Читать книгу Moskwa nie boi się krwi - Tomasz Turowski - Страница 9

1.

Оглавление

Paweł szedł w stronę Śródmieścia. Na chodnikach centrum stolicy tętnił wielobarwnym życiem ogromny bazar. Przekupnie zachwalali swój towar, często zwyczajny chłam, rozłożony na polowych, składanych łóżkach lub podobnych stolikach. Skręcił z Nowego Świata w Hibnera, kultową ulicę przedwojennej Warszawy, którą, mimo zmiany nazwy, wszyscy i tak nazywali Chmielną.

Po prawej stronie dojrzał tablicę, która informowała, że w tym właśnie budynku mieści się Fundusz Polsko-Amerykański. Wszedł schodami na pierwsze piętro. W sekretariacie wyjaśnił, co go tu sprowadza, i poprosił o spotkanie z kimś z kierownictwa. Po piętnastu minutach siedział już w gabinecie, przy biurku, naprzeciwko szefa Funduszu, który przeglądał z zaciekawieniem biznesplan proponowany przez Pawła. Natomiast on miał okazję przyjrzeć się uważnie swemu vis-à-vis.

Wysoki, szczupły, o inteligentnych oczach, stanowiących zwieńczenie pociągłej twarzy nad długim, ale nie za dużym nosem, podkreślonym cienką linią warg. Całość przykryta niesforną, czarną czupryną, tworzyła obraz budzący sympatię, chociaż wysunięty silnie podbródek sugerował, że za tą sympatyczną fasadą kryje się, pewnie nie zawsze sympatyczne, zdecydowanie. Kiedy szef Funduszu podniósł się ze swego fotela, Paweł mógł nareszcie w pełni docenić jego posturę. Ponad dwumetrowemu wzrostowi towarzyszyły nieskoordynowane ruchy szczudłowatych nóg i długich ramion, co dodatkowo stwarzało mylący obraz zagubionego we mgle, poczciwego drągala.

– Poznajmy się. Jestem Roman Polańczyk – powiedział nadwyraz czystą polszczyzną Amerykanin, wyciągając dłoń do Pawła. – Sądzę, że warto dać panu kredyt. Już na pierwszy rzut oka widać, że dobrze wycenił pan inwestycję, jej ryzyka i szanse rynkowe. Biznesplan jest zrobiony profesjonalnie. Przyznam, że zaciekawiła mnie też notka biograficzna, którą pan załączył. Ale o tym porozmawiamy przy innej okazji i w innym miejscu. Oto moja wizytówka, proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu, a na pewno znajdę czas na spotkanie.

– Dziękuję bardzo. Z chęcią będę kontynuował rozmowę i nie tylko na tematy inwestycyjne. Do widzenia niebawem – podsumował rozmowę Paweł, dodając w myśli: „Cóż, zdaje się, że rybka połknęła przynętę, jest szansa na pozytywną decyzję w sprawie finansowania, ale otwierają się też inne perspektywy…”.

Na spotkanie w Funduszu Paweł przyszedł przygotowany. Nie były to jeszcze czasy bezwarunkowego serwilizmu i padania na kolana przed wielkim nowym bratem zza Atlantyku, co skutkowało później znacznym ubezwłasnowolnieniem polskiego wywiadu. Racjonalne podejście do zadań tej instytucji pozwoliło jej pierwszym szefom, działającym z nadania solidarnościowego, na w miarę niezależne działania. Było wśród nich też miejsce na dyskretne obserwowanie poczynań naszych sojuszników na terenie kraju.

Wiedział więc już dzięki informacjom Centrali UOP, że Polańczyk, Amerykanin z polskimi korzeniami, absolwent elitarnego Massachusetts Institute of Technology w dziedzinie elektroniki i ekonomii na Harwardzie, odbywał służbę wojskową w US Navy, Marynarce Wojennej USA. Tam też zapewne zwerbowali go przedstawiciele wywiadu wojskowego, od dawna przypatrujący się jego karierze i umiejętnościom. Co do tego punktu nie było absolutnej pewności, ale wiele ruchów Polańczyka na to wskazywało.

