Читать книгу LUDZIE. KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK SPIEPRZYLIŚMY WSZYSTKO - Tom Phillips - Страница 7

2
Jakie ładne macie tu środowisko

Оглавление

Około trzynastu tysięcy lat temu na Żyznym Półksiężycu w Mezopotamii ludzie zabrali się do robienia rzeczy, których dotychczas nie robili. Nastąpiło coś, co można by opisać jako „zmianę stylu życia”, i w tym wypadku oznaczało to dużo więcej niż ograniczenie spożycia węglowodanów i zapisanie się na siłownię. Ludzie wpadli na pomysł, że zamiast tradycyjnie zdobywać żywność – mianowicie wyprawiać się na jej poszukiwanie – lepiej ją do siebie sprowadzić. Zaczęli uprawiać rośliny.

Powstanie rolnictwa nie tylko ułatwiło wrzucenie czegoś na ruszt, podniosło też życie społeczeństwa na wyższy poziom i spowodowało głęboką zmianę w otaczającym nas świecie. Wcześniej grupy ludzkie z reguły żyły zgodnie z porami roku, podążając w ślad za pożywieniem. Kiedy wysiejesz ryż albo pszenicę, w zasadzie musisz tkwić w miejscu, żeby doglądać upraw. I stąd się wzięły stałe osady i wioski, a jakiś czas później miasta. I oczywiście wszystko, co się z nimi wiąże.

Rolnictwo było tak doskonałym pomysłem, że w ciągu kilku tysięcy lat pojawiło się, niezależnie od siebie, w mnóstwie różnych miejsc na różnych kontynentach – przynajmniej w Mezopotamii, Indiach, Ameryce Środkowej i Ameryce Południowej. Tyle że według pewnej szkoły naukowej wynalezienie rolnictwa tak naprawdę wcale nie było naszym najlepszym skokiem do przodu. W rzeczywistości mogło być strasznym błędem.

Przede wszystkim rolnictwo spowodowało narodziny zabawnej koncepcji, jaką są nierówności społeczne, gdy tylko wyłoniły się elity, które miały więcej dóbr niż inni ludzie, i zaczęły wszystkim rządzić. Mogło również stanowić genezę wojen, ponieważ kiedy masz wioskę, grozi ci niebezpieczeństwo napaści ze strony sąsiedniej wioski. Ponadto sprowadziło nowe choroby, a wspólne życie w coraz większych skupiskach stwarzało warunki do wybuchu epidemii. Są również dowody wskazujące, że ludzie ze społeczeństw nierolniczych więcej jedli, mniej pracowali i być może byli zdrowsi.

Zasadniczo (tak mówi koncepcja) mnóstwo najgorszych rzeczy we współczesnym życiu jest skutkiem tego, że tysiące lat temu ktoś wetknął do ziemi kilka nasion. Rolnictwo przyjęło się nie dlatego, że ułatwiało życie, ale ponieważ umożliwiło powstanie społeczeństw, które miały przewagę ewolucyjną nad małymi społecznościami: rolnicy mogli mieć więcej dzieci (po pierwsze, z rolnictwa może wyżyć więcej ludzi, i po drugie, kiedy już nie masz potrzeby bezustannego przenoszenia się z miejsca na miejsce, nie musisz czekać, aż dziecko nauczy się chodzić, zanim postarasz się o następne) i mogli zajmować coraz więcej ziemi, w końcu przepędzając wszystkich nierolników. W 1987 roku Jared Diamond, zwolennik teorii „Rolnictwo było strasznym błędem”, w artykule opublikowanym w magazynie „Discover” napisał: „Zmuszeni wybierać pomiędzy ograniczeniem populacji a próbą zwiększenia produkcji żywności, wybraliśmy to drugie, co doprowadziło do głodu, wojny i tyranii”. Krótko mówiąc, przedłożyliśmy ilość nad jakość. Cali my.

