Читать книгу Chłopiec z Kresów - Tomasz Wandzel - Страница 6

ROZDZIAŁ 1
(Kresy Wschodnie rok 1942)

Оглавление

Ludwik siedział na ganku, próbując wypatrzeć w mroku nadchodzących mężczyzn. Noc była ciemna, że oko wykol, niebo szczelnie zasnute chmurami, a od niedalekiego lasu pełzły pod zabudowania wsi warkocze październikowych mgieł. Wokół panowała złowroga cisza. Kilka lat wcześniej wieś rozbrzmiewałaby dźwiękami harmonii, skrzypiec, wesołym śpiewem. Jednak ta przerażająca, bezsensowna wojna przewróciła wszystko do góry nogami. Najpierw zaatakowali Niemcy. Ludwik pamiętał rozpaczliwe komunikaty z walczącej Warszawy. Tu na Kresach wojna była czymś odległym, nie licząc wojskowych pociągów jadących na zachód. Dopiero gdy Rosjanie wbili nóż w plecy zmagającej się z hitlerowcami Polsce, ludzie na własnej skórze doświadczyli stalinowskiego terroru. Po nich z kolei wkroczyli Niemcy, ale dla tutejszych mieszkańców obie okupacje były tak samo straszne. Ruscy wysyłali na wschód każdego, kogo uznali za inteligenta lub bogacza. Czasami wystarczyło umieć czytać i pisać, by zostać zaliczonym do tych pierwszych, albo mieć w domu zegar z kukułką, by zasilić szeregi tych drugich. Hitlerowcy wywozili na zachód wszystkich, którzy nadawali się do pracy. Ludwik szczęśliwie uniknął wywózki na Syberię, ale to nie znaczyło, że kiedy ruskich zastąpili Niemcy, mógł czuć się bezpiecznie. Teraz niebezpieczeństwo mogło przyjść od tych, z którymi jeszcze cztery lata temu razem pił, śpiewał, tańczył. Ukraińscy sąsiedzi nagle zaczęli na Polaków popatrywać wilkiem. Jakby zapomnieli wszystkie te lata, kiedy jeden drugiemu gotów był iść z pomocą. Owszem, część ukraińskich sąsiadów nadal odnosiła się do Polaków życzliwie, ale należeli oni do mniejszości.

Ludwik posłyszał w ciemności ciężkie kroki.

– Kto idzie? – rzucił półgłosem w nieprzenikniony mrok.

– To ja, Roman – odpowiedział mu również szeptem Dębicki. Z Romanem Dębickim Ludwik jeszcze za kawalera razem chadzali na zabawy do okolicznych wsi. Drugi zjawił się Jan Czarnecki. Chwilę po nich nadszedł Józef Kuraś, a jako ostatni Wacław Sawicki. Wszyscy byli w podobnym wieku, znali się od dziecka i ufali sobie.

– Rotmistrz już jest? – zapytał szeptem Kuraś.

– Nie, jeszcze nie ma, ale obiecał przyjść – odparł Ludwik, podnosząc się z ławki – zaczekajcie, sprawdzę, czy żona zapędziła dzieci do łóżek – dodał, wchodząc do domu.

– Tośka, dzieci już śpią? – zagadnął żonę zmywającą w miednicy naczynia.

– Tak, przed chwilą sprawdziłam.

– Długo ci tu jeszcze zejdzie?

– Nie, jakieś pięć minut. Zostało mi zaledwie kilka talerzy – odparła kobieta, wycierając lnianym ręcznikiem trzymane w dłoniach naczynie. Kiedy skończyła zmywanie, pochowała talerze, kubki oraz sztućce do kredensu i wyszła z kuchni. Nie podobały się jej te potajemne spotkania organizowane przez męża.

– Zobaczysz, one jeszcze nam co złego przyniosą – straszyła, kiedy Ludwik zapowiadał, aby wieczorem dzieciaki szybko poszły spać.

– Tośka, ja robię to właśnie po to, by nic złego nas nie spotkało – odpowiadał tonem, który wykluczał dalszą dyskusję. Antonina przeszła przez pokój, w którym spały dzieci, i weszła do małżeńskiej sypialni. Ledwie zamknęły się za nią drzwi, z jednego z łóżek wysunęła się dziecięca postać i przez uchylone okno wyskoczyła do ogrodu. Cicho podeszła do stojącej przy murze drabiny i szybko wdrapała się na strych.

