o wyjeździe do Indii Zachodnich. Najpierw obrał kurs na Hispaniolę, a później przeniósł się na Kubę, gdzie mimo swoich braków w wykształceniu zrobił karierę i zarobił ogromne pieniądze jako notariusz. Wszystko, co zarobił, inwestował w ziemię i bydło, a co zostało, to przepuszczał, miał bowiem opinię kobieciarza i hazardzisty. W niczym to nie przeszkadzało jednak jego karierze. Szybko został burmistrzem Santiago, a później jego protektor Diego Velázquez de Cuéllar mianował go szefem wyprawy do państwa Azteków. Cortés do przygotowywania wyprawy zabrał się z ogromnym rozmachem, zainwestował w nią ogromne środki i choć gubernator wyspy próbował pozbawić go przywództwa, ostatecznie naginając prawo, wyruszył w drogę wraz ze stoma marynarzami, czterystu żołnierzami, kilkuset kubańskimi Indianami, dwudziestoma dwoma końmi i armatkami. Spryt, broń palna, skuteczne wykorzystanie lęku przed bóstwami o białych twarzach, dyplomacja, niezadowolenie poddanych Azteków i wreszcie indiańska konkubina sprawiły, że – mimo kilku porażek – Cortés skutecznie zwyciężył ogromne imperium, skazał na tortury i śmierć jego władcę i całkowicie je podbił. A mówimy o państwie, którego budowle, technika, a nawet kultura – mimo całego swojego okrucieństwa – zawstydzały i zaskakiwały jego własnych żołnierzy17. W 1522 roku otrzymał od hiszpańskiego władcy prawo do całkowitej kontroli nad podbitymi ziemiami i tytuł markiza del Valle. Od tego momentu aż do 1537 roku, gdy hiszpański monarcha odebrał mu kontrolę nad terenami Meksyku i przekazał je powołanemu przez siebie wicekrólowi, Cortés sprawował pełną władzę na tych terenach: zakładał i budował tam miasta, wysyłał ekspedycje, które miały podbijać kolejne ziemie, a przede wszystkim zarabiał gigantyczne pieniądze. To ostatnie nie skończyło się wraz z powołaniem wicekróla, bowiem konkwistador – choć wycofał się do swoich posiadłości – nadal uprawiając trzcinę cukrową, miał ogromne zyski18.

Bogactwo, odwaga, władza Cortésa fascynowały i budziły wielkie nadzieje innych żądnych przygód przybyszów z Hiszpanii. Ogromna większość z nich nie powtórzyła już tego sukcesu, ale jednemu się to udało. A był nim – nieco starszy od swojego poprzednika – Francisco Pizarro, urodzony między rokiem 1470 a 1478, w dokładnie tej samej kastylijskiej prowincji co jego poprzednik, czyli w Estremadurze. Inaczej jednak niż w przypadku Cortésa jego pochodzenie było nieprawe. Ojcem był ubogi szlachcic, a matką służąca w jego domu, Francisca González. Chłopiec wychowywał się w bardzo ubogim gospodarstwie ojca, gdzie pasał świnie, nie miał czasu na naukę, i to do tego stopnia, że nigdy nie nauczył się czytać i pisać. Pierwszą znaną datą w jego życiu jest 1502 rok, gdy przybył na wyspę Hispaniola (obecnie podzieloną między Dominikanę i Haiti), siedem lat później przeniósł się do Panamy, gdzie zajmował się handlem niewolnikami i pomnażał swój majątek. Z tamtych czasów mamy świadectwa – z jednej strony – jego okrucieństwa i braku litości, a z drugiej – niełatwej sprawiedliwości wobec swoich żołnierzy, których bezlitośnie karał, ale od których nigdy nie wymagał czegoś, czego sam nie byłby w stanie zrobić. To w Panamie, według współczesnych historyków, Pizarro nauczył się metod „wojny totalnej”, niszczenia wrogów i mordowania bez litości Indian, i stamtąd zaczął wyruszać na kolejne wyprawy w kierunku Ekwadoru. To tam usłyszeć miał, że za górami znajduje się kolejne wielkie królestwo kapiące i lśniące złotem (co zresztą było prawdą, bo Inkowie słynęli z wyrobu szczególnie błyszczących płyt tego metalu). Pizarro natychmiast wrócił do Hiszpanii, by tam uzyskać od zajmującej się zdobyczami w Ameryce Łacińskiej Rady Indii zgody na podbój nowych terenów. Ostatecznie zgoda została wydana i podpisana przez królową Izabelę w lipcu 1529 roku, a Pizarro otrzymał w niej zapewnienie, że zostanie gubernatorem nowych ziem, dowódcą wojsk królewskich, a jego współpracownicy otrzymają dożywotnie pensje. Poza tymi zapewnieniami władze hiszpańskie nie wspomogły go finansowo, co zresztą nie zniechęciło konkwistadora; zakupił trzy statki, które załadował końmi, mułami, mastifami i kozami, zwerbował 120 ochotników i w styczniu 1530 roku wyruszył w kierunku Panamy. Rejs trwał pięćdziesiąt dni, a później hiszpańscy konkwistadorzy wyruszyli do Peru. To, co tam zastali, przerosło ich oczekiwania, bowiem Pizarro spodziewał się raczej niewielkiego, handlującego złotem górskiego państewka, a wkroczył do potężnego, bogatego i ludnego imperium. Garstka wojowników, kilkudziesięciu niewolników przeciwko potężnemu, o ogromnej tradycji i wojowniczemu państwu19. Wojowników, którzy – aby dotrzeć do imperium inkaskiego – musieli przebrnąć najpierw przez wielkie dżungle, później przejść przez strome góry (tę przeprawę wielu z nich przypłaciło życiem), by wreszcie dotrzeć do miejsca, gdzie czekało na nich czterdzieści tysięcy inkaskich żołnierzy.