W dodatku do wszystkiego innego [tu lekkie machnięcie ręką nad stanem świata] rolnictwo pchnęło nas na ścieżkę, która doprowadziła do wielu bardziej bezpośrednich, bardziej dramatycznych problemów.

Oczywiście zapoczątkowało zmianę środowiska – w końcu przecież na tym polega uprawa roli. Bierzesz rośliny i umieszczasz je tam, gdzie ich obecność nie była planowana. Zaczynasz dokonywać zmian w krajobrazie. Próbujesz pozbyć się tego, czego nie chcesz, żebyś mógł wpasować więcej tego, co chcesz.

W każdym razie okazuje się, że jesteśmy naprawdę beznadziejni w obmyślaniu takich rzeczy.

Nasz świat jest zupełnie inny niż ten, w którym trzynaście tysięcy lat temu nasi przodkowie wysiali pierwsze nasiona. Rolnictwo zmieniło krajobraz i przyczyniło się do wprowadzenia gatunków nierodzimych na różne kontynenty, podczas gdy miasta, przemysł i nasza wrodzona tendencja do wyrzucania odpadków zmieniły glebę, morze i powietrze. I jeśli nie chcemy na siebie ściągnąć GNIEWU MATKI ZIEMI, czasami musimy pamiętać, że świat naturalny nie jest naszym placem zabaw.

Właśnie jak plac zabaw potraktowano środkowe równiny Stanów Zjednoczonych w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Jak to często bywa, na początku wszystko szło gładko. Ameryka parła na zachód i ludzie spełniali coś w rodzaju amerykańskiego snu. Polityka rządowa zachęcała do wędrówki na zachód i zajmowania się rolnictwem, dając osadnikom darmowe działki na Wielkich Równinach. Niestety, na początku stulecia większość dobrej ziemi uprawnej – właściwie skrawki z przyzwoitymi zapasami wody – już została zajęta. Ludzie, co zrozumiałe, okazywali mniej entuzjazmu do gospodarowania na suchej, pylistej ziemi, więc rząd podwoił areał rozdawanej suchej, pylistej ziemi. „Wygląda to na niezły biznes”, stwierdzili osadnicy.

Z perspektywy czasu ten pęd do zagospodarowania każdego kawałka ziemi nie wydaje się najwspanialszym pomysłem na świecie, ale wtedy ludzie mieli mnóstwo powodów, by zakładać, że będzie cudownie. Były powody romantyczne – nostalgiczny powab rolniczego narodu pionierów – i pragmatyczne – zaspokojenie zapotrzebowania na żywność w rozwijającym się kraju. Ale była również szarlatańska pseudonauka, granicząca z religią: teoria, że „deszcz podąża za pługiem”, że prosty akt obsiania ziemi przywoła chmury deszczowe, przemieniając pustynię w żyzne, zielone tereny rolne. Zgodnie z tą teorią jedynym, co hamowało ekspansję rolnictwa w Ameryce, był brak woli. Jak w tym filmie z Kevinem Costnerem, Pole marzeń, tyle że zamiast duchów grających w baseball wywoływało się plony zboża. Jeśli będziesz uprawiać ziemię, nadciągną deszcze.

Naprawdę w to wierzono i rzeczywiście często się zdarzało, że deszcz zaczynał padać niedługo po tym, jak rolnicy zajęli dany obszar. Przykro powiedzieć, ale działo się tak wyłącznie dlatego, że lata w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia, kiedy powstała owa teoria, były po prostu niezwykle deszczowe. Niestety, deszcze nie padały w nieskończoność.

Przyszła pierwsza wojna światowa i nagle posiadanie wszystkich tych ziem uprawnych wydało się doskonałym pomysłem: produkcja żywności w Europie niemal stanęła w miejscu, ale Ameryka mogła wyrównać ten zastój. Ceny były niebotyczne, padały deszcze i rząd dawał rolnikom wysokie dotacje na uprawę pszenicy, więc naturalnie rolnicy uprawiali pszenicę, zaorując coraz większe połacie prerii.

