Читать книгу LUDZIE. KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK SPIEPRZYLIŚMY WSZYSTKO - Tom Phillips - Страница 6
1
Dlaczego mózg jest idiotą
ОглавлениеOkoło siedemdziesięciu tysięcy lat temu istoty ludzkie rozpoczęły pierwsze prawdziwe dzieło zniszczenia.
W tym czasie nasi przodkowie rozpoczęli migrację z Afryki i rozprzestrzeniali się po całej kuli ziemskiej – najpierw dotarli do Azji, chwilę później do Europy. Unieszczęśliwili przy tym mnóstwo innych istot ludzkich, bo tak się złożyło, że nasz gatunek, Homo sapiens, nie był wtedy jedynym gatunkiem rozumnym na tej planecie – wcale nie. To, ile dokładnie innych gatunków ludzi pałętało się tu wówczas, jest kwestią dyskusyjną. Zbieranie fragmentarycznych szkieletów czy fragmentarycznego DNA i próba ustalenia, co właściwie uznaje się za odrębny gatunek albo podgatunek, albo tylko za nieco dziwną wersję tego samego gatunku, jest nie lada sztuką (jest to również idealny sposób na wszczęcie dyskusji, jeśli kiedyś znajdziesz się w gronie paleontologów, którzy mają trochę czasu do zabicia). Ale jakkolwiek je klasyfikować, na Ziemi żyły co najmniej dwa inne gatunki człowieka, z których najsłynniejszy to Homo neanderthalensis – lepiej znany jako neandertalczyk. W rezultacie wcześniejszych migracji z Afryki neandertalczycy przez ponad sto tysięcy lat zamieszkiwali większą część Europy i znaczne obszary Azji. Zasadniczo nieźle im się wiodło.
Niestety, ledwie kilkadziesiąt tysięcy lat po tym, jak nasi przodkowie wtarabanili się na scenę – mgnienie oka w kategoriach ewolucyjnych – neandertalczycy i wszyscy inni nasi krewni zniknęli z powierzchni Ziemi. Taki był początek schematu, który szybko stał się typowy dla całej historii ludzkości: gdy tylko gdzieś się zjawiamy, święty spokój diabli biorą. W ciągu kilku tysięcy lat od wejścia tak zwanych współczesnych ludzi na tereny zajmowane przez neandertalczyków ci drudzy zaczęli znikać z zapisów kopalnych, zostawiając po sobie tylko kilka widmowych genów, które wciąż nawiedzają nasze DNA (najwyraźniej dochodziło do krzyżowania się neandertalczyków z intruzami, którzy ich wypierali. Jeśli jesteś pochodzenia europejskiego albo azjatyckiego, istnieje duża szansa, w przedziale od jednego do czterech procent, że masz neandertalskie DNA).
To, dlaczego i jak my przeżyliśmy, a nasi kuzyni pojechali ekspresem do Wymarłowa, jest kolejnym dyskusyjnym tematem. Właściwie mnóstwo najbardziej prawdopodobnych wyjaśnień wiąże się z zagadnieniami, które często będą się przewijać w tej książce. Może doprowadziliśmy do wymarcia neandertalczyków niechcący, przywlekając ze sobą choroby, na jakie nie byli odporni (większa część historii ludzkości jest tak naprawdę tylko historią chorób, które złapaliśmy podczas naszych podróży, a potem przekazaliśmy innym). A może byliśmy lepsi w przystosowywaniu się do zmian klimatycznych? Dowody wskazują, że nasi przodkowie żyli w większych grupach społecznych, komunikowali się i handlowali na znacznie większym obszarze niż bardziej odizolowani, skostniali neandertalczycy, co oznacza, że mogliśmy lepiej sobie poradzić, gdy uderzyła fala chłodów.
A może po prostu ich wymordowaliśmy, ponieważ, hej, właśnie to lubimy robić.
Zapewne – jak to zwykle bywa – nie ma jednego zgrabnego wyjaśnienia. Ale wiele z najbardziej wiarygodnych wyjaśnień łączy jedno – nasze mózgi i to, jak ich używamy. To niezupełnie takie proste jak stwierdzenie, że „My byliśmy mądrzy, a oni głupi”. Neandertalczycy nie byli ociężałymi matołami z popularnego stereotypu. Mieli mózgi równie duże jak my i w Europie przez dziesiątki tysięcy lat wyrabiali narzędzia, rozniecali ogień, tworzyli abstrakcyjne dzieła sztuki i biżuterię, zanim przyszedł Homo sapiens i zaczął podnosić poprzeczkę. Nasza przewaga nad neandertalskimi kuzynami miała związek przede wszystkim z myśleniem przekładającym się na umiejętności przystosowawcze, lepsze narzędzia, bardziej złożone struktury społeczne czy sposoby komunikowania się w obrębie grupy i pomiędzy grupami.
W sposobie myślenia ludzi jest coś, co nas wyróżnia jako wyjątkowych. Poważnie. Wskazuje to sama nazwa naszego gatunku: Homo sapiens, czyli „człowiek rozumny” (skromność, bądźmy szczerzy, nigdy tak naprawdę nie należała do naszych typowych cech).