I choć brzmi to niewiarygodnie, właśnie tych niespełna stu pięćdziesięciu ludzi pokonało wielkie imperium. Łut szczęścia, okrucieństwo, brak litości – to wszystko bez wątpienia im sprzyjało. Ale kluczowe były inne czynniki. Po pierwsze, tuż przed przybyciem Hiszpanów do imperium Inków wybuchła tam gigantyczna epidemia (nie jest jasne, czy była to przywleczona z Europy epidemia ospy czy malarii), która zabiła ówczesnego – kochanego przez poddanych, ale i bardzo walecznego – władcę Huaynę Cápaca. Władza w imperium, o czym już wspominałem, nie była dziedziczona według jasnych reguł, więc natychmiast rozgorzała wojna domowa między synami i krewnymi zmarłego władcy. Gdy Hiszpanie przybyli, niewątpliwie śledzeni przez „służby” inkaskiego imperium, konflikt został już wprawdzie zakończony, a wygrany zmierzał do Cuzco, by przejąć władzę, ale… jego prawo do niej było dość powszechnie kwestionowane. Jakby tego było mało, konflikty między poszczególnymi klanami rodu królewskiego wcale się nie zakończyły. Zarówno zatem epidemia (tak jak późniejsze pandemie, które już niewątpliwie zostały przywleczone przez uodpornionych na nie Hiszpanów i niewolników afrykańskich), jak i wojna domowa niezwykle sprzyjały konkwistadorom i pozwoliły im, mimo bardzo niewielkich sił, podbić gigantyczne imperium20. Szczęśliwy (dla konkwistadorów, bo już nie dla Indian i inkaskiego imperium) zbieg okoliczności to jednak nie wszystko. Nie bez znaczenia były także odwaga i niewątpliwe okrucieństwo Pizarra, a także specyfika polityczna imperium, z jakim przyszło mu się zmierzyć.

Najistotniejsze wydarzenia dla tej historii dokonały się 16 listopada 1532 roku w niewielkim, prawdopodobnie ewakuowanym w czasie wcześniejszej wojny domowej, miasteczku Kanamarka. To tam nowy władca Inków Atahualpa zdecydował się spotkać po raz pierwszy z dziwnymi, brodatymi wojownikami na koniach. Inka (by pozostać przy tytule nowego władcy) został – zgodnie z miejscowymi zwyczajami – wniesiony do miasteczka w lektyce, poprzedzali go lokaje, którzy zamiatali przed nim ziemię, a za nim maszerowała armia sześciu tysięcy żołnierzy. Ukryci w pustych domach Hiszpanie byli przerażeni, niektórzy z nich „zmoczyli się ze strachu”, jak notował brat Pizarra, Pedro. Do władcy podszedł jeden z wędrujących z konkwistadorami dominikanów, który wręczył Atahualpie brewiarz podróżny, ten odrzucił go w piach i wydał rozkaz pojmania Pizarro i kapłanów. Tyle że nie wiedział, że w domach ukryci są inni. Profanacja Słowa Bożego, ale także obawa o własne życie dały im niezwykłą siłę, a broń palna (choć wcale nie tak skuteczna w tamtym czasie w walce), która dała im wtedy niezwykłą moc wywołującą strach, i konie spowodowały, że ta garstka pokonała sześć tysięcy inkaskich wojowników, którzy tratowali się sami. Ostatecznie Pizarro schwytał władcę, uwięził go. W świecie, w którym wszystko zależało od władcy, było to cios w samo serce21.

Atahualpa szybko odkrył jedyny skuteczny sposób, by ratować swoje życie. Od szpiegów, którzy poprzedzali wojska hiszpańskie, dowiedział się, że jedyne, co tak naprawdę interesuje Pizarra, jest złoto. On sam, a konkretniej jego państwo, miało go nie tylko pod dostatkiem, a z braku europejskiego rozumienia wartości złota, które dla Inków było po prostu materiałem do wyrobu pięknych rzeczy, a nie środkiem płatniczym, nie przywiązywało do niego aż tak wielkiego znaczenia. Dlatego władca nakazał ogołocenie swojej stolicy (w której nigdy nie mieszkał i do której nie był przywiązany – ze złota i srebra i przekazał je – jako okup za wyzwolenie – Pizarrowi. Ten jednak obietnicy nie dotrzymał i gdy pokój o powierzchni trzydziestu czterech metrów kwadratowych został zapełniony złotem, nakazał uduszenie króla, a sam wyruszył ze swoją armią na podbój stolicy imperium, czyli Cuzco22. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że czyn ten spotkał się z entuzjazmem cesarza Karola V, który był wówczas władcą Hiszpanii. W liście skierowanym do Pizarra władca, odwołując się do opinii znanego wówczas dominikanina, obrońcy praw Indian i państw indiańskich do samostanowienia, o. Francisco de Vitoria, a także szkoły prawniczej w Salamance, potępił morderstwo, a także uznał, że Inkowie nie zrobili chrześcijanom nic złego, a zatem nie ma powodów do prowadzenia z nimi wojny, a także do okrutnego wyroku śmierci i tortur, jakie dotknęły Atahualpę23. Karol V wydał później jeszcze wiele takich, broniących praw Indian, dokumentów, ale nie wpłynęły one zasadniczo na sytuację w Peru, bowiem Hiszpania i cesarz byli daleko, a konkwistadorzy kierowali się logiką zysku, a nie moralności.

