Читать книгу Egzekucja. Odrąbać łeb wielkiego szatana - Tomasz Turowski - Страница 7
1
ОглавлениеPółnocno-wschodnie rubieże Polski. Szczątkowa spuścizna I Rzeczypospolitej, państwa wielu narodów, będącego tyglem cywilizacji powstającej z mnogości kultur i wyznań.
Do dzisiaj w Kruszynianach, w Bohonikach żyją w zwartej grupie – a w okolicznych wsiach roztopieni w polskiej większości – potomkowie tutejszych Tatarów, Lipków. Mądrość władców Rzeczypospolitej Obojga Narodów osadziła ich na tych ziemiach jako skutecznych obrońców „wschodniej ściany”, za którą rozciągały się niezmierzone przestrzenie Wielkiego Księstwa Litewskiego. Czasami ojczyzna była dla nich macochą. Przez wiele lat nie wypłacała im przyrzeczonego żołdu, stąd ich ówczesny brak lojalności, kiedy to wspierali zbrojnie irredentę Chmielnickiego. Przypomniano sobie o nich na początku siedemnastego wieku. Królewskim edyktem przyznano im ziemie stanowiące zadośćuczynienie za państwowe wobec nich długi. Odtąd żyli na nich, wiernie służąc Polsce w różnych najcięższych potrzebach. Dowody ich poświęcenia można zobaczyć na licznych cmentarzach wojskowych, na polach bitew w kraju, ale i „na obcej ziemi”. Wystarczy spojrzeć choćby na nagrobki pod Monte Cassino, gdzie półksiężyce, zresztą na równi z gwiazdami Dawida, harmonijnie wpisują się w szeregi katolickich i także prawosławnych krzyży. Teraz spadkobiercy tych bohaterów tatarskiej jazdy, znanej z brawury i odwagi, wiedli spokojny żywot na obszarze określanym w przewodnikach turystycznych jako „szlak tatarski”. Kultywowali tradycje – zarówno te stanowiące o ich tożsamości, islam, którego ośrodkami wciąż były meczety w Bohonikach i Kruszynianach, oraz mizar, cmentarz, gdzie wszyscy Tatarzy z całej Polski do dziś chowają swych zmarłych, jak i te mniej fundamentalne, ale nie mniej istotne dla poczucia wspólnoty, która rodzi się przy biesiadach, podczas spożywania specjałów tatarskiej kuchni.
Dookoła szalały zmiany cywilizacyjne, które modyfikowały też obyczaje „tutejszych”, ale zdawało się, że nieco wolniej niż gdzie indziej. Patrzono tu na nowinki nieufnie, podobnie zresztą jak i na nowych współwyznawców, którzy niewielkim wprawdzie strumykiem, ale jednak napływali do Polski. Z Bliskiego Wschodu często przywozili oni radykalizm, od którego odżegnywali się „starzy” mieszkańcy naszych ziem.
Było to tydzień po wielkim święcie Kurban Bajram, które w tym roku wypadało drugiego września. Jesień była wyjątkowo piękna i ciepła tego roku. Bohoniki opustoszały, ucichły głosy wiernych z całej Polski, którzy zatrzymywali się w Domu Pielgrzyma i w domostwach swych współbraci. Ściany meczetu przyozdobiły nowe wota, znak ciągle żywej, specyficznej wiary polskich Tatarów stanowiącej tolerancyjną wersję sunnizmu z domieszką szyizmu.
Pierwszy zauważył ich Mustafa Baranowski, siedzący na ławce przed swym domem. Szli wiejską drogą, a padające na nich z tyłu promienie zachodzącego słońca nadawały ich postaciom, odzianym w długie do ziemi szaty, wyraziste, plastyczne kształty. W ich ruchach było coś dostojnego. Ten wyraz dostojeństwa potęgowały obfite brody, spływające na kaftany i kontrastujące z bielą koszul. Głowy przykrywały karakułowe okrągłe czapki, ni to toczki, ni papachy. Kroczyli zdecydowanie w stronę meczetu. Mustafa odprowadził ich wzrokiem aż do wejścia, przy którym zaczęli już zdejmować obuwie. Był piątek, więc obowiązująca prawowiernego muzułmanina modlitwa, salat, właśnie powinna odbywać się w meczecie, i to po rytualnych ablucjach. A ponieważ na ten dzień przypadały comiesięczne modlitwy wspólne, celebrowane w Bohonikach, postanowił dołączyć do wędrowców. Wszedł za nimi do meczetu, w którym było już paru miejscowych. Przybysze, przygotowani do rozpoczęcia modłów, skłonili się przed mihrabem, wnęką w ścianie wskazującą kierunek Mekki. Kilkakroć uderzyli czołem w przykrytą dywanem podłogę, po czym jeden z nich, ten z brodą poprzetykaną siwymi włosami, wszedł na górujący nieco nad resztą pomieszczenia minbar, z którego zaczął wygłaszać po arabsku sury Koranu. Tak właśnie, wygłaszać, nie czytając ich ze świętej księgi. Mustafa wbił spojrzenie w jego gorejące czarne oczy, ocienione głębokimi oczodołami i krzaczastymi brwiami. Po chwili odwrócił wzrok. W chudej twarzy obcego o zapadniętych policzkach i cienkiej jak brzytwa linii ust było coś fascynującego i groźnego zarazem. Teraz mówił w języku, który nie przypominał arabskiego, wyraźnie zwracając się do towarzysza podróży. Zszedł z minbaru, spojrzał na muhiry, kaligraficzne zapisy cytatów z Koranu na ścianach świątyni. Pokiwał z aprobatą głową, raz jeszcze uderzył czołem w kierunku Mekki i wraz z drugim wędrowcem opuścił meczet. Dziwne – pomyślał Mustafa – skąd oni są, czy pójdą dalej, czy zatrzymają się u nas na dłużej? Wiedziony ciekawością podążył za nimi. Nieznajomi weszli na teren mizaru, przyglądając się nagrobkom. Przy tym z osiemnastego wieku stanęli na chwilę, po czym oddalili się szybko. Gdzie oni idą? – zachodził w głowę sędziwy Mustafa. Po chwili już zrozumiał, kierowali się ku oddalonej nieco od wsi Jurcie Bohoniki. Znajdą tam na pewno i nocleg, i jadło, a właściciel będzie im wdzięczny, bo po sezonie niełatwo o stołowników, nie mówiąc już o mieszkańcach izb gościnnych.
Mustafa wrócił do domu, mrucząc pod nosem: „Czas pokaże, czas pokaże...”. Słońce zachodziło już za horyzont i należało sposobić się do kolacji, a potem – do snu.