Istotnym symptomem jego przynależności do Intelligence Community były kontakty towarzyskie, które nawiązał w kierownictwie polskiego kontrwywiadu i duże zainteresowanie przekształceniami własnościowymi polskiego przemysłu stoczniowego, który – czego nie należy zapominać – dostarczył ponad czterysta jednostek bojowych i okrętów pomocniczych marynarkom Układu Warszawskiego.

„Ciekawe, na jaki fragment mojej biografii zwrócił uwagę? – zastanawiał się Paweł. Chyba nie na studia filozoficzne. Pewnie zaciekawił go długi passus dotyczący wszechstronnej znajomości spraw rosyjskich. Teraz jest piątek. Zadzwonię do niego za trzy dni, w poniedziałek, i zasugeruję termin spotkania najbliższy z możliwych, na przykład we wtorek. Jeśli zaakceptuje, to znaczy, że naprawdę przebiera nogami, aby dobiec do celu, żeby w jakiś sposób związać mnie ze sobą, a następnie wyciągnąć z tego zawodowe profity. Niebawem zobaczymy…”.

W poniedziałek, koło dziewiątej rano, Paweł wystukał na klawiaturze telefonu numer Polańczyka. Sekretarka w pierwszym profesjonalnym odruchu próbowała wyjaśnić, że szef jest bardzo zajęty i nie może przyjąć telefonu. Po tym jak Paweł zdecydowanie podkreślił, że to właśnie szef prosił go o telefon, pani broniąca – jak to zwykle dobre sekretarki – spokoju swego pracodawcy zmiękła. Aby zachować twarz, powiedziała:

– Sprawdzę, co da się zrobić. Proszę poczekać na linii.

Paweł śmiał się w duchu: „Teraz potrzyma mnie ze dwie minuty na kablu dla zasady. Ale później okaże się, że dzięki jej perswazji przełożony znalazł czas”. Nie pomylił się znacznie, bo po trzech długich minutach zdecydowanie już milszy głos panienki z sekretariatu oświadczył:

– Udało mi się jakoś przekonać pana dyrektora, żeby odebrał telefon. Już przełączam!

– Dziękuję pani serdecznie! – powiedział Paweł ze spontanicznie szczerym odcieniem wdzięczności w głosie, mimo że był pewny, że Polańczyk od razu i bez „protekcji” wyraził zgodę na rozmowę. Ale rozsądek i doświadczenie nakazuje budować dobre relacje, szczególnie z sekretarkami.

– Witam – zabrzmiał głos w słuchawce. – Dobrze, że pan dzwoni. Jutro mam trochę luźniejszy dzień. Jeśli panu to odpowiada, proponuję lunch o wpół do drugiej w orientalnej restauracji w Marriotcie.

„Może się trochę pokryguję, ale oczywiście przyjmę zaproszenie” – pomyślał Paweł i powiedział:

– Dziękuję, spojrzę w agendę, czy nie ma jakiejś kolizji terminów. – Dał poczekać chwilę rozmówcy (oczywiście żadnego kalendarza nie wertował) i ciągnął dalej: – Mam tu wprawdzie spotkanie o czternastej, ale postaram się przenieść je na inny dzień. Jesteśmy więc umówieni!

– Okej. Proszę zarezerwować sobie przynajmniej półtorej do dwóch godzin. Do zobaczenia!

– Do zobaczenia! – Stuknęła odkładana z drugiej strony słuchawka.

„No, no – skwitował w duchu Paweł. Nie musiałem nawet prosić o termin spotkania. W dodatku tyle czasu na prosty lunch! Wygląda to raczej na długą biesiadę. Coś czuję, że kolega wyczuł wiatr ze wschodu. Gotów jestem założyć się ze sobą i w razie wygranej postawić sobie butelkę dobrego wina za to, że będzie mowa o moich kontaktach moskiewskich. No i przy okazji, może klepnął mi projekt i kredyt. W Centrali się ucieszą, bo cały ten pomysł gospodarczy to przecież ich inicjatywa, nadzieja na zdobycie pozabudżetowych funduszy na operacje specjalne. Trzeba się będzie dobrze na ten lunch przygotować…”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Moskwa nie boi się krwi

Подняться наверх