III

Konkwistadorzy okrutnie pacyfikujący i wykorzystujący Indian, i dewastujący ich kultury byli przekonani o tym, że mają za sobą mocne argumenty, i to religijne. Teologowie konkwisty, choćby najbardziej znany z nich Francisco López de Gómara, przekonywali, że „konkwista wobec Indian rozpoczęła się, gdy dobiegła końca konkwista wobec Maurów, a to dlatego, że Hiszpanie muszą zawsze prowadzić wojnę z niewiernymi”. I nie były to tylko słowa teologów, ale także ideologia wojowników. Hernán Cortés na swoich sztandarach nosił dumnie krzyż połączony ze słowami cesarza Konstantyna: „In hoc signo vinces”, a w swoich dziennikach notował: „Jako chrześcijanie jesteśmy zobowiązani do walki przeciwko wrogom naszej wiary i dzięki temu osiągnąć chwałę w następnym życiu, a w tym wielkość i szacunek następnych pokoleń”. Fundamentem tego myślenia było papieskie Requerimiento Aleksandra VI, które przyznawało królom Hiszpanii prawo do przejmowania ziem w Indiach Zachodnich. Indianie według tego dokumentu otrzymywali wybór: mogli uznać zwierzchnictwo Hiszpanii albo liczyć się ze straszliwymi konsekwencjami, w tym wojną na wyniszczenie. Znany i szanowany prawnik Juan López de Palacios Rubios przedstawił wówczas w dwóch traktatach prawne, biblijne i filozoficzne uzasadnienie podbojów. Prawo do wojny z niewiernymi (czyli właśnie Indianami) opisywała, według niego, Księga Powtórzonego Prawa. „Jeśli podejdziesz pod miasto, by z nim prowadzić wojnę, [najpierw] ofiarujesz mu pokój, a ono ci odpowie pokojowo i bramy ci otworzy, niech cały lud, który się w nim znajduje, zejdzie do rzędu robotników pracujących przymusowo i będą ci służyli. Jeśli ci nie odpowie pokojowo i zacznie z tobą wojować, oblegniesz je” (Pwt 20, 10-12) – cytował słowa Biblii i przekonywał, że właśnie one pozwalają prowadzić wojnę przeciwko państwom pierwotnych mieszkańców Ameryki. Argumentem za ich wykorzystywaniem do bezpłatnej pracy dla hiszpańskich przybyszów był fragment z księgi Jozuego. „…nie mogli oni wypędzić Kananejczyków zamieszkujących Gezer i Kananejczycy pozostali pośród Efraima aż po dzień dzisiejszy jako robotnicy pracujący przymusowo” (Joz 16, 10). Argumenty za zniewoleniem Indian znalazł Palacios Rubios także w „Polityce” Arystotelesa, z której wyciągnął fragment dotyczący tego, iż część ludzi z natury nie jest stworzonych do wolności. Arystotelesowskie myślenie o naturalnie uwarunkowanym niewolnictwie posłużyło za uzasadnienie hiszpańskich interesów kolonialnych. Absolutnym fundamentem zaś tego myślenia była doktryna o władzy absolutnej papieży, z której rzekomo miało wynikać, że sprawuje on suwerenną władzę nad terenami niechrześcijańskimi24.

Teoria ta spotkała się jednak z ostrym odporem trzech hiszpańskich dominikanów, którzy nie tylko wykazali jej nieewangeliczność, lecz także niezgodność ze średniowiecznym prawodawstwem, a przy okazji zbudowali podwaliny pod nowożytne prawo międzynarodowe. Byli to: Francisco de Vitoria, Domingo de Soto i Bartolomé de Las Casas. Dwaj pierwsi, choć świetnie znali sytuację w Indiach Zachodnich, nigdy tam nie byli, ostatni przez lata był beneficjentem tego systemu, korzystał z pracy niewolniczej Indian, a nawet uczestniczył w pacyfikacjach ich powstań, by po dramatycznej przemianie wewnętrznej zacząć walczyć zarówno z metodami hiszpańskiej konkwisty, jak i systemem encomienda, który w początkowym okresie oznaczał w istocie niewolnictwo, a później stopniowo upodobnił się do pańszczyzny25. Argumentacja Las Casas przeciwko systemowi wyzysku, ale także polityce podbojów hiszpańskich miała wymiar zarówno religijny, jak i prawny. Zwracał on uwagę na fakt, że władza duchowa, jaką sprawuje papież, nie istnieje poza Kościołem, a to oznacza, że nie może odnosić się do suwerenności państwa lub jej braku. Ojciec Święty nie miał zatem prawa oddać suwerenności państw pierwotnych mieszkańców Ameryki w ręce Hiszpanów. A nie miał go, bowiem suwerenność danego państwa, prawo do państwowości należy do naturalnych praw ludzkich, których nie znosi fałszywa religia, jaką one wyznają. Hiszpański dominikanin (a później biskup) miał mocne argumenty, bowiem przypominał, że już papież Innocenty IV w 1250 roku jasno wskazał, że państwa niewiernych (wówczas chodziło o muzułmanów) istnieją prawomocnie i sprawiedliwie i nie można – bez odpowiednich religijnych powodów – likwidować ich. Poważnym i religijnym powodem głosił zaś papież, a powtarzał to po nim Las Casas, nie był brak prawdziwej wiary, a dopiero wyznawanie praw, które naruszają prawo naturalne26. Hiszpański duchowny uznał, że powodów, dla których można wypowiedzieć wojnę państwom władanym przez niechrześcijan, a także odebrać im prawomocność, jest zaledwie kilka, i żaden z nich nie odnosi się do sytuacji w Indiach Zachodnich. Pierwszym z powodów jest sytuacja, w której państwo takie przemocą okupuje tereny chrześcijańskie, drugim, gdy popełnia wielki grzech idolatrii, trzecim bluźnierstwa przeciwko Jezusowi, gdy świadomie odmawia prawa do głoszenia Ewangelii, gdy prowadzi wojnę z chrześcijanami i wreszcie – gdy trzeba bronić niewinnych przed ich działaniami27. Oczywiście nie da się wykluczyć, że w niektórych z miejsc poddanych władzy Hiszpanii łamane są prawa naturalne lub bluźni się przeciwko Jezusowi, ale… nie wolno skazywać ludzi na niewolę bez odpowiedniego procesu. Gdyby Papież chciał rzeczywiście przekazać jakiemuś krajowi zadanie walki z normami sprzecznymi z prawem naturalnym w Ameryce Łacińskiej, to musiałby najpierw przeprowadzić proces odnośnie tych krajów, a w jego trakcie wysłuchać racji i argumentów pierwotnych mieszkańców Ameryki. Inaczej jego działanie byłoby bezprawne. Las Casas doszedł więc do wniosku, że Hiszpania nie ma prawa prowadzić działań wojskowych w Nowym Świecie i nawet ewangelizacja może toczyć się wyłącznie za zgodą samych zainteresowanych.