I oddając sprawiedliwość naszemu ego, ludzki mózg jest niezwykłą maszyną. Umiemy dostrzegać w otoczeniu wzory i na ich podstawie odgadywać, jak coś działa, bo tworzymy złożony mentalny model świata obejmujący więcej niż to, co widzimy. Następnie możemy wykorzystać ten model jako punkt wyjścia do twórczych skoków: jesteśmy w stanie wyobrazić sobie zmiany, które poprawią naszą sytuację. Możemy przekazać te koncepcje innym ludziom, żeby mogli wprowadzić ulepszenia, o jakich my nie pomyśleliśmy, i obrócić wiedzę i inwencję we wspólny wysiłek przekazywany kolejnym pokoleniom. Następnie możemy przekonać innych, by wspólnie pracowali przy realizacji jakiegoś planu, który wcześniej istniał tylko w naszej wyobraźni, tak by dokonali przełomu, jakiego nikt z nas nie mógłby dokonać w pojedynkę. A później powtarzamy to na setki tysięcy sposobów, na okrągło, i to, co kiedyś było szokującymi innowacjami, staje się tradycją, która rodzi nowe innowacje, aż wreszcie kończy się czymś, co nazywamy kulturą albo społeczeństwem.
Pomyśl o tym w ten sposób: pierwszym krokiem jest spostrzeżenie, że okrągłe przedmioty toczą się ze wzgórza lepiej niż kanciaste. Drugi krok to wykombinowanie, że jeśli coś zaokrąglić przy użyciu jakiegoś narzędzia, to będzie się toczyć lepiej. Trzecim krokiem jest pokazanie kumplom nowych turlających się przedmiotów, po czym rodzi się pomysł, że można połączyć cztery takie, żeby zrobić wóz. Czwarty krok polega na zbudowaniu floty imponujących rydwanów, żeby ludzie mogli lepiej pojąć świetność twojej dobrotliwej, a zarazem bezlitosnej władzy. A piąty krok to jazda vauxhall insignią po A-dziesiątce przy słuchaniu kompilacji klasycznych softrockowych hymnów i pokazywanie kierowcy ciężarówki środkowego palca.
(WAŻNA UWAGA GWOLI ŚCISŁOŚCI: to wysoce nieprecyzyjny, karykaturalny opis wynalezienia koła. W rzeczywistości koło zostało wynalezione zaskakująco późno, biorąc pod uwagę ogólną sytuację, i cywilizacja radośnie jakoś sobie bez niego radziła przez tysiące lat. Pierwsze koło, które pojawiło się w historii archeologicznej około pięciu i pół tysiąca lat temu w Mezopotamii, nie było używane do transportu: było to koło garncarskie. Wygląda na to, że minęło kolejne kilkaset lat, zanim ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby postawić koła garncarskie w pionie i je poturlać, tym samym zapoczątkowując proces, który ostatecznie miał doprowadzić do programu motoryzacyjnego Jeremy’ego Clarksona. Przeprosiny kieruję do wszystkich znawców historii koła, którzy poczuli się urażeni poprzednim akapitem, przeznaczonym wyłącznie do celów instruktażowych).
Ale ludzki mózg, choć niezwykły, jest również wyjątkowo dziwaczny i skłonny do popełniania fatalnych omyłek w najmniej odpowiednim momencie. Wciąż podejmujemy koszmarne decyzje, wierzymy w idiotyzmy, ignorujemy dowody, które mamy przed oczami, i tworzymy plany pozbawione nawet odrobiny sensu. Nasz umysł potrafi wymyślać koncerty, miasta i teorię względności, a jednak bez pięciu minut bolesnych rozważań nie umie zadecydować, jakie chipsy chcemy sobie kupić.
Jak to się stało, że nasz wyjątkowy sposób myślenia pozwala nam na przeróżne sposoby kształtować świat zgodnie z naszymi pragnieniami, ale również dzięki niemu ustawicznie dokonujemy absolutnie najgorszych wyborów, chociaż jest jasne, że są złe? Krótko mówiąc: wysłaliśmy człowieka na Księżyc, a jednak wciąż wysyłamy TAKI tekst do naszych eks? Wszystko sprowadza się do tego, w jaki sposób ewoluował nasz mózg.
Rzecz w tym, że ewolucja jako proces nie jest bystra – jest tępa, i to w bardzo uparty sposób. Dla ewolucji ma znaczenie tylko to, żebyś przetrwał tysiące strasznych niebezpieczeństw, które czyhają na każdym kroku, i przekazał swoje geny następnemu pokoleniu. Jeśli się uda, zadanie wykonane. Jeśli nie, pech. To oznacza, że ewolucja naprawdę nie jest dalekowzroczna. Jeżeli jakaś cecha zapewnia nam przewagę w danej chwili, zostanie wybrana bez względu na to, czy w końcu nie obciąży naszych prapraprapraprawnuków czymś, co jest żałośnie przestarzałe. Ewolucja nie daje punktów za przewidywanie – argument „Och, ta cecha teraz jest przeszkodą, ale wierz mi, stanie się naprawdę przydatna dla moich potomków za milion lat” absolutnie do niej nie trafia. Ewolucja osiąga wyniki nie przez planowanie, ale raczej przez proste rzucanie absurdalnie wielkiej liczby głodnych, napalonych organizmów w niebezpieczny, bezwzględny świat i patrzenie, kto padnie ostatni.