Jednak po wojnie ceny drastycznie spadły. Jeśli jesteś rolnikiem uprawiającym pszenicę i za mało na niej zarabiasz, to rozwiązanie jest oczywiste: musisz posiać więcej pszenicy. Farmerzy zainwestowali w nowe pługi mechaniczne, coraz głębiej rozdzierając glebę. Większa ilość pszenicy oznaczała jeszcze niższe ceny, co spowodowało… I tak dalej.

Potem nagle deszcze przestały padać. Gleba wyschła, a nie było korzeni traw, które scalały jej wierzchnią warstwę w czasie poprzednich okresów suszy. Przemieniła się w pył, który był podrywany przez wiatr i powstawały ogromne, kłębiące się chmury.

To właśnie te przerażające burze pyłowe – „czarne śnieżyce”, które przysłaniały słońce, utrudniały oddychanie i zmniejszały widoczność do kilku kroków – stały się symbolem okresu Dust Bowl. W najgorszych latach rzadko zdarzał się w lecie dzień bez takiej burzy i nawet kiedy wiatr zamierał, chmury pyłu wciąż wisiały na niebie. Zdarzało się, że mieszkańcy przez wiele dni nie widzieli słońca. Burze pyłowe miały zdumiewający zasięg, kilka z nich przebyło tysiące kilometrów, pokrywając miasta takie jak Waszyngton i Nowy Jork gęstym całunem pyłu i obsypując statki płynące setki kilometrów od Wschodniego Wybrzeża.

Susza i burze pyłowe trwały prawie dziesięć lat. Były rujnujące pod względem gospodarczym i zmusiły kilka milionów ludzi do porzucenia farm. Wielu już więcej do nich nie powróciło, osiedlając się jeszcze dalej na zachodzie, głównie w Kalifornii. Część ziemi nigdy w pełni się nie odrodziła, nawet gdy znów zaczęło padać.

Amerykański okres Dust Bowl jest jednym z najbardziej znanych przykładów niezamierzonych konsekwencji ingerowania w środowisko. Ale – od wielkoskalowej geoinżynierii do plastikowych mikrogranulek, od wyrębu lasów do sprawiania, że rzeki robią to, czego na pewno nie powinny robić – nie jest jedynym.

Weźmy na przykład Jezioro Aralskie – chociaż musimy brać szybko, bo niewiele zostało do wzięcia.

To słone jezioro, zwane niekiedy morzem, o powierzchni ponad sześćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów kwadratowych, jest jednym z największych jezior na świecie, a przynajmniej było. Otóż problem polega na tym, że już nie zajmuje ono sześćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów kwadratowych.

Kiedyś wielkości Irlandii, obecnie ma sześć tysięcy siedemset kilometrów kwadratowych, chociaż ten stan się zmienia. Skurczyło się dziesięciokrotnie, tracąc ponad osiemdziesiąt procent wody. Już nie jest jednym dużym zbiornikiem – podzieliło się tak z grubsza na cztery mniejsze. „Z grubsza”, ponieważ jeden z nich może zupełnie zaniknąć. To, co zostało z Jeziora Aralskiego, jest martwym, pozbawionym nawet odrobiny życia duchem, otoczonym przez rdzewiejące, rozpadające się szkielety statków, które leżą wiele kilometrów od pierwotnej linii brzegowej.

Co rodzi pytanie: Do licha, jak właściwie można stracić całe ogromne jezioro?