Nieco ostrożniejszy w tezach dotyczących ewangelizacji czy ewentualnej kontroli nad ziemiami Indian był inny dominikanin Francisco de Vitoria. Jego zdaniem Hiszpanie mogli ewentualnie, i to w pewnych wypadkach, kontrolować ziemie indiańskie, ale tylko po to, by umożliwić ewangelizację, ze świadomością, że władza i zarządzanie muszą zostać na powrót przekazane pierwotnym mieszkańcom tych ziem. Ten łagodniejszy wobec konkwistadorów ton w niczym nie zmienia faktu, że także Vitoria uważał, że pierwotni mieszkańcy Ameryki mają prawo do wolności, własności, terytoriów i do samorządu28. Ewangelizację jako jedyny powód, dla którego wolno wkraczać na tereny indiańskie i ewentualnie przejmować nad nimi kontrolę polityczną (ale z zachowaniem wszystkich pozostałych praw do wolności, własności, terytorium), prezentował Domingo de Soto29.

Te mocne argumenty hiszpańskich prawników, kanonistów i teologów scholastycznych były wbrew temu, co się może wydawać, uważnie słuchane w Hiszpanii. Cesarz Karol V, choć niekiedy ostro polemizował, a nawet nakazywał milczenie dominikanom z Salamanki (tam mieściła się najmocniej broniąca praw Indian szkoła prawnicza), często stawał po stronie Indian, postulował ograniczenie systemu encomienda, odbierał władzę najbardziej okrutnym konkwistadorom. A może lepiej powiedzieć, że próbował to wszystko zrobić, bo… władca był daleko, nie mógł kontrolować wszystkiego, a do tego naprawdę cieszyły go gigantyczne zyski płynące z Ameryki. Często więc, wbrew własnym prawom, przymykał oko na to, co tam się działo. Warto jednak pamiętać o tym, że choć chrześcijańscy misjonarze pojawili się w Ameryce Łacińskiej razem z konkwistadorami, a później kolonizatorami, to część z nich, podobnie jak część hiszpańskich teologów, od samego początku była przeciwna zarówno metodom konkwistadorów, jak i systemowi kolonialnemu. Oczywiście nie byli to wszyscy chrześcijanie ani wszyscy duchowni, ale to właśnie ich głos dał początek zupełnie nowemu spojrzeniu na prawo międzynarodowe i na prawa naturalne.

IV

Dyskusja między teologami i duchownymi była, nie ma wątpliwości, fascynująca, ale niewiele zmieniała ona na miejscu, w kształtującym się w owym czasie Peru. Tu niepodzielnie rządzili konkwistadorzy, a ci mieli jasną zasadę: poleceń z Korony trzeba słuchać, co nie znaczy, że trzeba je wykonywać. Ojczyzna była na tyle daleko, że zanim wieści o ich zbrodniach doszły do uszu cesarskich, i tak było już za późno, żeby cokolwiek zmienić, a nawet gdyby ktoś miał zamiar ukarać okrutnych wojowników, to zawsze można była użyć zdobytego złota, by przekupić kogo trzeba. Zadanie konkwistadorom ułatwiali zresztą sami Inkowie, a także inne narody miejscowe, które były przekonane, że nielicznych (bo początkowo Hiszpanów było tam bardzo mało) najeźdźców da się wykorzystać do własnych celów, do pokonania aktualnych przeciwników, do zmiany władzy czy do obrony własnych interesów. Polityka inkaskich arystokratów bardzo pomagała więc konkwistadorom, którzy wraz z każdym kolejnym konfliktem przejmowali więcej złota, więcej ziem i więcej władzy. A że wieść o wspaniałych skarbach oczekujących na przybyszów roznosiła się błyskawicznie, to nie ma się szczególnie co dziwić, że – mimo powstań, prób zrzucenia kolonialnego jarzma – wojna o kontrolę nad terenami dawnego imperium inkaskiego była wygrana. Dla wielu narodów indiańskich niewiele to zresztą zmieniało, bo jak wcześniej byli oni podporządkowani arystokracji inkaskiej, płacili jej podatki, zmuszani byli do pracy na rzecz imperium, a niekiedy przesiedlani, tak teraz płacili je Hiszpanom, zobowiązani byli do pracy dla nich. Z perspektywy Indian niewiele się zatem zmieniło, no – może poza tym, że nikt już nie dokonywał wielkich przesiedleń. Z obecnej perspektywy można zatem powiedzieć, że Hiszpanie wygrali tam nie tyle za pośrednictwem swojej broni (nie w każdych okolicznościach, gdy Indianie już się z nią oswoili, skuteczną), nie za sprawą żelaza czy nowoczesnej techniki, ale dzięki współpracy i wykorzystaniu wzajemnych animozji wewnątrz inkaskiego imperium30.

Sami Inkowie jednak podjęli odważną walkę o swoją przyszłość. Kolejni władcy, często mianowani przez samych Hiszpanów jako narzędzie kontroli nad Inkami, uciekali z ich rąk i przeprowadzali skuteczne powstania. Tak było z Manco Incą, który został początkowo mianowany władcą marionetkowego państwa inkaskiego przez samego Francisca Pizarrę, ale który później uciekł z okupowanego przez konkwistadorów Cuzco, zorganizował armię i przez dziesięć miesięcy roku 1536 oblegał stolicę swoich przodków. Ostatecznie musiał się wycofać do twierdzy Ollantaytambo, skąd prowadził wojnę partyzancką. Jego synowie kontynuowali walki z nowej stolicy upadającego imperium inkaskiego, jakim była Vilcabamba. Ostatecznie także to miasto upadło pod naporem hiszpańskim w roku 1572, ale i to nie zakończyło powstań i buntów indiańskich, z których ostatnie było powstanie Tupaca Amaru II w XVIII wieku31. Walki, powstania w niczym nie zmieniały jednak faktu, że Nowa Kastylia, już w 1544 roku uznana za kolonię Korony Hiszpańskiej i nazwana Wicekrólestwem Peru, bujnie się rozwijała. Pizarro, któremu położenie Cuzco nie odpowiadało, zdecydował się na wzniesienie nowej stolicy kolonii, i tak w roku 1535 założył Limę, która stała się jego bazą wypadową do dalszego podboju ziem indiańskich, ale także siedzibą biskupa i bujnie rozwijającym się chrześcijańskim miastem. Miejsce, w którym powstała nowa stolica kolonii, było świetnie wybrane. Rzeka, która pozwalała zbudować port handlowy, klimat niemal idealny, łatwa komunikacja z resztą kraju sprawiły, że Ciudad de los Reyes („miasto królów”, jak je nazwano na pamiątkę Święta Trzech Króli – bo właśnie w ten dzień miasto zostało ustanowione) błyskawicznie stało się realnym centrum kraju, choć jego nazwę szybko zmieniono na „Lima”. Pizarro z typową dla siebie energią zaplanował to miasto z ogromnym rozmachem. Ulice miały być tam o wiele szersze niż w miastach hiszpańskich, tak by było wiele miejsca na ogrody przy domach. Rzeka miała sprawić, że po całym mieście miała być rozprowadzana kanałami woda konieczna do zachowania zieleni i czystości. Miasto to leżało z daleka od toczonych wojen i starć i szybko zaludnili je rzemieślnicy, kupcy i ludzie ciężkiej pracy. Sam Pizarro zaprojektował rynek, przy którym stanęły katedra, pałac wicekróla, ratusz i inne budynki publiczne. Wszystko to zaś budowane było na tyle solidnie, że było w stanie przetrwać nawet część nawiedzających te rejony trzęsień ziemi32.

