Читать книгу Karuzela z Madonnami - Tomasz Raczek - Страница 9

HANKA BIELICKA

Оглавление

Zawsze chciałem dłużej porozmawiać z panią Hanką. Mijaliśmy się na koncertach i w telewizji, z podziwem, a nawet rozczuleniem słuchałem jej monologów, którymi strzelała ze sceny niczym karabin maszynowy, ale nie miałem okazji, żeby usiąść i posłuchać, jak opowiada nie o Dziuni Pietrusińskiej, lecz o sobie samej, o Hance Bielickiej. Aż nadszedł taki dzień. Spotkaliśmy się w eleganckiej warszawskiej kawiarni i mieliśmy godzinę tylko dla siebie. Co prawda podglądały nas telewizyjne kamery, ale już po chwili całkiem o tym zapomniałem. Pani Hanka poprawiła kapelusz na głowie i zapewniła, że jest gotowa odpowiedzieć na każde pytanie.

W filmach, w których pani występowała, nie nosiła pani ozdobnych kapeluszy, a przecież trudno sobie panią wyobrazić bez tego elementu damskiej garderoby.

- Proszę pana, zawsze je lubiłam. Matka moja była tak zwaną damą kapeluszową i bardzo było jej w nich ładnie. Zresztą ja też mam wrażenie, że w kapeluszu mam mniejszy nos i w ogóle jestem ładniejsza.

Skoro wspomniała pani o mamie: czy to prawda, że kiedy była pani jeszcze małą dziewczynką, mama biegała po sąsiadach i przepraszała za pani zachowanie?

- Tak, to prawda. Gdy tylko nauczyłam się jakiegoś wierszyka czy piosenki, od razu szłam do sąsiadów i mówiłam: „przepraszam, ja tylko na chwileczkę, bo ja umiem takie nowe...” i zaczynałam na przykład Krakowiaczek ci ja. Potem mamusia chodziła i przepraszała, że podczas obiadu czy kiedy na przykład sąsiadka coś gotowała, ja robiłam występy.

To wszystko działo się w Łomży?

- W Łomży. Miałam wtedy cztery czy pięć lat.

Jak wyglądało życie w Łomży w tamtych latach?

- To był dziewiętnasty rok, jak się urodziłam, czyli zaraz po wojnie. Mieszkaliśmy u babci, która miała kamienicę. Niewielki przynosiła ona dochód, choć na szczęście dwa-trzy mieszkania były wynajęte.

Czyli babcia była kamieniczniczką?

- Tak, babcia, czyli mama mojej mamusi. Myśmy mieszkali tam wszyscy razem i gdy na przykład mój wujek kichnął na drugim piętrze, wszyscy się wychylali na klatkę schodową i wołali: „Na zdrowie, Janek, na zdrowie”. Było bardzo miło, wyglądało to trochę jak w serialu Rodzina Whiteoków - spotykaliśmy się, wszystkie święta odbywały się bardzo rodzinnie. Wspominam to bardzo serdecznie i myślę, że dzięki temu później miałam tak udane życie. W ogóle myślę, że jeśli jest duża rodzina, w której wszyscy się pochylają nad dzieckiem, to wyrasta ono na szczęśliwego człowieka. Oczywiście dużo też zależy od innych okoliczności, ale dzieciństwo jest podstawą.

Jako mała dziewczynka lubiła pani przede wszystkim towarzystwo chłopców.

- Teraz pewnie wszyscy będą się z tego śmiali, ale w tamtym czasie w Łomży było nie do pomyślenia, żeby spacerować z chłopcami po nabożeństwie w niedzielę. Ale moja nauczycielka powiedziała rodzicom na zebraniu: „Jedna jedyna dziewczynka, która może chodzić z chłopcami, to Hanka Bielicka. Dlaczego? Dlatego, że nigdy nie chodzi z jednym, tylko zawsze z całą grupką”. I to była prawda. Zresztą nawet później, w dorosłym życiu, nigdy mi flirty nie wychodziły.

Za to flirtowała pani z muzami: w pewnym momencie wyglądało nawet na to, że zostanie pani pianistką.

- Tak, tak. To było moje szczęście i nieszczęście. Szczęście, bo zawsze lubiłam muzykę i lubiłam grać na instrumencie, a nieszczęście, bo równolegle miałam ciągoty aktorskie. Chciałam śpiewać, występować, ale ponieważ dobrze grałam, ciągle musiałam akompaniować innym.

To znaczy, że te wierszyki to pani tak na boku mówiła?

- O, to było dużo, dużo później. Wierszyki mówiłam, kiedy miałam cztery lata, a muzyki zaczęłam się uczyć, gdy miałam sześć czy siedem. Zawsze chciałam grać w bajkach Jasia Górskiego - strasznie się w nim wtedy kochałam. Chciałam grać role królewien czy księżniczek, ale byłam taka charakterystyczna, że obsadzali mnie jako czarownice, babki czy dziadki. Ale podobno tak się starałam, że przy mnie nawet tych królewien nie było widać. Taka byłam zdolna.