To oznacza, że nasz mózg nie jest wynikiem drobiazgowego procesu projektowania, mającego na celu stworzenie jak najlepszych myślących maszyn; jest luźnym zbiorem klisz, improwizacji i skrótów, które uczyniły naszych przodków o dwa procent lepszymi w znajdowaniu pożywienia albo o trzy procent lepszymi w przekazywaniu informacji „O cholera, uważaj, to lew”.
Te skróty myślowe (formalnie rzecz ujmując, nazywają się „heurystyką”) są absolutnie konieczne do przetrwania, do kontaktów z innymi i do uczenia się na błędach: nie można każdorazowo siadać i opracowywać od podstaw wszystkiego, co chce się zrobić. Gdybyśmy za każdym razem, aby uniknąć szoku na widok wschodzącego słońca, musieli stosować poznawczy odpowiednik wielkoskalowego badania randomizowanego z grupą kontrolną, jako gatunek doszlibyśmy donikąd. Rozsądniejsze dla naszego mózgu jest przyjęcie „O tak, słońce wstaje” po tym, jak kilka razy widzieliśmy to zjawisko. Na tej samej zasadzie, jeśli Jeff mówi, że się zrzygał po zjedzeniu tych fioletowych jagód z tamtego krzaka nad jeziorem, prawdopodobnie lepiej po prostu uwierzyć mu na słowo, niż próbować to sprawdzić.
Ale tu również zaczynają się problemy. Nasze skróty myślowe (jak wszystkie skróty), jakkolwiek przydatne, czasami spychają nas na niewłaściwą ścieżkę. I w świecie, gdzie problemy, z którymi mamy do czynienia, są bardziej skomplikowane niż „Czy powinienem zjeść te fioletowe jagody?”, prowadzą do wielu błędów. Mówiąc wprost, przez większość czasu twój mózg (i mój, i zasadniczo wszystkich innych ludzi) jest strasznym idiotą.
Na początek weźmy wspomnianą wcześniej zdolność dostrzegania wzorców i związków. Rzecz w tym, że nasze mózgi są tak bardzo zainteresowane ich szukaniem, że zaczynają widzieć je wszędzie – nawet tam, gdzie ich nie ma. Nie jest to wielkim problemem, kiedy dotyczy czegoś takiego jak na przykład pokazywanie gwiazd na nocnym niebie i mówienie: „Spójrz, to lis polujący na lamę”. Ale jeśli wymyślony wzorzec, który zauważamy, jest czymś w rodzaju „Większość przestępstw popełnia jedna konkretna grupa etniczna”, to… cóż, wtedy robi się naprawdę duży problem.
Istnieje mnóstwo określeń na ten rodzaj błędnego postrzegania, na przykład „korelacja iluzoryczna” czy „iluzja grupowania”. Podczas drugiej wojny światowej wielu ludzi w Londynie było przekonanych, że niemieckie pociski V-1 i V-2 (już same w sobie ogromnie przerażające) spadają na miasto w ściśle określonych skupiskach – co skłaniało londyńczyków do szukania schronienia w rzekomo bezpieczniejszych dzielnicach czy do podejrzeń, że w pewnych, pozornie nietkniętych, rejonach mieszkają niemieccy szpiedzy. Sytuacja była na tyle niepokojąca, że brytyjski rząd zlecił statystykowi, niejakiemu R.D. Clarke’owi, sprawdzenie, czy to prawda.
Do jakich wniosków doszedł? „Skupiska” nie były niczym więcej jak sztuczkami płatanymi przez umysł, iluzorycznymi duchami dopasowywania wzorców. Okazało się, że Niemcy nie dokonali dramatycznego przełomu w technice naprowadzania pocisków i że dzielnica Clerkenwell nie była gniazdem tajnych agentów Wehrmachtu; bomby wystrzeliwano w kierunku miasta na chybił trafił. Ludzie widzieli wzory tylko dlatego, że właśnie tak reagują nasze mózgi.
Nawet wysoko wykwalifikowani profesjonaliści mogą paść ofiarą tego rodzaju iluzji. Na przykład wielu pracowników medycznych z głębokim przekonaniem powie, że pełnia Księżyca nieuchronnie prowadzi do koszmarnie złej nocy na szpitalnym oddziale ratunkowym – napływ pacjentów, dziwaczne obrażenia, psychotyczne zachowanie. Kłopot w tym, że przeprowadzono badania i o ile wiadomo, to po prostu nieprawda: nie ma związku pomiędzy fazami Księżyca a liczbą pacjentów przyjmowanych przez SOR-y. A jednak gromada utalentowanych, doświadczonych profesjonalistów przysięgnie, że taki związek istnieje.
