Читать книгу Chłopiec z Kresów - Tomasz Wandzel - Страница 5

PROLOG
(Kresy Wschodnie rok 1935)

Оглавление

Ludwik posępnym spojrzeniem obrzucił niebo zaciągnięte szarymi chmurami. Miał nadzieję, że zdąży dowieźć ziarno do młyna przed deszczem. Wskoczył na wóz i usiadł na koźle.

– Wioo, czarny – zachęcająco cmoknął na konia. Zwierzę posłusznie ruszyło.

– Żeby tylko nie chciało padać – mruknął pod nosem, spoglądając na worki pełne zboża. Jak dotąd lato było bardzo łaskawe. Już od połowy skwarnego lipca wieś niemal opustoszała. Kto żyw i zdolny do pracy ruszał w pole. Nawet małe dzieci, zamiast zabaw, prawie całe dnie spędzały, pomagając przy żniwach. Powietrze wypełniał szum setek kos zanurzających się w dorodne łany pszenicy, przeplatany z ostrzeniem kling i śpiewem kobiet, których nabożne pieśni wzlatywały wysoko w niebo. Jeszcze przed końcem miesiąca po złocistych pszenicznych łanach zostały jedynie niskie kłujące ścierniska czekające na zaoranie. Teraz trzeba było dobrze sprzedać plony. Gdy kilka dni wcześniej Ludwik pojechał do okolicznych młynów, aby rozeznać się w tegorocznych cenach pszenicy, spotkało go rozczarowanie. Urodzaj był tak wielki, że wszyscy oferowali ceny niższe niż poprzedniego roku. Nawet Aron Salman, o którym mówiono, że jest uczciwym Żydem, płacił mniej niż poprzednim razem. Chcąc nie chcąc, Ludwik musiał przystać na stawkę Salmana. Pocieszeniem był fakt, że pieniądze miał otrzymać od ręki. A były mu teraz bardzo potrzebne. Jego żona Zofia niebawem miała rodzić. Dla konia należało kupić nowe chomąto. No i przydałoby się wreszcie rozpocząć budowę własnego domu. Mieszkanie przy rodzicach we dwoje jakoś dało się znieść, ale z dzieckiem to już zupełnie inna sprawa. Ludwik ponaglił konia, chcąc jak najszybciej odstawić ziarno. Inni gospodarze również śpieszyli w stronę Kostopola. Wyładowane do granic wytrzymałości wozy żłobiły w drodze głębokie koleiny. Osada młyńska znajdowała się przy drodze jakieś trzy kilometry od stacji kolejowej. Kiedy Ludwik zajechał na podwórze, Salman żegnał się wylewnie z poprzednim klientem. Młyn pracował pełną parą. Kilku wyrostków przenosiło ciężkie worki na wyższe kondygnacje.

– Witam, panie Ludwiku. Widzę, że ma pan dla mnie towar – powiedział młynarz, podchodząc do wozu. Rozwiązał jeden z worków, wyjął kilka ziaren i zaczął je przeżuwać. W ten sam sposób sprawdził ziarno z pozostałych worków.

– Będzie z niego wspaniała mąka – oświadczył zadowolony z jakości przywiezionego ziarna. Następnie przywołał kilku chłopców i polecił przenieść worki do magazynu, a sam zaprosił Ludwika do kantorka, gdzie rozliczał się z kontrahentami. Cała transakcja nie trwała dłużej niż kwadrans. W drodze powrotnej Ludwik kupił naftę, sól i cukier. Szare dotąd niebo zaczęło się w kilku miejscach przecierać i gdy zajechał pustym wozem przed dom, zupełnie się rozpogodziło. Żona siedziała pod starą gruszą. Gałęzie drzewa zwisały ku ziemi obciążone podłużnymi ciemnozielonymi owocami. Oporządził konia i wreszcie usiadł przy żonie z kubkiem zimnego zsiadłego mleka. Obok Zofii przycupnęła Antonina, najserdeczniejsza przyjaciółka jeszcze z czasów szkolnych. Mimo że kobiety były w tym samym wieku, Antonina nie była zamężna, nie miała nawet narzeczonego.

– Wiesz co, Tośka, jak urodzę i dojdę do siebie, to obiecuję znaleźć ci porządnego męża, nie przymierzając takiego jak mój Ludwik. Przecież w twoim wieku to wstyd nadal być panną – oświadczyła nagle Zofia. Przyjaciółka przerwała krojenie dużych czerwonych jabłek. Spojrzała na Zofię zmrużonymi oczami i powiedziała bardzo poważnym głosem:

– Zośka, co jak co, ale na swatkę to ty się zupełnie nie nadajesz.

– A niby dlaczego? – obruszyła się Zofia, przerywając wyszywanie kolejnego kaftanika dla mającego niebawem przyjść na świat dziecka.