Dlaczego jednak nie została pani pianistką?

- Właściwie dobrze się stało, bo może wirtuozem wielkim bym nie była, a na scenie zabrakłoby jednej wariatki. Zdawałam do konserwatorium po maturze. Reszta kandydatów była lepiej przygotowana, bo miała repertuar w głowach. Ja grałam z nut. Powiedzieli, że biorą mnie na rok wstępny, ale muszę przygotować cały repertuar i dopiero wtedy zdecydują, czy wezmą mnie na rok pierwszy. Strasznie się wtedy obraziłam i powiedziałam, że albo się ma talent, albo nie. I zrezygnowałam. Zostałam tylko na romanistyce i myślę, że dobrze się stało.

Wróćmy jeszcze do szkoły w Łomży. Jej zakończenie wieńczy egzamin, który się nazywa matura...

- Och, niech pan nawet o tym nie wspomina, bo ja nigdy potem, w czasie najtrudniejszych chwil życia, w czasie wojny czy zawiedzionych miłości tyle łez nie wylałam, co wtedy. Dosłownie pół kubła.

Przecież była pani dobrą uczennicą.

- Tak, nawet bardzo dobrą, ale z nauk humanistycznych - polski, francuski, łacina. Tylko z matematyki dwója i właściwie przez całe osiem lat jakoś przebrnęłam tylko dlatego, że w ławce ze mną siedziała Zosia Szwajcerówna. Ona była świetną matematyczką, a ja świetnie ściągałam i zawsze umiałam zachachmęcić. A tymczasem na maturze ona pisała fizykę, a ja matematykę. Na kartce napisałam tylko swoje nazwisko i treść zadania. Nic więcej, ani słowa.

Czyli dwója?

- Tak. Ale tylko jedna, bo z innych przedmiotów miałam piątki. Przyszło do ustnego. Pomógł mi wizytator, który przyjeżdżał do nas przez cały rok z województwa, czyli z Białegostoku, żeby sprawdzić, jaki jest stan młodzieży przed maturą. Ilekroć przyjeżdżał, zawsze mnie pytali - czy to z łaciny, historii czy z polskiego - i odpowiadałam śpiewająco. A tu dwója! Zorientował się, że coś jest nie tak. Wtedy był taki zwyczaj, że wizytator czy dyrektor mógł wziąć odpowiedzialność za ucznia, który ma niedostateczny na maturze. Zapytał, na co ja idę. Powiedziałam, że na romanistykę i do konserwatorium. A on na to, że ze wszystkich humanistycznych przedmiotów jestem wspaniała i nie widzi powodu, żebym powtarzała całą maturę przez matematykę. Przepuścił mnie na swoją odpowiedzialność. I dzięki temu uratował mi całe życie! Pan Rzędowski, do dziś pamiętam nazwisko. Szukałam go potem po wojnie, ale nie wiem, czy przeżył czy zginął; nie udało mi się go odnaleźć. Dzięki temu, że przepuścił mnie na maturze, uratowałam się przed wywózką do Kazachstanu, zostałam zaangażowana do Wilna i całe moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej.

Ale wprowadziła go pani w błąd. On myślał, że zostanie pani pianistką albo nauczycielką francuskiego, a tymczasem ni stąd, ni zowąd przyszła pani do głowy szkoła aktorska.

- Tak, ni stąd, ni zowąd. Proszę sobie wyobrazić, że było to podczas wakacji. Mój ojciec był politykiem, gazet było pełno w domu i ja właśnie jakąś gazetę przeglądałam...

Można zapytać, którą partię popierał ojciec?

- O, to był stary endek! Nazywaliśmy go „księża pięta”, bo on bez księdza ani rusz. Nawet gdy miałam zdawać do szkoły aktorskiej, powiedział, że musi się poradzić księdza biskupa, bo to bagno przecież takie... Śmieję się, oczywiście. Więc przeglądam te gazety i nagle patrzę, że szkoła teatralna ogłasza nabór. Wtedy była tylko jedna szkoła teatralna. Zelwerowicza...

Nazywała się PIST.

- Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej. Mówię do mamusi: „Będę zdawać”. A ona na to: „Słuchaj, ojciec się nie zgodzi, nie ma mowy”. A ja na to, że powiem, że jadę z gardłem - już wtedy miałam kłopoty z gardłem, co chwila byłam zachrypnięta - a jak zdam, to się będziemy martwić. Ona na to: „No, dobrze, jak zdasz, to pomogę ci ojca przekonać i może się zgodzi”. Pojechałam i podobno byłam taka śmieszna, że zostałam przyjęta, choć nie bez trudności.

Karuzela z Madonnami

Подняться наверх