Dlaczego? Cóż, wiara nie bierze się znikąd. Przekonanie, że w czasie pełni ludzie dziwnie się zachowują, pokutuje od wieków. Stąd słowo „lunatyzm”, stąd mitologia wilkołaka (może być z tym również związane przekonanie o rzekomej korelacji między fazami Księżyca a cyklem menstruacyjnym kobiet). I kiedyś rzeczywiście mogło to być swego rodzaju prawdą. Przed wynalezieniem sztucznego oświetlenia – zwłaszcza latarni ulicznych – światło Księżyca miało znacznie większy wpływ na ludzkie życie. Jedna z teorii mówi, że Księżyc w pełni nie dawał spać bezdomnym koczującym pod gołym niebem, a bezsenność nasilała ich problemy ze zdrowiem psychicznym (ponieważ lubię teorie łączące się z piwem, przedstawię alternatywną sugestię: ludzie przypuszczalnie więcej pili w te wieczory, kiedy wiedzieli, że Księżyc oświetli im drogę do domu, i mniej ich martwiło zabłądzenie albo napaść, albo potknięcie się i umieranie w rowie).
Bez względu na to, skąd się wziął pomysł na dziwaczny wpływ Księżyca, na długi czas utrwalił się kulturze. I kiedy ktoś usłyszy, że pełnia zwiastuje noc wariactw, prawdopodobnie przypomni sobie wszystko, co potwierdza te słowa – a zapomni wszystko, co im zaprzecza. Mózg nieumyślnie stworzył wzór z przypadkowości.
Powtarzam, dzieje się tak dlatego, że nasz mózg używa skrótów myślowych. Dwa główne skróty to „heurystyka zakotwiczenia” i „heurystyka dostępności”. I oba bez końca sprawiają nam kłopoty.
Kotwiczenie oznacza, że gdy podejmujemy jakąś decyzję, zwłaszcza nie za bardzo mając się na czym oprzeć, niewspółmiernie duży wpływ ma na nas pierwsza zasłyszana informacja. Na przykład w sytuacji, gdy brak nam niezbędnej wiedzy, żeby dokonać w pełni przemyślanej oceny – powiedzmy domu, który widzimy tylko na zdjęciu (uwaga dla milenialsów: domy to te wielkie ceglane rzeczy, na których kupno nigdy nie będzie was stać). Nie mając żadnych informacji, możemy tylko spojrzeć na zdjęcie, stwierdzić, że dom wygląda mniej lub bardziej fajnie, i strzelić w ciemno. Ale ocena może zostać dramatycznie wypaczona, jeśli wcześniej usłyszymy sugerowaną sumę – jak choćby w formie pytania: „Jak sądzisz, ten dom jest wart mniej czy więcej niż czterysta tysięcy funtów?”. Ważne jest, by zrozumieć, że tak naprawdę pytanie nie dostarczyło nam żadnych pożytecznych informacji (na przykład za ile ostatnio zostały sprzedane domy w tej okolicy). A jednak ludzie, którym podsunie się sumę sześciuset tysięcy funtów, ocenią dom znacznie wyżej niż ci, którym podsunięto sumę dwustu tysięcy. Takie pytanie, chociaż nie zawiera żadnych informacji, wpływa na naszą ocenę, ponieważ dostaliśmy „kotwicę” – mózg ją chwyta jako punkt odniesienia i dostosowuje się.
Robimy to niemal do absurdalnego stopnia: strzęp informacji, którego używamy jako kotwicy, może być równie mało pomocny jak przypadkowo wygenerowana liczba, lecz mimo to nasz mózg będzie się go trzymać i od niego uzależniać nasze decyzje. To może być naprawdę niepokojące: w swojej książce Pułapki myślenia Daniel Kahneman podaje przykład eksperymentu przeprowadzonego w 2006 roku na grupie doświadczonych niemieckich sędziów. Pokazano im szczegóły sprawy sądowej, w której kobieta była winna kradzieży w sklepie. Następnie poproszono ich, by rzucili dwiema kośćmi, które (o czym nie wiedzieli) były obciążone w taki sposób, że zawsze wypadało łącznie trzy albo dziewięć oczek. Zapytano ich, czy kobieta powinna zostać skazana na więcej lub mniej miesięcy niż wyrzucona liczba oczek, a na koniec mieli podać długość wyroku.
Można się domyślić rezultatu: sędziowie, których kości pokazały wyższą liczbę, skazali kobietę na znacznie dłuższy pobyt w więzieniu niż ci, którzy wyrzucili mniej oczek. Uśredniając, rzut kośćmi sprawiłby, że kobieta spędziłaby w więzieniu trzy miesiące więcej. To nie jest pocieszające.