Ludwik zajrzał do kuchni, a widząc, że jest pusta, gestem przywołał pozostałych mężczyzn. Henryk tymczasem leżał już bez ruchu na stryszku nad kuchnią. Przez szparę w deskach miał doskonały widok na całe pomieszczenie oświetlone nikłym płomieniem karbidowej lampy. Stryszek pachniał sianem, którego resztki z ubiegłorocznych sianokosów poniewierały się w kącie. Ostra woń szczurzych i mysich odchodów kręciła w nosie, ale o kichnięciu nie było mowy. Nikt z siedzących przy kuchennym stole nawet nie przypuszczał, że obserwują ich czujne oczy siedmiolatka. Chłopiec wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby któryś z mężczyzn odkrył, że podgląda i podsłuchuje spotkanie, w którym nawet jego matka nie mogła brać udziału. Mimo to Henryk zaryzykował i wymykając się z łóżka, które dzielił z młodszym bratem, wspiął się po drabinie na strych. Nie był to pierwszy raz, kiedy z wypiekami na twarzy słuchał tego, o czym rozprawiali mężczyźni. Może i nie rozumiał wszystkiego, ale zdawał sobie sprawę, że są to tajne spotkania, podczas których mówiono o wojnie, partyzantach, Niemcach, atakach ukraińskich band i organizowaniu przez Polaków obrony. Dziecięca ciekawość była silniejsza od kilku razów skórzanym rzemieniem. Tak po prawdzie, ilekroć ojciec używał rzemienia, miał ku temu powód.

– Wiesz, co zrobiłeś i jaka jest za to kara. Kładź się i przyjmij ją, jak na twardego chłopa przystało – powtarzał, gdy Henryk złamał jakiś zakaz, nie wykonał w porę polecenia czy zrobił coś, o czym dobrze wiedział, że nie powinien tego robić. Drzwi na dole zaskrzypiały cicho i do domu wszedł kolejny mężczyzna. Przywitał się z siedzącymi przy stole i zajął ostatnie wolne miejsce. Wyglądał na starszego od pozostałych. Był postawny. W mizernym świetle lampy jego opalona twarz wyglądała jeszcze ciemniej. Tego człowieka Henryk widział po raz pierwszy.

– Panie rotmistrzu, czy są jakieś wiadomości albo instrukcje z Warszawy? – mężczyzna siedzący najbliżej ojca zwrócił się do nowo przybyłego.

– Panowie, rozkazy są takie, żeby nie prowadzić żadnych działań ofensywnych, a skupić się wyłącznie na obronie ludności polskiej. – Zdziwione spojrzenia obecnych skierowały się w jego stronę. Mężczyzna siedział niewzruszony, opierając na stole potężne dłonie.

– To jakieś żarty! – nie wytrzymał Ludwik, zaciskając dłoń w pięść. – Najpierw ruscy wbili nam nóż w plecy i wywieźli tysiące naszych na Syberię. Po nich przyszły szkopy, którzy nie są lepsi. Teraz Ukraińcy zaczynają wyrzynać Polaków niczym barany, nie bacząc czy to kobiety, starcy czy dzieci. A my mamy się temu bezczynnie przyglądać? – mówił, coraz mocniej zaciskając dłoń.

– Ludwiku, takie są rozkazy. Moi chłopcy po pierwsze są jeszcze zbyt słabo uzbrojeni, a po drugie mam ich za mało, żeby ze wszystkimi walczyć.

– Panie rotmistrzu, to chociaż brońcie nas przed bulbowcami. Teraz to słychać o pojedynczych mordach, ale za jakiś czas, jak poczują, że wszystko im wolno, zaczną całe wsie mordować – nie ustępował ojciec. Pozostali zaczynali przyznawać mu rację.

– Tym bardziej że my was karmimy, ubieramy, a tym samym narażamy nie tylko siebie, ale całe nasze rodziny. Wiecie, co Niemcy robią z tymi, którzy pomagają partyzantom – wtrącił niski mężczyzna siedzący obok pieca. Dopiero gdy się odezwał, Henryk rozpoznał w nim sąsiada Wacława Sawickiego. Mężczyzna miał syna w jego wieku i chłopcy bardzo często się razem bawili. Nieznajomy mężczyzna nazywany rotmistrzem potoczył ciężkim wzrokiem po zgromadzonych.