– Po pierwsze, nie jesteś tak stara jak najstarsze drzewo we wsi. Po drugie, nie jesteś tak brzydka jak żona szewca z Kostopola. I po trzecie, nie jesteś przebiegła jak lis, co kury z kurnika wykrada – wyliczała przyjaciółka.

– Tośka ma świętą rację – wtrącił milczący dotąd Ludwik, ocierając wierzchem dłoni mleko z górnej wargi. – A poza tym drugiego takiego jak ja to we wsi już nie ma – dodał po chwili namysłu z szelmowskim uśmiechem. Obie kobiety spojrzały na niego wyraźnie rozbawione.

– Przystojny, pracowity i na dodatek jeszcze skromny – rzucił ojciec Ludwika, który właśnie wyszedł ze stodoły, gdzie razem z żoną wsypywali ziarno do worków.

– Mam to po was – odgryzł się Ludwik i pociągnął kolejny solidny łyk kwaśnego mleka. Ojciec pogroził mu ze śmiechem palcem i wraz z żoną wszedł do chaty. Zofia chciała dorzucić do rozmowy coś śmiesznego, ale niespodziewany silny skurcz odebrał jej oddech. Ludwik natychmiast doskoczył do żony. – Zosiu, co ci?

– Chyba się zaczyna – wyszeptała, obejmując oburącz brzuch.

– Biegnij po Melnykową, ino migiem – poleciła Antonina, a sama pomogła Zofii wstać i przejść do domu. Ludwik ruszył pędem z obejścia, jakby się paliło. Na szczęście do domu starej Ukrainki było niedaleko. Wystarczyło przebiec przez niewielki brzozowy zagajnik, pokonać wąski drewniany mostek nad leniwie płynącą rzeką, która teraz wyglądała jak wąska lśniąca wstążka. Aż trudno uwierzyć, że podczas wiosennych roztopów jej wody zalewały okoliczne pola. Ludwik gnał jak spłoszony zając. W jego głowie raiły się niespokojne myśli. A co, jeśli Melnykowej nie zastanie w domu? Dobiegł do zakrętu, za którym zobaczył niską małą chatę krytą słomą. Bielone ściany odbijały popołudniowe promienie. Obok drzwi rósł krzew dzikiej róży obsypany kwiatem koloru ciemnego wina. Smużka dymu wzlatująca w bezchmurne niebo oznaczała, że staruszka była u siebie.

Gdy po chwili zdyszany wpadł na podwórze, zobaczył Melnykową klęczącą w ogródku z ziołami.

– Melnykowa, zaczęło się – wykrztusił, z trudem łapiąc powietrze. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby nie usłyszała jego słów i dalej zrywała zioła do małego wiklinowego koszyczka. Ludwik podszedł bliżej i powtórzył nowinę. Tym razem staruszka łaskawie podniosła na niego siwą głowę. Pomarszczona zasuszona twarz pozostała obojętna. Jedynie oczy koloru mokrego mchu patrzyły przenikliwie.

– Najwyższy czas – powiedziała po ukraińsku i wróciła do swojego zajęcia. Ludwik poczuł się nieswojo. Przecież nie dalej jak dwa tygodnie temu odwiedził Melnykową razem z żoną. Kobieta zbadała Zofię i obiecała pomoc podczas rozwiązania. Teraz jednak wyglądała tak, jakby już o tym zapomniała. Miał zamiar przypomnieć ich wizytę, gdy zapytała:

– Ogień pod kuchnią trzymacie?

Gdy skwapliwie potwierdził, zaczęła wydawać polecenia:

– Idźcie, zgotujcie trzy największe garnki świeżej wody i przygotujcie kilka czystych prześcieradeł. Jak skończę z ziołami, to przyjdę.

Ludwik miał ochotę krzyknąć, że tu trzeba iść natychmiast, że od jakichś tam ziół ważniejsze są jego żona i dziecko. Jednak wzrok Ukrainki, która ponownie podniosła głowę, zdusił w nim wszystkie słowa cisnące się na usta. Puścił się biegiem, by jak najprędzej wypełnić otrzymane polecenia. Wiedział, że musi zaufać staruszce, która pomogła przyjść na świat setkom, jeśli nie tysiącom dzieci w okolicy. Mówiono, że lepszej babki od porodów to nawet w Kostopolu nie mieli. Już przy domu usłyszał jęki żony i pocieszania Antoniny.

– Zobaczysz, Zosiu, zaraz przyjdzie Melnykowa i wszystko będzie dobrze.

Kobiety były w pokoju za kuchnią. Ludwik dorzucił pod piec kilka drewnianych szczap, które natychmiast zajęły się jasnym płomieniem. Następnie przyniósł ze studni wodę i napełnił największe garnki, jakie znalazł. Gdy ostatni z nich stawiał na kuchennej płycie, do środka weszła Melnykowa.