Wraz z kształtowaniem się nowej stolicy Nowej Kastylii kształtowało się także nowe społeczeństwo. Początkowo Hiszpanie często poślubiali (a przynajmniej tak twierdzili) inkaskie i indiańskie kobiety, przejmowali ich majątki, a niekiedy wchodzili w skład inkaskiej arystokracji, by łatwiej przejmować władzę, ale gdy tylko pojawiły się białe kobiety (często zresztą były to pozostawione w Hiszpanii czy Meksyku ich ślubne małżonki) odprawiali Indianki, a dzieci ze związków z nimi, choć zachowywały część praw, były traktowane gorzej niż dzieci z małżeństw z Hiszpankami. Szybko też, gdy w Wicekrólestwie Peru pojawiło się już wystarczająco dużo białych kobiet, zaprzestano ślubów z Indiankami, i choć nadal rodziło się wiele metyskich dzieci ze związków nieformalnych czy romansów z indiańskimi kobietami, to uchodziły one za obywateli drugiej kategorii, ubogich krewnych, często służących swojego białego, przyrodniego rodzeństwa33. Kościół traktował ich tylko nieco lepiej, by po kilkudziesięciu latach – z widoczną niechęcią, powodowany raczej względami utylitarnymi (Metysi często znali nie tylko język hiszpański, lecz także języki miejscowe – dopuścić część z nich do święceń kapłańskich. Nowa kolonialna wspólnota powoli nabierała też bardzo hierarchicznego charakteru. Na jej szczycie znajdowali się Hiszpanie z macierzy (i to, co ciekawe, niezależnie od tego, czy rzeczywiście byli dobrze urodzeni), niżej Kreole (biali, ale urodzeni już na miejscu), potem Metysi (ale i ta społeczność była zróżnicowana pod względem stopnia odcienia skóry) i wreszcie wolni i niewolni afrykańscy niewolnicy (o nich przyjdzie nam jeszcze mówić). Oczywiście nie wszyscy biali byli bogaci, była wśród nich także biedota, ale biały kolor skóry warunkował, mimo wszystko, miejsce we wspólnocie i możliwość osiągnięcia odpowiedniej pozycji.

V

Afrykańscy niewolnicy, a grupa ta jest ważna dla naszej opowieści, bowiem to właśnie spośród tej grupy wywodziła się Urszula od Jezusa, przybyli do Ameryki Łacińskiej wraz z konkwistadorami. Pierwszy został przywieziony z Sewilli w 1501 roku34, a kolejni bardzo szybko zaczęli być sprowadzani do pracy na plantacjach, w kopalniach, przy budowie systemu dróg i mostów, a wreszcie w domach. Pizarro już między rokiem 1527 a 1535 sprowadził ponad trzystu niewolników z Afryki, a później ich liczba systematycznie rosła. Ogromna większość z nich pochodziła z terenów zachodniego wybrzeża Afryki, między rzekami Senegal a Niger. Aż do XVIII wieku do Peru i Meksyku trafiło ponad półtora miliona porywanych przez handlarzy niewolników, ale niekiedy także sprzedawanych przez sąsiednie plemiona czy uboższych rodziców, afrykańskich niewolników, a w drodze do Nowego Świata zginęło w ładowniach statków między dziesięć a trzydzieści procent z dowiezionych35. Liczby te były na tyle duże, że bardzo szybko czarne, niewolnicze społeczności zdominowały – pod względem liczb – społeczność białych. W Limie w roku 1586 mieszkało i pracowało ponad cztery tysiące afrykańskich niewolników, w 1593 było ich już 6690, a w 1615 – 11 13036. W pierwszych dziesięcioleciach wieku XVII co roku do Peru sprowadzano między tysiącem a dwoma tysiącami nowych afrykańskich niewolników.

Afrykańscy niewolnicy, co nie powinno być zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, że pochodzili z różnych terenów Afryki, z różnych plemion i posługiwali się różnymi językami, bardzo szybko się hispanizowali, przyjmowali nie tylko język, ale i kulturę chrześcijańską, szybko wchodząc w jej styl pobożności i religijności, choć nadawali jej także właściwy sobie kształt, organizując bractwa i grupy religijne. Ich status był słabszy niż Indian, bowiem nie chroniły ich ustawy królewskie, a do tego byli w sensie ścisłym własnością swojego pana. Nie oznacza to jednak, że życie ich wszystkich było identyczne. Część z nich – szczególnie służba domowa – u części z właścicieli uzyskiwała niemal status domowników, a kobiety stawały się nałożnicami właścicieli (niekoniecznie z wolnego wyboru, co oznaczało zniewolenie seksualne). Inni, dzięki kultywowanym i przekazywanym z pokolenia na pokolenie, a niekiedy wewnątrz wspólnot religijnych czy zawodowych, umiejętnościom stawali się cenionymi rzemieślnikami i byli sowicie opłacani i cenieni przez właścicieli, a w dalszej perspektywie mogli nawet wykupić się i stać wolnymi. Grupa ta, obejmująca krawców, jubilerów, stolarzy, wytwórców dachówek czy kowali, pracowała często samodzielnie, cieszyła się sporym stopniem wolności osobistych, a ich miejsce w społeczności peruwiańskiej było nawet wyższe niż Metysów. Jeszcze inny był status marynarzy (bo i tacy się zdarzali), kucharzy czy niewolników należących do rozmaitych zgromadzeń zakonnych (bo i tacy byli). Najniżej ze wszystkich znajdowali się pracownicy kopalń i wielkich gospodarstw rolnych. W niczym nie zmienia to faktu, że bez niewolników i ich pracy, często wysoko kwalifikowanej, nie sposób sobie wyobrazić rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego Peru i w XVI, i w XVII wieku. Nie powinno to być zaskoczeniem, jeśli uświadomimy sobie, że w roku 1650 na terenie wicekrólestwa Peru znajdowało się 250 tysięcy Hiszpanów i ich potomków i 300 tysięcy afrykańskich niewolników (z których niewielka część cieszyła się już wolnością).