– Panowie, jest wojna i każdy z nas coś ryzykuje. Czy sądzicie, że nie wolałbym w tej chwili być w Warszawie przy swojej żonie i córeczce? Wolałbym, ale nie jestem, ponieważ ich już nie ma. Gdy rok temu gestapo przyszło do mojego mieszkania, nie zastali mnie w domu. Zabrali moją rodzinę i ślad po niej zaginął. Tak więc doskonale wiem, co to znaczy narażać swoich bliskich. – Po słowach nieznajomego w izbie zapadła cisza. Mężczyźni patrzyli po sobie.

– Za kilka tygodni spodziewamy się otrzymać większy transport uzbrojenia – oznajmił rotmistrz, wstając od stołu. – Mam nadzieję, że to przyciągnie w nasze szeregi kolejnych ochotników – dodał, podchodząc do okna. Teraz Henryk widział go doskonale. Mężczyzna był bardzo wysoki. Czarne sięgające karku włosy tu i ówdzie pokrywała już siwizna. Wojskowa kurtka ciasno opinała potężne barki.

– Panowie, zdaję sobie sprawę z sytuacji mieszkańców okolicznych miejscowości. Jedynym sensownym rozwiązaniem, jakie w tej chwili widzę, jest utworzenie w każdej wsi oddziałów samoobrony. Ich rolą będzie nie tylko obrona mieszkańców, ale również patrolowanie okolicy, zwłaszcza w nocy, i alarmowanie w razie zagrożenia. Wiemy, że Ukraińcy masowo wstępują do niemieckiej policji, by po kilku dniach zdezerterować, w ten sposób zdobywając broń. Niemcy tolerują ten stan rzeczy w nadziei, że ukraińskimi rękami nas wykończą. Ale my się tak łatwo nie damy. Z dostawy, o której już wspominałem, dla każdej wsi przeznaczę po dwa karabiny. – Deklaracja rotmistrza zrobiła na zebranych wrażenie. Kiedy pół godziny później mężczyźni zaczęli się rozchodzić, Henryk, korzystając z zamieszania, zszedł ze strychu i przez nikogo niezauważony wrócił do łóżka. Jego rodzeństwo mocno spało. Ledwie przykrył się pierzyną, do pokoju zajrzał ojciec. Chłopiec wstrzymał oddech, bojąc się, że jego wyprawa została jednak zauważona, ale po chwili drzwi się zamknęły.

Ludwik, po sprawdzeniu czy dzieci śpią, wrócił do pustej kuchni. Ze stojącego przy oknie garnka nalał sobie kwasu chlebowego i usiadł za stołem. Po wizycie rotmistrza spodziewał się czegoś więcej niż tylko mglistych zapewnień o dostawie broni i zwiększeniu w ten sposób liczby partyzantów. Zdawał sobie jednak sprawę, że leśni tak naprawdę niewiele mogli. Działali w bardzo trudnych warunkach. Z jednej strony Niemcy, z drugiej radziecka partyzantka, a z trzeciej bandy ukraińskich nacjonalistów wierzących w obietnicę Hitlera o niepodległej Ukrainie. Utworzenie oddziałów samoobrony miało sens. Tym bardziej że część gospodarzy poukrywała w stodołach czy ziemiankach pistolety, strzelby i inną broń.

– Czym się tak martwisz? – usłyszał za sobą zatroskany głos żony. Odwrócił głowę i spojrzał na Antoninę.

– Tym samym co wszyscy. Jak przetrwać kolejny dzień, dać dzieciom jeść – odpowiedział, ściskając gliniany kubek.

– Może powinniśmy wyjechać? – zaproponowała nieśmiało żona. Nie był to nowy pomysł. Ludwik sam zastanawiał się nad nim wiele razy. Tylko dokąd mieli się wyprowadzić? Tu był cały ich świat. Dom, gospodarstwo, ziemia, zwierzęta. Tylko dzięki temu wszystkiemu udawało się jakoś związać koniec z końcem. Kilku polskich gospodarzy przeprowadziło się do Kostopola, gdzie mieli krewnych. Ale z tego co Ludwik słyszał, wcale nie było tam ani lepiej, ani bezpieczniej. Różnica polegała na tym, że tamci musieli uważać na Niemców, a ci, którzy pozostali, na Ukraińców.