Odpowiedź jest prosta: zmieniasz bieg dwóch zasilających je rzek, bo wpadłeś na genialny pomysł uprawiania bawełny na pustyni. Tak właśnie zrobiły władze Związku Radzieckiego w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, ponieważ faktycznie chciały mieć więcej bawełny. Dlatego przystąpiono do realizacji potężnego projektu przekierowania wody z Amu-darii (która spływała do Jeziora Aralskiego z Uzbekistanu) i Syr-darii (która docierała do celu przez Kazachstan), żeby suche jak pieprz równiny pustyni Kyzył-kum mogły zostać przekształcone w monokulturę, która zaspokoi zapotrzebowanie Związku Radzieckiego na bawełnę. Trzeba przyznać, że plan nawodnienia ziem Turkmenistanu, Kazachstanu i Uzbekistanu okazał się częściowym sukcesem – chociaż ogromnie nieekonomicznym, ponieważ pustynie cechuje to, że są zupełnie suche i chłonne, więc siedemdziesiąt pięć procent wody z rzek nie miało szans dotrzeć na pola (doszła również kwestia stosowania defoliantów, które spowodowały niebosiężny skok wskaźników śmiertelności niemowląt i występowania wad wrodzonych).

Zmiana biegu rzek, nie najgorsza dla przemysłu bawełnianego Azji Środkowej, okazała się katastrofalna dla Jeziora Aralskiego i jego otoczenia. Najwyraźniej nikomu nie przyszło na myśl – albo po prostu nikogo to nie obchodziło – że kiedy zatrzyma się wodę wpływającą do jeziora, szybko przestanie ono być jeziorem.

Jezioro Aralskie zaczęło się kurczyć już w latach sześćdziesiątych, ale ten proces znacznie przyśpieszył od końca lat osiemdziesiątych. Tylko około jednej piątej wody, która wcześniej je zasilała, pochodziła z opadów deszczu – resztę dostarczały rzeki. Kiedy więc zniknęły, zabrakło świeżej wody, żeby uzupełniać to, co wyparowywało. Poziom wody opadał, zaczęły się pojawiać nowe wyspy i przesmyki; na przełomie wieków jezioro podzieliło się na dwie części: małą północną i większą południową, z dużą wyspą pośrodku. Woda opadała, wyspa rosła i z czasem tylko cienka wstążka wody łączyła wschodnią i zachodnią połowę południowej części jeziora. W końcu one też się rozdzieliły i latem 2014 roku zdjęcia satelitarne pokazały, że wschodnia część zupełnie wyschła, zostawiając po sobie tylko pustynię. Wschodnie jezioro pojawia się i znika, w zależności od pogody.

To już samo w sobie jest wystarczająco złe, ale wyłania się kolejny problem: kiedy woda wyparowuje, zostawia po sobie to, co zawierała. Przede wszystkim sól. Gdy Jezioro Aralskie się kurczyło, sól zostawała, więc woda była coraz bardziej słona i coraz mniej zdatna do podtrzymywania życia. Zasolenie wzrosło dziesięciokrotnie, co zabiło dosłownie każdą istotę żyjącą w jeziorach i spowodowało zniszczenie prężnego przemysłu rybnego, w którym pracowało sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Co gorsza, wzrastało stężenie zanieczyszczeń przemysłowych i rolniczych, które w końcu osiadły na powierzchni wyłaniającego się dna. Pustynie są, jakie są, więc wiatr podrywał z wysuszonej ziemi tony toksycznego pyłu i soli i rzucał je na leżące wokół byłych jezior wioski i miasta, gdzie mieszkały miliony ludzi. Rażąco wzrosła liczba zachorowań na raka i choroby układu oddechowego.

To niekoniecznie koniec Jeziora Aralskiego: ostatnie (bardzo kosztowne) wysiłki, by doprowadzić wodę, przyniosły pewną poprawę w małym północnym zbiorniku, w którym stopniowo pojawia się coraz więcej gatunków ryb. Zbiornik południowy praktycznie spisano na straty. Ale Jezioro Aralskie wciąż jest świadectwem naszej skłonności do myślenia, że możemy wprowadzać wielkoskalowe zmiany w środowisku naturalnym, nie wywołując przy tym katastrofalnych skutków ubocznych.