Z kolei dostępność oznacza, że dokonujemy oceny na podstawie tego, co najłatwiej przychodzi nam na myśl, zamiast głęboko rozważać wszystkie dostępne nam informacje. To zaś oznacza, że mamy tendencję do postrzegania świata przez pryzmat niedawnych zdarzeń albo tych wyjątkowo dramatycznych i zapadających w pamięć, podczas gdy stare, prozaiczne wspomnienia, które prawdopodobnie są dokładniejszym wyznacznikiem codziennej rzeczywistości, po prostu… się zacierają.
Właśnie dlatego sensacyjne doniesienia o potwornych zbrodniach każą nam myśleć, że wskaźnik przestępczości jest wyższy, niż jest w istocie, podczas gdy suche dane statystyczne mówiące, że ten wskaźnik spada, nawet w przybliżeniu tak na nas nie oddziałują. Między innymi dlatego wielu ludzi bardziej się boi katastrofy lotniczej (są rzadkie, ale dramatyczne) niż wypadków samochodowych (zdarzają się częściej i jako takie są mniej ekscytujące). I to dlatego akty terroryzmu mogą spowodować błyskawiczne odruchowe reakcje społeczeństwa i polityków, podczas gdy znacznie bardziej niebezpieczne, ale również bardziej banalne zagrożenia dla życia są odsuwane na bok. W latach 2007–2017 w USA więcej ludzi zginęło od kosiarek niż z rąk terrorystów, a mimo to rząd amerykański dotąd jeszcze nie wypowiedział wojny kosiarkom (chociaż, bądźmy szczerzy, w świetle niedawnych wypadków nie można tego wykluczyć).
Współdziałając, heurystyka zakotwiczenia i heurystyka dostępności są naprawdę przydatne do szybkiego wydawania sądów w chwilach kryzysu albo podejmowania tych wszystkich drobnych, codziennych decyzji, które w gruncie rzeczy nie mają większego znaczenia. Ale gdy chce się powziąć bardziej przemyślaną decyzję, biorąc pod uwagę całą złożoność współczesnego świata, mogą okazać się koszmarem. Umysł będzie próbował wśliznąć się do strefy komfortu, korzystając z czegoś, co słyszeliśmy niedawno albo co najszybciej wpada nam do głowy.
Między innymi dlatego jesteśmy koszmarnie źli w ocenianiu ryzyka i właściwym przewidywaniu, przy której z wielu dostępnych nam opcji jest najmniej prawdopodobne, że dojdzie do katastrofy. Tak naprawdę mamy w umyśle dwa odrębne systemy, które pomagają nam ocenić jakieś niebezpieczeństwo: jeden wolny i rozważny, drugi szybki i instynktowny. Problemy zaczynają się w chwili, gdy pojawia się konflikt. Jedna część naszego mózgu cicho mówi: „Przeanalizowałem wszystkie dowody i wygląda na to, że opcja pierwsza jest najbardziej ryzykowna”, podczas gdy druga część krzyczy: „Tak, ale opcja druga WYDAJE SIĘ przerażająca!”.
Pewnie, może ktoś pomyśleć, ale na szczęście jesteśmy na to za mądrzy. Przecież możemy wyrwać mózg ze strefy komfortu, czyż nie? Możemy zignorować głos instynktu i wzmocnić ten rozważny, i dzięki temu obiektywnie rozpatrzyć naszą sytuację, prawda? Niestety, nie bierzemy pod uwagę efektu potwierdzenia.
Jeszcze przed rozpoczęciem pracy nad tą książką uważałem, że efekt potwierdzenia jest ważnym problemem, i wszystko, co od tamtej pory przeczytałem, utwierdziło mnie w tym przekonaniu. I właśnie na tym polega problem: nasz mózg nienawidzi się dowiadywać, że nie miał racji. Efekt potwierdzenia jest irytującym nawykiem, który, jak laser naprowadzający pocisk na cel, skupia naszą uwagę na każdym strzępie dowodu potwierdzającym to, w co już wierzymy, i niefrasobliwie ignoruje znacznie większe stosy dowodów sugerujących, że być może kompletnie się mylimy. W najłagodniejszej formie: właśnie dlatego wolimy dostawać wiadomości ze źródła, które zasadniczo zgadza się z naszymi poglądami politycznymi. W bardziej skrajnym przypadku: trudno jest odwieść zwolennika teorii spiskowych od jego przekonań, ponieważ dobiera on wydarzenia, które popierają jego wersję rzeczywistości, i odrzuca te, które nie pasują.
Pod pewnymi względami jest to bardzo pomocne: świat jest skomplikowany, chaotyczny i nie ujawnia nam swoich zasad w miły, prosty sposób, jak prezentacja w PowerPoincie, z łatwymi do odczytania głównymi punktami. Tworzenie każdego mentalnego modelu świata oznacza odrzucanie nieprzydatnych informacji i skupianie się na właściwych wskazówkach. Tylko że ustalenie, na jakie informacje warto zwrócić uwagę, często jest czymś w rodzaju poznawczej loterii.