– Na razie trzeba doczekać wiosny, a później pomyślimy – zdecydował, podchodząc do żony. Przytulił ją i pocałował w czoło. – Nie martw się, Tośka. Dotąd sobie radziliśmy, to i dalej damy sobie radę – wyszeptał.

– Obyś miał rację, obyś miał rację – westchnęła. Wątpliwości żony były uzasadnione. Tegoroczne żniwa należały do najgorszych. Ostra zima, sucha wiosna i wilgotne lato sprawiły, że niektórzy gospodarze nie mieli czego zbierać. Jednak dopiero po żniwach okazało się, że jest gorzej, niż Ludwik przypuszczał. Ziarna było o połowę mniej niż w poprzednim roku. A z tego i tak połowę należało oddać jako kontyngent. Trochę lepiej było z sianem. Więc przynajmniej krowa i koń będą miały co jeść. Ale dla domowników jedzenia mogło nie wystarczyć.

– Jadę jutro do Andrzeja – zapowiedział Ludwik pewnego wieczoru. Żona spojrzała na niego zaskoczona. Mąż nieczęsto odwiedzał swojego brata. Zwłaszcza teraz, gdy każda podróż nawet do odległego o dwanaście kilometrów Kostopola po cukier czy karbid mogła skończyć się tragicznie.

– A coś się stało? – spytała z lękiem w oczach.

– Jeszcze nie, ale nie przetrwamy zimy, jeśli będziemy musieli wyżywić całą rodzinę. Poproszę, aby na kilka miesięcy przygarnął Henryka i Stanisława. Heniek ma już ponad siedem lat, a siły tyle co dziesięciolatek, więc nie będzie darmo siedział u wuja, tylko coś pomoże w obejściu – wyjaśnił Ludwik, przysiadając na zydlu obok pieca. Obserwował Antoninę, wyrabiającą ciasto na chleb. Wiedział, że oddanie dzieci do jego brata nie spodoba jej się. Uważała, że zwłaszcza w obecnych czasach, powinni trzymać się razem, ale nie widział innego wyjścia.

– Naprawdę nie można inaczej? – zapytała, patrząc na Ludwika zapłakanymi oczami. – Może jednak przeprowadzimy się do wuja Stefana? Ma duży dom, więc i nasza piątka się pomieści.

Ludwik tylko pokręcił głową i ruszył do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się i spojrzał na żonę.

– Tośka, tam będą mieli lepiej niż tutaj, a te kilka miesięcy szybko zleci – pocieszył ją i wyszedł przed dom. Październikowe mgły snuły się nisko nad ziemią, podpełzając do zabudowań jak złe duchy. Ludwik wszedł do stodoły, wdrapał się na sąsiek, gdzie w skrytce miał schowany rewolwer. Wyjął broń, wsunął do kieszeni kurtki i szybkim krokiem poszedł do sąsiada. Dzisiaj do północy mieli wspólny dyżur. Wieś pogrążona w mroku wyglądała tak spokojnie. Tyle że w tej nieprzeniknionej ciemności czaiło się zło. A pozorny spokój w jednej chwili mógł się zmienić w huk wystrzałów, krzyk ludzi, jęki mordowanych. Sawicki czekał na Ludwika przy mostku z karabinem przewieszonym przez ramię.

– Cholera, niby dopiero koniec października, a mrozi, jakby to był luty – zauważył sąsiad, gdy wolno ruszyli ku kryjącemu się za zakrętem końcowi wsi.

– Może to i lepiej, że ciemno i zimno. Banderowcy wolą księżycowe noce – odpowiedział Ludwik, uważnie lustrując okolicę. Tak jak przypuszczał, ich dyżur minął spokojnie. Kiedy grubo po północy wrócił do domu, Antonina już spała. Wypił kubek ciepłego mleka zostawiony przez żonę na brzegu pieca i wsunął się pod pierzynę.

Obudził się skoro świt i poszedł osiodłać konia. Kary ogier przyzwyczajony do pracy w zaprzęgu niechętnie służył pod siodłem.