Co dziwne, jedną z tych dwóch rzek przekształcono nie po raz pierwszy. Nie wiem, czy istnieje kategoria rekordów „najczęstsza zmiana biegu rzeki”, ale jeśli tak, Amu-daria ma duże szanse na zwycięstwo. Przez stulecia interwencje natury i ludzkich rządów zmieniały jej bieg – raz uchodziła do Jeziora Aralskiego, raz do Morza Kaspijskiego, a czasami do jednego i drugiego jednocześnie. Sądzi się, że w drugim stuleciu naszej ery wpływała na pustynię, gdzie wyparowywała, dopóki w pewnym momencie nie skręciła do Jeziora Aralskiego. Na początku trzynastego wieku wyjątkowo drastyczna interwencja imperium mongolskiego znowu zmieniła jej bieg (więcej na ten temat w dalszym rozdziale), kierując co najmniej część nurtu do Morza Kaspijskiego, a pod koniec szesnastego wieku Amu-daria wróciła do Jeziora Aralskiego. W latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, na długo przed powstaniem Związku Radzieckiego, w cesarstwie rosyjskim poważnie rozważano, czy nie skierować jej z powrotem do Morza Kaspijskiego, ponieważ stwierdzono, że słodka woda się marnuje, wpadając do słonego jeziora. Co?! Ludzie, nie tak to działa.

Rolnictwo pierwsze sprawiło, że zaczęliśmy wprowadzać dramatyczne zmiany w środowisku, często z nieprzewidzianymi skutkami, ale z czasem straciło monopol. Pod wieloma względami zostało daleko w tyle za przemysłem i naszym najwyraźniej niepohamowanym pragnieniem, by wyrzucać to, co zbędne, gdzie tylko się da – bez jednej myśli o konsekwencjach.

Przykładem tych konsekwencji jest pożar na rzece Cuyahoga, która pewnego poranka w ciepły letni dzień 1969 roku stanęła w ogniu.

Rzeki, żeby było jasne, nie powinny płonąć. Dla czytelników, którzy wciąż mają mętne pojęcie na temat ogólnej koncepcji rzek, wyjaśnienie: rzeka to masa wody płynącej w naturalnym korycie, a przecież woda nie jest powszechnie uważana za ciecz szczególnie łatwopalną. Rzeki robią bardzo dużo różnych rzeczy – przenoszą wodę z wyżyn na niziny, są metaforą upływu czasu, tworzą meandry, żeby dzieci mogły nauczyć się nowego słowa na lekcji geografii – ale stawanie w płomieniach absolutnie do nich nie należy.

Jednak w 1969 roku rzeka Cuyahoga się zapaliła i co więcej, nie po raz pierwszy. I nawet nie drugi. Cuyahoga, która leniwie meandruje przez uprzemysłowioną północną część Ohio, przecina miasto Cleveland i wpada do jeziora Erie, została opisana przez dziewiętnastowiecznego burmistrza Clevelandu jako „otwarty ściek w środku miasta”, była tak zanieczyszczona, że w ciągu poprzednich stu jeden lat stawała w ogniu nie mniej niż trzynaście razy. Płonęła w roku 1868, 1883, 1887, 1912 (kiedy pięciu ludzi zginęło w spowodowanych przez ogień eksplozjach), 1922 i 1930. W 1936 roku potężny pożar szalał przez pięć dni – co, pozwolę sobie powtórzyć, nie jest tradycyjnym zachowaniem w przypadku rzek. Cuyahoga powtórzyła swój wyczyn w roku 1941 i 1948, a później, najbardziej niszczycielsko, w 1952 roku, kiedy zapaliła się zalegająca na wodzie plama ropy o grubości pięciu centymetrów, powodując pożogę, która strawiła most i stocznię; łączne zniszczenia oszacowano na półtora miliona dolarów.