– Są w pokoju. – Wskazał drzwi obok dębowego kredensu. Staruszka weszła, zamknęła za sobą drzwi i na moment w domu zapanowała cisza przerywana odgłosem płomieni buzujących w piecu. Chwilę później Ukrainka zaczęła instruować Zofię:

– Musisz, dziewczyno, pochodzić, wtedy dziecko szybciej przyjdzie na świat.

Gdy Zofia uskarżała się, że już nie może, Melnykowa pozwalała jej usiąść lub na trochę się położyć. Ludwik kompletnie stracił poczucie czasu. Chodził nerwowo po kuchni, zaciskając dłonie w pięści. Kiedy staruszka kazała mu przynieść do pokoju kubeł wrzątku, pomyślał, że już po wszystkim. Jednak wcale tak nie było. Zofia leżała na łóżku wsparta na poduszkach. Jej blada twarz lśniła od potu. Antonina co chwilę przecierała jej czoło i policzki wilgotną chustą. Melnykowa obmacywała sękatymi dłońmi brzuch rodzącej, mrucząc coś niezrozumiale. Nie mogąc znieść tego wszystkiego, Ludwik wyszedł na dwór. Dopiero wtedy zobaczył, że już zapadła noc. Wielki, niemal biały księżyc wisiał na czarnym niebie otoczony setkami migających punktów. Z małego stawu tuż za stodołą dochodził głośny rechot żab, którym wtórowały natrętne świerszcze. Z pobliskiego lasu dobiegało nawoływanie jakiegoś nocnego ptaka. Przez odgłosy przyrody przebijał się nieznośny jęk ludzkiego cierpienia. Ludwik miał ochotę uciec jak najdalej. Czuł wszechogarniającą bezradność. Był silnym mężczyzną. Potrafił w pojedynkę pociągnąć wóz pełen siana. Jednym uderzeniem siekiery rozłupywał pień o średnicy studziennej cembrowiny. Ale tu i teraz nie mógł uczynić niczego. Wiedział, że w żaden sposób nie jest w stanie pomóc swojej żonie. Gdyby tylko potrafił ulżyć jej cierpieniom, zrobiłby to natychmiast i bez zastanowienia. W pewnym momencie jęki ustały, a może tylko przycichły. Tego Ludwik nie był pewien. W następnej chwili mocny, dźwięczny i zdecydowany płacz noworodka zagłuszył rechot żab, piskliwe zawodzenie świerszczy i nawoływania nocnego ptactwa.

– Dzięki ci, Boże – westchnął Ludwik, wznosząc twarz ku wiszącemu nad nim nieruchomo bezmiarowi atramentowego nieba i ruszył do domu. Na kuchennym stole leżało niemowlę. Melnykowa wilgotną szmatką ocierała je z krwi.

– Masz pan syna – oznajmiła, nie przerywając swojej roboty. Ludwik patrzył z niedowierzaniem. To coś na stole w niczym nie przypominało ludzkiej istoty. Pomarszczona zaczerwieniona twarz, posklejane krwią ciemne gęste włosy na maleńkiej główce.

– Będzie z niego silny, odważny i twardy mężczyzna – przepowiedziała staruszka tonem niemal proroczym. – Pan tylko patrzy, jak zaciska piąstki, a ten podbródek… – wyliczała zalety dziecka. Po wsiach chodziły słuchy, że Melnykowa wiele razy trafnie przepowiedziała losy dzieci, którym pomogła przyjść na świat. Kiedy skończyła wycierać noworodka, wprawnymi ruchami zawinęła go ciasno w chustę i wyniosła do pokoju, w którym dopiero co urodziła Zofia. Dopiero wtedy Ludwik przypomniał sobie o żonie. Ruszył za staruszką i stanął w progu. Zofia leżała nieruchomo, miała zamknięte oczy i lekko rozchylone usta. Widać było, że oddycha z trudem. Antonina siedziała przy łóżku na drewnianym zydlu i ocierała twarz przyjaciółki.

– Niech Ludwik to wyniesie – poleciła Melnykowa, wskazując stojące w nogach łóżka blaszane wiadro. Wokół widoczne były krwawe ślady, a w powietrzu unosił się słodkawo-metaliczny odór. Mężczyzna posłusznie zabrał wiadro wypełnione ciepłą, czerwoną od krwi wodą i wyszedł na zewnątrz. Dopiero za progiem domu odetchnął głęboko. Chłód sierpniowej nocy sprawił, że mimowolnie zadrżał na całym ciele.