Jest jeszcze gorzej. Opór naszego mózgu na myśl, że coś mógł spieprzyć, sięga głębiej. Możesz sądzić, że jeśli podjąłeś decyzję, wcieliłeś ją w życie i zobaczyłeś jej potwornie złe konsekwencje, to staniesz się przynajmniej odrobinę lepszy w zmienianiu swojego zdania. Ha, ha, ha, wcale nie. Wkracza tak zwany „efekt wspierania decyzji”, co zasadniczo znaczy, że kiedy raz obierzemy jakiś kierunek działania, to jak tonący brzytwy kurczowo trzymamy się myśli, że dokonaliśmy właściwego wyboru. Próbujemy się usprawiedliwić, odtwarzając wspomnienia o tym, jak i dlaczego podjęliśmy taką decyzję. W łagodnej formie: właśnie dlatego kuśtykasz i cierpisz w nowych butach, z uporem powtarzając, że „w nich wyglądam POTĘŻNIE, a zarazem SEKSOWNIE”. W ostrzejszej formie: właśnie dlatego ministrowie się upierają, że negocjacje poszły bardzo dobrze i że uczyniono znaczące postępy, nawet gdy jest coraz bardziej oczywiste, że wszystko całkiem się sypie. Klamka zapadła, więc decyzja musiała być właściwa, ponieważ to my ją podjęliśmy.
Są nawet dowody na to, że w pewnych okolicznościach samo mówienie ludziom, że nie mają racji – nawet jeśli cierpliwie pokazujesz im to czarno na białym – może wręcz silniej utwierdzić ich w błędnym przekonaniu. Skonfrontowani z tym, co uważają za przeciwieństwo swojej racji, stają się jeszcze bardziej uparci i jeszcze mocniej okopują się na swoich pozycjach. To dlatego dyskusja z rasistowskim wujkiem na Facebooku albo decyzja, by pójść na dziennikarstwo, może w ostatecznym rozrachunku okazać się przedsięwzięciem skazanym na porażkę, która wpędzi cię w depresję i sprawi, że wszyscy będą na ciebie źli.
To jednak wcale nie oznacza, że ludzie nie mogą podejmować rozsądnych i przemyślanych decyzji: naturalnie, że mogą. Przecież czytasz tę książkę. Gratulacje, umiesz dokonać właściwego wyboru! Po prostu nasz mózg często stawia na swojej drodze ogromną liczbę przeszkód, przez cały czas myśląc, że będą pomocne.
Oczywiście, skoro jesteśmy kiepscy w samodzielnym podejmowaniu decyzji, może być znacznie gorzej, gdy podejmujemy decyzje razem z innymi ludźmi. Jesteśmy zwierzętami towarzyskimi i napraaawdę nie lubimy odstawać od stada. Właśnie dlatego, często na przekór naszym lepszym instynktom, staramy się do niego dopasować.
Stąd syndrom grupowego myślenia – inaczej „gromadomyślenie” – polegający na tym, że dominująca koncepcja przytłacza wszystkie inne: sprzeczne z nią propozycje są odrzucane albo w ogóle pozostają niewyrażone, bo grupa wywiera presję i nikt nie chce się wychylić, żeby sceptycznie zapytać: „Uch, czy to aby na pewno najlepszy pomysł?”. Również dlatego z dzikim zapamiętaniem podążamy za silniejszym: samo to, że widzimy innych, którzy coś robią albo w coś wierzą, zwiększa nasze pragnienie, by dołączyć do nich, stać się częścią tłumu. Kiedy w dzieciństwie mama cię pytała: „A gdyby inne dzieciaki skoczyły z mostu, zrobiłbyś to samo?”, najuczciwszą odpowiedzią było: „Właściwie tak, jest całkiem spora szansa”.
Do tego dochodzi fakt, że – mówiąc otwarcie – uważamy się za dość wielkich, podczas gdy w istocie jest zupełnie inaczej. Nazwij to nieposkromioną pychą, arogancją, umiarkowaną głupotą: badania wykazują, że szalenie przeceniamy nasze umiejętności. Jeśli zapytasz grupę studentów, na jakim miejscu skończą studia, przytłaczająca większość odpowie, że w czołowych dwudziestu procentach. Mało kto stwierdzi: „No cóż, prawdopodobnie wyląduję poniżej średniej” (w rzeczywistości najpowszechniej wskazywana jest lokata poza czołowymi dziesięcioma procentami, ale w obrębie dwudziestu, jak chełpliwa wersja zamawiania drugiego w kolejności najtańszego wina).
