Читать книгу Egzekucja. Odrąbać łeb wielkiego szatana - Tomasz Turowski - Страница 8
2
ОглавлениеI czas pokazał. Tajemnicza dwójka przychodziła teraz do Bohoników niemal codziennie. Regularnie głosili też nauki w meczecie, wzywając wiernych do przestrzegania zasad religii, którą przekazał im Prorok. Czynili to w dziwnym polsko-białorusko-rosyjskim narzeczu, przetykanym arabizmami, ale można je było zrozumieć – także dzięki wyrazistej mimice i gestykulacji kaznodziejów. Mustafa zdołał już, a przynajmniej tak mu się wydawało, określić status obu mężczyzn. Ot, wędrowni ulemowie, bo mówili, że z Polski udadzą się na hadż, pielgrzymkę do sanktuarium Al-Kaba w Mekce, którą każdy wierny musi odbyć przynajmniej raz w życiu.
Wiedział już też, jak się nazywają. Ten z płonącymi oczyma to Igor Khamidow, a jego nieco niższy i mniej spektakularny druh o okrągłej, pucołowatej twarzy okolonej równie gęstą jak u Igora brodą nazywał się Wasilij Ahmiedow. Nie bratali się z miejscowymi, ale zawsze wymieniali uprzejme ogólniki o pogodzie, o urodzaju zbóż, nie zapominając o podkreślaniu, że wszystko to zawdzięczamy Allahowi. Powtarzali, że tylko zachowanie tradycji pozwala na to, by czuć się wybranym i należeć do wspólnoty wiernych, stanowiących jedność przekraczającą granice państwowe i narodowościowe. Bohoniczanie słuchali tych nauk z powagą, po czym wracali do utartego trybu życia. Już wysłannicy sułtana Sulejmana, opisując wierzenia polskich Tatarów, wspominali, że to taki „przyćmiony” islam. Jednak paru młodych, którzy jeszcze się ostali we wsi, wyraźnie skłaniało się ku temu, co głosili przybysze. Zwłaszcza Mustafa, Karim i Selim przejęli się nauczaniem ulemów. Zapuścili brody, chodzili z nimi na długie spacery, najpierw wśród ostatnich niezżętych pól, później wśród ściernisk, dopóki nie zaorano ich pod oziminy. Ale chłody nie zmniejszyły ich zapału – ciągle odwiedzali meczet, ostentacyjnie modlili się pięć razy dziennie. Kiedy starzy pytali ich, o co właściwie chodzi, odpowiadali, że odzyskali dumę ze swej pradawnej wiary i potrzebę wcielania jej w życie, dzięki czemu stali się bardziej sługami Proroka i islamu niż tylko Tatarami. Starzy zaniepokoili się nie na żarty, tym bardziej że nagle cała trójka w towarzystwie Igora i Wasilija wyjechała do Warszawy. Mówili, że łatwiej tam znaleźć zarówno współwyznawców, jak i miejsca, gdzie można zjeść prawdziwy posiłek halal. Toteż gdy Mustafa, Karim i Selim wrócili do wsi już bez bród, schludnie ubrani w młodzieżowe ciuchy, i nie było z nimi ich niedawnych duchowych przewodników, wieś odetchnęła z ulgą. Młodzi weszli z powrotem w rytm codziennych zagrodowych zajęć. Po pewnym czasie stwierdzili jednak, że takie życie jest nie dla nich. Wspominali Warszawę i możliwości, które stwarzała. Później zakomunikowali miejscowej starszyźnie, że nie widzą tu dla siebie perspektyw, w związku z czym zdecydowali się szukać szans poza granicami kraju, a nawet za oceanem, gdzie muzułmańska diaspora obiecała im podobno pomoc.
Wiejska rada starszych przyjęła ich decyzję ze smutkiem, bo młodzi byli jedyną nadzieją na przetrwanie, coraz bardziej ulotną, ale i ze zrozumieniem – no bo cóż można tu osiągnąć.
Był piętnasty czerwca dwa tysiące osiemnastego roku. Właśnie skończył się Ramadan, czas postu. Wyprawiono więc biesiadę dla całej wsi, aby godnie pożegnać udających się w daleką podróż współbraci. Po obfitej uczcie jej bohaterowie zabrali swe podróżne bagaże i udali się do Białegostoku, skąd mieli jechać do Warszawy i dalej, w bliżej nieokreślonym kierunku. I tyle ich widziano. Życie we wsi wracało do normy, wchodziło w stare koleiny. A że trójka nie kontaktowała się ze swoimi bliskimi (mówili zresztą: „Zawiadomimy was za rok, półtora, gdy już dobrze osiądziemy na nowej ziemi”), to i słuch po nich zaginął.