Różnorodność pozycji społecznej w niczym nie zmieniała faktu, że niewolnicy pozostawali niewolnikami. Ich właściciel mógł im pozwolić na małżeństwo lub też nie (w miastach, gdzie mieszkali lepiej wykwalifikowani, ale też lepiej traktowani niewolnicy pozwalano częściej, ale na plantacjach bardzo rzadko37), mógł wskazać żonę lub męża, lub wybrać niewolnicę dla siebie, mógł wreszcie obdarować wolnością, ale pozostawić w niewoli najbliższych niewolnika. I wszystko to zależało jedynie od woli właściciela. Religijnie, choć ogromna większość niewolników wyznawała już chrześcijaństwo (nie ma co ukrywać, często wzbogacane o własne wierzenia), afrykańscy niewolnicy, a nawet wyzwoleńcy także nie cieszyli się pełnią praw. Owszem, pozwalano im tworzyć własne bractwa religijne, w których mogli kultywować własne tradycje kulturowe w połączeniu z chrześcijaństwem38, ale droga do kapłaństwa czy nawet życia zakonnego była dla nich zamknięta. W istocie pozwalano im, co najwyżej, zostawać członkami trzecich zakonów (dominikańskiego czy franciszkańskiego), ale już nie składać ślubów zakonnych i to nawet w drugim chórze. Zakony i zgromadzenia, zarówno męskie – dominikanów, franciszkanów, jezuitów, misjonarzy, augustianów, jak i żeńskie, były w XVI i XVII wieku zarezerwowane dla białych, i to oni tworzyli ich zręby. Nie oznacza to, że nie było tam miejsca dla Afrykańczyków czy Indian. Było, ale pozostawali oni nadal na pozycji służących, pracowników, a nawet jeśli prowadzili wraz ze wszystkimi życie religijne, to nie na tych samych prawach, co biali, bez możliwości ślubów uroczystych i zachowując status podrzędny. W przypadku zgromadzeń i zakonów żeńskich Mulatki, Afrykanki, Metyski i Indianki mogły zostać tylko donadami (ofiarowanymi) klasztorowi. Ofiarę mogły złożyć one same albo ich właściciel, a one same składały jedynie nieformalne śluby, bowiem do formalnych nie były dopuszczane39.

Uzasadniane to było religijnie. Czarni mieli być potomkami Chama, a to oznacza, że ich status nawet biblijnie był niższy, co więcej – uważano ich za naiwnych, niezdolnych do organizacji i poddanych cywilizacyjnej misji białych chrześcijan, którzy w zamian za ciężką pracę mogli pozwolić na zbawienie ich dusz. Religia sprawowała funkcję usprawiedliwienia formy kolonialnych rządów, a mistyka często przejmowała i usprawiedliwiała religijnie styl życia wicekrólestwa Peru. Przykładem, aż nader wymownym, jest jedno z mistycznych spotkań Urszuli od Jezusa z duszą czyśćcową, która informuje ją, że w czyśćcu i w niebie także istnieje podział rasowy, w innych miejscach są Metysi, w innych Afrykańczycy, a w jeszcze innych biali40. Segregacja rasowa, typowa dla tamtego społeczeństwa, zyskuje w ten sposób usprawiedliwienie religijne. Nie oznacza to jednak, że religia nie miała pozytywnego wpływu na niewolników. Ona była dla nich często jedyną przestrzenią wolności, możliwości zachowania choćby części pierwotnej, rodzimej kultury i wreszcie pozwalała im na odnalezienie wolności w Chrystusie. Zapiski Urszuli od Jezusa są tylko jednym z przykładów tego zjawiska, ale wśród afrykańskich niewolnic mistycyzm i jego wyzwoleńcza moc nie były niczym nietypowym, by wymienić tylko dwie, nieco późniejsze od Urszuli od Jezusa, mistyczki z Ameryki Łacińskiej: Teresę (Chikabę) de Santo Domingo i Różę Marię Egipcjankę z Brazylii41.

VI

Aby dobrze zrozumieć tę dwoistość pozycji i wpływu Kościoła, trzeba dobrze zrozumieć jego miejsce w systemie, a także historię samej ewangelizacji. Chrześcijaństwo, w jego katolickiej wersji, było bowiem z jednej strony istotnym elementem kolonializmu, a misjonarze byli – do pewnego stopnia – jego wysłannikami, ale z drugiej zawsze odgrywało także rolę wyzwalającą, także dlatego, że misjonarze wychodzili niekiedy ze swojej roli, a także dlatego, że jako uważni czytelnicy Ewangelii niekiedy odrzucali sam system i opowiadali się po stronie ubogich i pokrzywdzonych, czyli w tamtej sytuacji Indian czy afrykańskich niewolników. Łatwiej było to robić z daleka, ale zdarzało się to również na miejscu. Chrześcijaństwo, i to też warto mocno podkreślić, bardzo szybko się też inkulturowało, wchodziło w rzeczywistość indiańską i afrykańską. Katolicyzm był w tej sprawie, przynajmniej do momentu, gdy także w Nowym Świecie zaczęto wprowadzać siłowo umotywowane sporem z reformacją dekrety Soboru Trydenckiego, o wiele bardziej otwarty na lokalne kultury i przyjmowanie ich stylu wypowiedzi niż protestantyzm. Ta dwoistość widoczna była od samego początku. „…hiszpańska i portugalska szpada torowała drogę chrześcijańskiemu krzyżowi, a w cieniu wzniesionego krzyża dokonywał się proces konsolidacji społeczeństwa kolonialnego. Niezaprzeczalnym faktem jest jednak również to, że wielu wybitnych misjonarzy i teologów stawało w obronie godności poniżanych i wykorzystywanych Indian”42 – wskazuje misjolog, o. prof. Tomasz Szyszka SVD.