Tu wyłania się dobrze znany problem poznawczy, zwany efektem Dunninga-Krugera, który – poza tym, że brzmi jak nazwa kapeli rocka progresywnego z lat siedemdziesiątych – może być świętym patronem tej książki. Opisany po raz pierwszy przez psychologów Davida Dunninga i Justina Krugera w artykule Niewykwalifikowany i tego nieświadomy: jak trudności w rozpoznawaniu własnej niekompetencji prowadzą do zawyżonej samooceny, dostarcza dowodów na coś, co każdy z nas może zaobserwować we własnym życiu. Ludzie naprawdę dobrzy w swoim fachu mają tendencje do zaniżania oceny swych umiejętności, natomiast ci o znikomych kwalifikacjach dziko je przeceniają. Po prostu za mało wiemy o naszych wadach, żeby dostrzec, jacy jesteśmy w czymś kiepscy. I dlatego wciąż robimy głupoty, przepełnieni pewnością siebie i błogim optymizmem, nieświadomi, że strasznie się mylimy (jak zostanie wykazane w dalszej części tej książki, ze wszystkich błędów popełnianych przez nasz umysł właśnie pewność siebie i optymizm mogą być najbardziej niebezpieczne).
Wszystkie te problemy poznawcze, spiętrzone jedne na drugich w formie społeczeństwa, prowadzą do tego, że ciągle powtarzamy te same błędy. Poniżej zamieszczam tylko kilka z nich: można je uznać za ciąg dalszy tej książki w pigułce.
Na początek, nasze pragnienie zrozumienia świata i dostrzegania w nim wzorców oznacza, że wiele czasu poświęcamy na to, by przekonać samych siebie, że świat działa w określony sposób, chociaż rzeczywistość jest zupełnie inna. Takie podejście może obejmować wszystko, od małych osobistych przesądów do kompletnie błędnych teorii naukowych, a także wyjaśnia, dlaczego tak chętnie ulegamy propagandzie i wierzymy w fake newsy. Zabawa na dobre zaczyna się wtedy, gdy ktoś zdoła wmówić dużym grupom ludzi, że jego ulubiona teoria na temat funkcjonowania świata jest prawdziwa – stąd mamy religię i ideologię, i wszystkie inne Wielkie Pomysły, które sprawiły kupę uciechy na przestrzeni dziejów.
Ludzie są również bardzo kiepscy w ocenianiu ryzyka i planowaniu. Wynika to częściowo z tego, że sztuka przewidywania jest, jak wiadomo, bardzo trudna, szczególnie gdy dotyczy takich skomplikowanych systemów jak pogoda, rynki finansowe czy społeczeństwo. Ale inną przyczyną jest to, że gdy już wyobrazimy sobie możliwą przyszłość, która w pewien sposób nas zadowala (często dlatego, że pasuje do naszych wcześniejszych przekonań), radośnie zignorujemy wszelkie przeciwne dowody i nie będziemy chcieli słuchać niczyich sugestii, że możemy się mylić.
Jednym z najsilniejszych bodźców do planowania opartego na myśleniu życzeniowym jest oczywiście zachłanność. Widoki na szybkie zdobycie bogactwa odbierają ludziom rozsądek – okazuje się, że jesteśmy bardzo słabi w robieniu analizy kosztów i korzyści, gdy powab korzyści jest zbyt silny. Ludzie nie tylko będą przepływać oceany i wspinać się na góry dla (często iluzorycznej) obietnicy bogactwa, ale też chętnie odrzucą na bok wszelkie zasady moralności czy przyzwoitości.
Chciwość i samolubstwo dają o sobie znać również w innym powszechnym błędzie: razem niszczymy wspólną własność, coś, co jest dostępne dla wszystkich, ponieważ chcemy wyciągnąć korzyści dla siebie. W naukach społecznych ta kategoria zawalania sprawy nosi nazwę „pułapki społecznej” albo „tragedii wspólnego pastwiska”: to, co robi jeden człowiek, może być absolutnie nieszkodliwe na krótką metę, ale gdy wielu ludzi równocześnie zacznie robić to samo, na dłuższą metę skutki okażą się opłakane. Często oznacza to niszczenie wspólnych zasobów przez ich nadmierne eksploatowanie: na przykład intensywna eksploatacja łowiska prowadzi do jego wyczerpania. Istnieje również pokrewna koncepcja w ekonomii, znana jako „negatywne efekty zewnętrzne” – dwie strony zawierają transakcję i obie dobrze na tym wychodzą, ale koszty ponosi ktoś, kto nie uczestniczy w transakcji. Klasycznym przykładem jest zanieczyszczenie środowiska: jeśli kupujemy coś, co zostało wyprodukowane w fabryce, zyskujemy my i zyskuje producent, ale stracić mogą ludzie mieszkający w dole rzeki, do której fabryka zrzuca toksyczne odpady.
Ta grupa pokrewnych błędów stoi za naprawdę dużą częścią ludzkich porażek – w ustrojach od kapitalizmu do komunizmu, w kwestii tak wielkiej jak zmiana klimatu i tak małej jak dzielenie się rachunkiem w restauracji. Wiemy, że bagatelizowanie konsekwencji tych błędów jest kiepskim pomysłem, ale jeśli robią to wszyscy inni, nie chcemy być wśród tych, którzy stracą przez to, że tego nie zrobią. Dlatego wzruszamy ramionami i mówimy: „Nie mój problem, stary”.