Przez następne dni Melnykowa zaglądała do Zofii po kilka razy dziennie. Za każdym razem wychodziła coraz bardziej posępna i milcząca. Pytania o stan zdrowia żony zbywała krótkim: trzeba czekać. Antonina nie odstępowała przyjaciółki ani na moment. Zajmowała się dzieckiem i obowiązkami domowymi. Sprzątała, gotowała, prała. Zofia była tak słaba, że nie miała nawet siły przytrzymać syna przy piersi. Czwartego dnia Melnykowa rozłożyła bezradnie ręce.

– Niech Ludwik sprowadzi doktora z Kostopola. Ja tu już nie mogę pomóc. Bóg mi świadkiem, że wypróbowałam wszystkie zioła, jakie mogłam – oświadczyła, spuszczając wzrok. Na jej starej porytej bruzdami życia twarzy rysował się smutek i bezsilność. Jeszcze tego samego dnia Ludwik pojechał do Kostopola po lekarza. Doktor Andrzej Trzciński uchodził za jednego z lepszych w mieście. Przyjechał dwukółką zaprzęgniętą w siwego kuca. Badał Zofię bardzo długo. Później przepytywał dokładnie Antoninę. Ludwik czekał, siedząc na ławce pod starą gruszą, gdzie jeszcze kilka dni temu wszyscy troje żartowali na temat wyswatania Tośki. Gdy zobaczył lekarza wychodzącego z chaty, czuł, że ten nie będzie miał dla niego dobrych wieści.

– Stan pańskiej żony jest bardzo poważny. Podczas porodu straciła wiele krwi – zaczął lekarz, siadając obok Ludwika. Chude ręce oparł na stole i zamilkł. Wyglądał, jakby szukał odpowiednich słów, którymi przekaże świeżo upieczonemu ojcu hiobową nowinę.

– Jest młoda, a młodość potrafi czynić cuda – dodał po chwili. Jednak jego współczujące spojrzenie nie pozostawiało złudzeń.

– W kuchni na stole zostawiłem lekarstwa oraz rozpiskę, jak je dawkować – powiedział na pożegnanie. Odebrał zapłatę i odjechał. Jego dwukółka wzbijała w powietrze kurz piaszczystej drogi rozzłacany promieniami popołudniowego słońca. Ludwik patrzył za lekarzem, póki ten nie zniknął za zakrętem drogi. Następnie wstał i z ciężkim sercem ruszył do chaty. W środku panowała cisza. Dziecko spało w kołysce ustawionej obok łóżka żony. Antonina siedziała przy chorej, pocieszając ją szeptem. Ludwik spojrzał na Zofię. Jej twarz była jeszcze bledsza, niż gdy widział ją kilka godzin wcześniej. Poszarzałe usta z trudem wypowiadały słowa. Oczy, kiedyś tak niebieskie, stały się wodniste. Widząc Ludwika, przywołała go skinieniem głowy do siebie. Usiadł obok Antoniny i w milczeniu patrzył na żonę.

– Ludwiku, ja umieram – powiedziała szeptem tak cichym, że ledwie słyszalnym.

– Zosiu, nie opowiadaj głupot, to tylko chwilowa słabość po porodzie. Rozmawiałem z doktorem Trzcińskim i powiedział, że za tydzień, góra dwa dojdziesz do siebie – zapewnił, ściskając chłodną dłoń żony. Ona jednak tylko pokręciła głową.

– Ja wiem, że koniec jest bliski – podjęła, z wyraźnym trudem dobierając kolejne słowa. – Odchodzę i nikt nic na to poradzić nie może. Ale nim umrę, mam dwa wielkie pragnienia. Pierwsze, aby mój syn dostał na imię Henryk. Drugie… – Tu zwróciła oczy na Antoninę. – Abyś zaopiekowała się Henryczkiem jak własnym dzieckiem. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i wiem, że będziesz również wspaniałą matką. Dbaj o niego i spraw, by wyrósł na dobrego i mądrego człowieka. – Antonina nic nie odpowiedziała. Przytaknęła tylko ruchem głowy, a po jej policzkach płynęły łzy.

– Kilka dni temu obiecałam ci znaleźć męża i dotrzymam słowa. Chcę, abyś po mojej śmierci zajęła się również Ludwikiem. – To mówiąc, Zofia przesunęła dłoń męża na dłoń przyjaciółki. – Kochajcie się, szanujcie, wspierajcie i czasem pomyślcie o mnie. – Ludwik i Antonina spojrzeli na siebie, ich oczy błyszczały od łez. Zofia ostatnim wysiłkiem przytrzymała złączone drżące dłonie męża i przyjaciółki, jakby tym gestem pieczętowała to, o co przed chwilą poprosiła.

– Właśnie tego chcę – wyszeptała, zamykając powieki.

Chłopiec z Kresów

Подняться наверх