Powiązanie, ale i niekiedy przeciwstawne interesy misji i kolonizacji widać od samego początku. Pierwszym księdzem, który postawił nogę na kontynencie amerykańskim (a konkretniej na wyspie San Salvador na Bahamach) i odprawił tam Mszę Świętą, był uczestnik wyprawy Krzysztofa Kolumba ks. Pedro de Arenas. On jednak powrócił do Hiszpanii i nie rozpoczął w Ameryce działalności ewangelizacyjnej. Ta została natomiast powierzona przez papieża Aleksandra VI królom Hiszpanii i Portugalii, którzy w zamian za władzę nad nowo odkrytymi terenami mieli zobowiązać się do ewangelizacji tych ziem. Oba królestwa miały więc nie tylko finansować podróż misjonarzy do nowych ziem, lecz także wspierać ich, chronić, a także zbudować nowe struktury kościelne (w tym szpitale i szkoły). I robiły to, wpisując jednocześnie ewangelizację w system kolonialny, wiążąc go z – omawianym już systemem wyzysku Indian, a później niewolników – a także z siłowym wymuszaniem nawrócenia, niszczenia lokalnych tradycji i wreszcie karami cielesnymi stosowanymi w czasie katechizacji. Obraz byłby jednak niepełny, gdyby nie dodać, że od samego początku misjonarze studiowali także lokalne języki, próbowali badać tutejsze mity i zwyczaje i pokojowo przekazywać wiarę. „Wielu z nich było znawcami lokalnych języków oraz autorami katechizmów, jak również obrońcami Indian”43 – opisuje losy franciszkanów, dominikanów, minimitów, augustianów o. Szyszka.

Ewangelizacja świata andyjskiego rozpoczęła się wraz z przybyciem tam Fracisca Pizarra i grupy dominikanów. Pierwsza diecezja została założona w 1535 roku w opanowanym przez konkwistadorów Cuzco, a pierwszym jego biskupem został dominikanin o. Vicente de Valverde. Już kilka lat później, bo w roku 1540, Karol V zdecydował się na utworzenie nowej diecezji w Limie. Sześć lat później była ona już archidiecezją, a jej pasterzem został także dominikanin Jerónimo de Loayza, który nie tylko stworzył struktury dla Hiszpanów, lecz także rozpoczął niełatwy proces ewangelizacji Indian44. To on wydał pierwsze poważne dyspozycje dotyczące budowy świątyń dla Indian, wydał dokument, w którym wskazywał, jak powinna wyglądać działalność katechetyczna, i wreszcie nakazał dokładną analizę tłumaczeń katechizmowych prawd na języki miejscowe. W niczym nie przeszkadzało mu to jednak korzystać z systemowego wyzysku Indian w postaci ściąganych od nich haraczy, co było zresztą powszechnie w tamtym okresie akceptowane i uznawane za absolutnie dopuszczalne45, bowiem w zamian za owe opłaty Korona Hiszpańska i Kościół ofiarowali Indianom… Ewangelię. Ewangelia ta, i to też jest istotne, miała być jednak głoszona autochtonom w ich językach. Kapłani wysyłani do pracy wśród ludności indiańskiej mieli obowiązek poznania ich języka, a w Limie bardzo szybko powstały nie tylko pierwsze słowniki i gramatyki języka keczua czy ajmara, lecz także katedr tego języka na Uniwersytecie św. Marka w Limie. Jednocześnie jednak, i to także jest prawda o tamtych czasach, ewangelizatorami mieli być konkwistadorzy, którzy mieli zakładać w swoich wioskach kościoły i szkoły, i w zamian za pracę przekazywać wiarę. Trudno uwierzyć w skuteczność takich metod.

Cechą charakterystyczną tamtych czasów było także to, że główny wysiłek ewangelizacyjny spoczywał wówczas na zakonach, a nie na duchowieństwie diecezjalnym. Franciszkanie, dominikanie, jezuici, kapucyni, minimi, hieronimici zakładali parafie, misje, wioski indiańskie i tam ewangelizowali. W miastach zaś obok kościołów i parafii skierowanych do Hiszpanów i Kreoli afrykańscy niewolnicy zakładali także swoje własne kaplice, do których wynajmowali swoich własnych (białych) księży, gdzie formowała się ich własna, specyficzna duchowość i formy katolicyzmu latynoskiego. Formy, które bardzo szybko zaczęły wydawać owoce świętości.

VII

Jeśli szukać kogoś, kto mógłby być pozytywnym bohaterem ewangelizacji Wicekrólestwa Peru, to mógłby to być św. Turybiusz de Mogrovejo. Ten urodzony w Hiszpanii, w prowincji Leon w 1538 roku mężczyzna, od dzieciństwa wyróżniał się głęboką pobożnością, ale nigdy nie chciał być kapłanem. Ukończył prawo, a jego zdolności i błyskotliwość zapewniły mu niesamowitą karierę. Filip II mianował go głównym sędzią inkwizycji w Granadzie, i to mimo iż nie był on księdzem. Ale nie był to koniec jego kariery, bowiem król był na tyle zachwycony jego zdolnościami, że po jakimś czasie zdecydował się go mianować… arcybiskupem Limy. Papież, choć Turybiusz był człowiekiem świeckim i ostro protestował przeciwko temu pomysłowi, wsparł króla i… w 1578 wyświęcono go na kapłana, a potem od razu nominowano do godności biskupiej. Ostatecznie konsekracja na urzędzie arcybiskupa Limy dokonała się w 1580 roku. Turybiusz zasłynął nie tylko jako wybitny kaznodzieja, lecz także ewangelizator i obrońca ludności indiańskiej. Wytrwale walczył także z nadużyciami ówczesnych władz, a także z kapłanami, którzy byli bardziej sługami konkwistadorów niż Ewangelii, i między innymi dlatego zakazał kapłanom diecezjalnym korzystania z pracy Indian, i wreszcie założył seminarium, pierwsze w Ameryce Łacińskiej, w którym przedmiotem obowiązkowym była nauka języków keczua i ajmara. Umarł w czasie wizytacji duszpasterskiej w Wielki Czwartek roku 1606. „Ojcze, w Twoje ręce oddaję ducha mego” – to były jego ostatnie słowa. Beatyfikowany został sześćdziesiąt lat później przez papieża Innocentego XI, a papież Benedykt XIII kanonizował go w roku 1726.