– Wiem, że tego nie lubisz, ale jazda wozem do Andrzeja i z powrotem zajmie nam dwa dni, a ja nie chcę Tośki na noc samej zostawiać – tłumaczył Ludwik zwierzęciu, jakby mogło go zrozumieć. Kiedy skończył i wrócił do kuchni, na stole czekała już jajecznica na słoninie, kubek czarnej kawy i pajda pachnącego razowego chleba.

– Pojadę na skróty, tak aby jeszcze przed nocą być z powrotem – mówił do żony przygotowującej w milczeniu śniadanie dla dzieci.

– Tylko bądź ostrożny – poprosiła Antonina, odprowadzając go przed dom.

– Będę uważał – obiecał, ruszając przez sad w stronę lasu. Kiedy dotarł do pierwszych drzew, skierował konia w lewo. Po dwóch kilometrach dojechał do leśnej przecinki. Zrobił znak krzyża i ruszył wyrębem, trzymając się w cieniu drzew. Dzień zapowiadał się pogodny i ciepły. Gdy zajechał przed dom brata, słońce stało w zenicie.

– Ludwik, a ty co tutaj? – przywitał go zaniepokojony Andrzej, wybiegając ze stodoły, w której naprawiał koło od wozu.

– Sprawę mam – odpowiedział Ludwik, przechodząc z miejsca do celu wizyty. Pomagając bratu w przykręceniu naprawionego koła, zreferował swoją prośbę. Andrzej słuchał w milczeniu, które według Ludwika nie wróżyło nic dobrego.

– Czasy są ciężkie, trzeba sobie pomagać – odpowiedział jednak w końcu Andrzej, wycierając brudne od smaru dłonie w wiązkę słomy. – To mówisz, że Heniu ma siły tyle co dziesięciolatek? A przecież nie dalej niż siedem wiosen temu trzymałem go do chrztu – przypomniał, zapraszając brata do domu.

– Ma krzepę, to trzeba mu przyznać. Drewno na opał rąbie bez mrugnięcia okiem. Powożenie wozem też nie najgorzej mu wychodzi, o czytaniu, pisaniu i rachunkach nie wspominając – zachwalał Ludwik zalety najstarszego syna.

– Skoro tak, to może moją Anielkę pisać i czytać nauczy? – podchwycił Andrzej, napełniając dwa kubki samogonem.

– Myślę, że da radę. Naszą Danuśkę nauczył liczyć, a dzieciak ma dopiero cztery lata – powiedział Ludwik, podnosząc kubek do ust. – Mocne i dobre – pochwalił, wypijając połowę jego zawartości.

– Musi być i mocne, i dobre, bo na zeszłorocznym jęczmieniu pędzone – oświadczył Andrzej, zagryzając kiszonym ogórkiem.

Wracając do domu, Ludwik powtarzał sobie w duchu, że nie ma innego wyjścia, jak oddanie synów pod opiekę brata. Dojeżdżał właśnie do początku wyrębu, gdy usłyszał, jak coś szamoce się w pobliskich zaroślach. Zatrzymał konia, zeskoczył z siodła i nasłuchiwał. Po chwili odgłosy się powtórzyły. Ludwik przywiązał karego do drzewa, wyciągnął z sakwy przy siodle myśliwski nóż i ostrożnie ruszył w las. Szedł wolno, rozglądając się bacznie wokół. W niewielkim brzozowym zagajniku coś zawodziło. Sądząc po odgłosach, nie był to człowiek. Ludwik podejrzewał, że jakieś zwierzę wpadło we wnyki. Po kilku chwilach zobaczył leżącą na ziemi sarnę. Przednia prawa noga zwierzęcia była uwięziona w masywnych stalowych szczękach. Sarna wierzgała, próbując się uwolnić, ale jej starania były skazane na porażkę. Ludwik zaszedł zwierzę od tyłu i jednym szybkim ciosem wbił nóż w pulsującą na szyi tętnicę. Sarna wierzgnęła jeszcze dwa razy i znieruchomiała. Mężczyzna wynalazł w lesie gruby drąg i za jego pomocą rozwarł szczęki potrzasku. Następnie przeciągnął martwe zwierzę do konia, przerzucił je przez siodło i prowadząc karego za lejce, ruszył w stronę domu.

Tego dnia miał załatwić tylko jedną sprawę, ale dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności przez kilka najbliższych tygodni będą mieli mięsa pod dostatkiem.

Chłopiec z Kresów

Подняться наверх