Kolejnym z naszych najpowszechniejszych błędów są uprzedzenia: tendencja do dzielenia świata na „my” i „oni” oraz do bezkrytycznej wiary w najgorsze rzeczy dotyczące „ich”, kimkolwiek są. Tu schodzą się wszystkie nasze błędy poznawcze i urządzają imprezę nietolerancji: dzielimy świat według wzorców, które być może nie istnieją, dokonujemy pochopnych ocen na podstawie tego, co pierwsze wpadnie nam do głowy, wybieramy te argumenty, które podpierają nasze przekonania, rozpaczliwie próbujemy dopasować się do grupy i bez szczególnie dobrego powodu niezachwianie wierzymy w naszą wyższość.
(Właśnie to pod niejednym względem znajduje odzwierciedlenie w tej książce: jest to historia porażek ludzkości, ale tak naprawdę, poza kilkoma wyjątkami, to historia porażek ludzi, najczęściej białych ludzi – dlatego że często biali byli jedynymi, którzy mieli okazję zawalić. Na ogół skupianie się prawie wyłącznie na błędach starych białych facetów nie jest dobrym podejściem w książkach historycznych, ale zważywszy na temat tej, chyba jest to uczciwe postawienie sprawy).
I na koniec: nasze pragnienie, by dopasować się do tłumu, oznacza, że mamy wyjątkową skłonność do ulegania przelotnej modzie, szaleństwom i wszelkiego rodzaju maniom – krótkim, gwałtownym obsesjom, które opanowują społeczeństwo i wyrzucają racjonalność przez okno. Przyjmują wiele różnych form. Niektóre mogą być czysto fizyczne, jak niewytłumaczalna plaga tańca, która co rusz ogarniała Europę przez mniej więcej cztery stulecia średniowiecza, gdy setki tysięcy ludzi „zarażały” się nagłym i nieodpartym pragnieniem tańczenia, czasami do śmierci.
Inne manie mają charakter finansowy, jak pragnienie pieniędzy połączone z chęcią, by przynależeć do tłumu i wierzyć w historie o sposobach na szybkie wzbogacenie się (w Londynie w 1720 roku wybuchła taka gorączka inwestowania w Kompanię Mórz Południowych, że pewna grupa cwaniaków z powodzeniem sprzedawała akcje „kompanii realizującej przedsięwzięcie, które przyniesie wielkie korzyści, chociaż nikt nie wie jakie”). Tak oto doszliśmy do baniek spekulacyjnych – kiedy postrzegana wartość czegoś znacznie przewyższa wartość rzeczywistą, ludzie zaczynają inwestować w tę rzecz nie dlatego, że uważają, iż jest faktycznie coś warta, ale po prostu dlatego, że skoro wielu innych uważa, że jest coś warta, to można na tym zarobić. Oczywiście w końcu daje o sobie znać brutalna rzeczywistość, mnóstwo ludzi traci pieniądze i czasami wali się cała gospodarka.
Inną manią jest masowa panika, często wyrastająca z pogłosek, które grają na naszych lękach. Dlatego w różnych momentach historii dochodziło, w takiej czy innej formie, do polowania na czarownice, i to dosłownie we wszystkich kulturach na świecie (ocenia się, że podczas histerii trwającej od szesnastego do osiemnastego wieku w Europie zginęło pięćdziesiąt tysięcy ludzi).
To tylko kilka z błędów, które z męczącą przewidywalnością powtarzają się w całej historii cywilizacji. Ale oczywiście zanim mogliśmy zacząć popełniać je na poważnie, najpierw musieliśmy wynaleźć cywilizację.
5 NAJDZIWNIEJSZYCH MANII W DZIEJACH
Plaga tańca
Zagadkowe epidemie niekontrolowanego tańca powszechnie występowały w Europie od czternastego do siedemnastego wieku, niekiedy z udziałem tysięcy ludzi. Nikt nie jest całkowicie pewien, jaka była przyczyna.
Zatruwanie studni
Mniej więcej w tym samym czasie dochodziło do wybuchów masowej histerii z powodu fałszywych pogłosek o zatruciu studni, o co zwykle obwiniano Żydów. Niektóre z tych wybuchów doprowadziły do zamieszek i palenia żydowskich domów.
Kradzieże penisa
Wybuchy paniki, że złe siły kradną albo kurczą mężczyznom penisy, zdarzają się na całym świecie – w średniowiecznej Europie zrzucano winę na czarownice, w Azji na zatrutą żywność, a w Afryce na czarowników.
Epidemie śmiechu
Od lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku w wielu afrykańskich szkołach miały miejsce epidemie niepohamowanego śmiechu – najsłynniejsza, która wybuchła w Tanzanii w 1962 roku, trwała osiemnaście miesięcy i spowodowała czasowe zamknięcie szkół.
Czerwona panika
Klasyczna „panika moralna”; fala antykomunistycznej histerii omywała Stany Zjednoczone w latach czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku, gdy media i populistyczni politycy rozpowszechnili wyolbrzymione przekonanie, że komunistyczni agenci zinfiltrowali każdą część amerykańskiego społeczeństwa.