Pierwszą świętą peruwiańską była urodzona w Limie w 1586 roku Isabel Flores de Oliva, którą z powodu niezwykłej delikatności skóry zaczęto nazywać Różą. Imię to przyjęła ona zresztą przy bierzmowaniu, który to sakrament przyjęła z rąk biskupa Turybiusza. Dziewczyna pochodziła z bogatej i dobrze ustosunkowanej miejscowej białej rodziny. Róża jednak od dzieciństwa przygotowywała się do życia pełnego wyrzeczeń i modlitwy, a jako nastolatka złożyła prywatne śluby dozgonnego dziewictwa. Jej matka miała dla niej jednak inną wizję przyszłości. Chciała, by dziewczyna wyszła dobrze za mąż, a gdy ta odmówiła, mocno ją prześladowano. Wreszcie jako dwudziestolatka wstąpiła do Trzeciego Zakonu św. Dominika, i choć pozostała w domu rodzinnym, to zamieszkała w niewielkim domku z ogródkiem, gdzie prowadziła życie pełne umartwień i pokuty. Otoczenie uznało, że oszalała, ale Bóg obdarzał ją kolejnymi łaskami mistycznymi, możliwościami rozmowy z Matką Bożą i Aniołem Stróżem. Kilka lat jej życia to „ciemna noc miłości”, gdy nie doświadcza żadnej radości z modlitwy ani żadnej pociechy z obcowania z Bogiem. Dzień i noc prześladowały ją myśli, że Bóg ją odrzucił. Ostatecznie doprowadziło ją to do jeszcze głębszego zjednoczenia z Bogiem. Zmarła jako trzydziestojednolatka w Limie w roku 1617. Jej świętość była znana już za jej życia, a krótko potem, bo już 15 kwietnia 1668 roku, została ona beatyfikowana przez Klemensa IX, który ogłosił ją patronką Ameryki Południowej. Trzy lata później, w roku 1671, została kanonizowana przez papieża Klemensa X. Do jej losów, a także mistyki, wrócimy jeszcze w tej książce.

Świętość w Peru nie miała jednak tylko białego koloru skóry. Św. Marcin de Porrès był Mulatem (a w zasadzie w jego żyłach płynęła krew afrykańska, jak i indiańska, i wreszcie biała). Urodził się w Limie z nieprawego łoża, bowiem jego ojcem był hiszpański szlachcic Juan de Porrès, a matką wyzwolona niewolnica, w której żyłach płynęła zarówno krew indiańska i afrykańska, Ana Velázquez. Juan Martin, bo takimi imionami ochrzczono chłopca, początkowo zapisany był jako syn nieznanego ojca, ale później Juan de Porrès uznał go za swojego syna. Nie stanęło to jednak na przeszkodzie, by kilka lat później porzucił zarówno swoje dzieci, jak i partnerkę. Ana pracowała jako praczka, ale nie starczało jej środków na utrzymanie siebie i dzieci, dlatego ostatecznie oddała syna do pracy u fryzjera i chirurga, gdzie miał się on nauczyć owego fachu. Chłopak już wtedy odczuwał powołanie do życia zakonnego, ale ówczesne prawo wykluczało przyjęcie Mulata do zakonu, mógł on co najwyżej zostać donadem, sługą klasztornym, któremu w zamian za ciężką pracę przysługiwało prawo do noszenia habitu i mieszkania z białymi zakonnikami. I taką drogę wybrał piętnastoletni chłopak, prosząc o przyjęcie do dominikańskiego konwentu Matki Bożej Różańcowej. Osiem lat pracował więc w klasztorze jako fryzjer i chirurg, modląc się i uzdrawiając wielu ludzi, aż wreszcie przeor, o. Juan de Lorenzana, naginając prawo, pozwolił mu złożyć śluby zakonne, ale jedynie w Trzecim Zakonie Dominikanów. Nie wszyscy jednak zaakceptowali tę decyzję. Jeden z zakonników określał świętego zakonnika mianem „mulackiego psa”, a inni wyśmiewali jego nieprawe pochodzenie i fakt, że jego matka była niewolnicą. Gdy w wieku 24 lat otrzymał zgodę na złożenie ślubów jako zwyczajny brat zakonny, odmówił, obawiając się interwencji swojego ojca. Ostatecznie złożył je dopiero jako trzydziestoczterolatek. Zawsze jednak zachował świadomość swojego statusu społecznego i gdy jego klasztor był zadłużony, miał prosić przełożonych: „Sprzedajcie mnie, jestem tylko biednym Mulatem”. Jego trudny los, a także głęboka wiara sprawiły, że głęboko współczuł innym. Przygarniał wszystkich potrzebujących, chorych, brudnych, zakaźnie chorych, niezależnie od ich koloru skóry, pochodzenia czy pozycji. Przełożeni często go za to strofowali, ale on powtarzał, że przykazanie miłości jest ważniejsze niż śluby posłuszeństwa. Liczne uzdrowienia za jego wstawiennictwem, a także dary mistyczne, w tym dar bilokacji, sprawiły, że Marcin de Porrès był już za życia znany w Limie i całym Peru. Stąd po jego śmierci w 1639 roku niemal od razu zaczęto prosić go o pomoc. Beatyfikował go w roku 1837 papież Grzegorz XVI, a kanonizował Jan XXIII.

W takim świecie, wśród takich (i przynajmniej kilku jeszcze innych) świętych i takich tradycji przyszła na świat Urszula od Jezusa. Jej światem były Lima, Peru i peruwiański, pełen różnorodnych inspiracji, katolicyzm. Wiodła los niewolnicy, klasztornej donady, przeżywała głębokie doświadczenia mistyczne. Czas już zająć się jej życiem i jej losami.

Ursula de Jesus

Подняться наверх