W porównaniu z pożarem w 1952 roku, ten w 1969 był stosunkowo niewielki, ale zapłon mieszaniny ropy, odpadów przemysłowych i śmieci, które utworzyły coś w rodzaju płynącej z nurtem łatwopalnej góry śmieci, zapewnił imponujące widowisko (płomienie miały wysokość pięciu pięter). Sytuacja została opanowana w ciągu pół godziny – najwyraźniej straż pożarna Clevelandu do perfekcji opanowała gaszenie płonącej rzeki. Ludzie z miasta tak przywykli do tego rodzaju zdarzeń, że gazeta „Cleveland Plain Dealer” poświęciła „pożarowi przeklętej rzeki” ledwie pięć akapitów w środku numeru.

Ale jeśli anielsko cierpliwi mieszkańcy Clevelandu kwitowali pożary lakonicznym „O, znowu”, to w 1969 roku naród jako całość okazał się mniej wyrozumiały. Po ostatnim pożarze na Cuyahodze sytuacja się zmieniła. Były to przecież lata sześćdziesiąte i społeczeństwem do szpiku kości wstrząsały różne rewolucyjne nowe idee, takie jak „Mniej wojen”, „Nie bądźmy aż takimi rasistami” i „Może spróbujemy nie spieprzyć tej planety do samego końca”.

Tak więc kilka tygodni po pożarze ukazał się na łamach magazynu „Time” artykuł o stanie amerykańskich rzek, zatytułowany Amerykański system ścieków i cena optymizmu, z pamiętnym opisem Cuyahogi: „Czekoladowobrązowa, oleista, z bąblami podpowierzchniowego gazu, sączy się, zamiast płynąć (…). Otwarty ściek zapełniający mazią jezioro Erie”. Artykuł przyciągnął uwagę społeczeństwa i zapoczątkował powszechne żądania zmiany – głównie dzięki zamieszczonemu w nim szokującemu zdjęciu, które przedstawiało spowitą płomieniami łódź i wysiłki walczących z ogniem zastępów straży pożarnej. W rzeczywistości zdjęcie nie pochodziło z 1969 roku, była to archiwalna fotografia z roku 1952, ponieważ ten późniejszy pożar ugaszono tak szybko, że nikt nie miał szans go sfotografować czy sfilmować. W 1952 roku zdjęcie nie przemówiło do wyobraźni ludzi, ale siedemnaście lat później zrobiło swoje. Czasami wyczucie czasu to podstawa.

Od dziewiętnastego wieku zakłady przemysłowe Ohio radośnie zrzucały do Cuyahogi produkty uboczne, a nawet produkty swojej pracy. Media regularnie grzmiały na ten stan rzeczy, społeczeństwo, na czele z politykami, powtarzało: „Uch, może jednak powinniśmy coś z tym zrobić?” – i nikt tak naprawdę nic z tym nie robił. Po drugiej wojnie światowej podjęto kilka mało entuzjastycznych prób, ale miały one na celu przede wszystkim poprawę bezpieczeństwa żeglugi, a nie przywrócenie zgodnej z naturą całkowitej niepalności rzeki.

To może jednak trochę niesprawiedliwe, że Cuyahoga stała się narodowym symbolem bierności ludzi w obliczu niszczenia środowiska – niesprawiedliwe choćby dlatego, że rok przed pożarem władze Clevelandu rzeczywiście wydały kilka rozporządzeń nakazujących ostateczne oczyszczenie rzeki. Wielu lokalnych urzędników poczuło się nieco dotkniętych, gdy ich rzekę wybrano jako przykład wszystkich zanieczyszczonych dróg wodnych w kraju (do tego stopnia, że nawet pisano o tym piosenki). „Już robiliśmy wszystko co trzeba, żeby ją oczyścić, i znowu wybuchł pożar”, skarżył się jeden z nich.

Bo przecież nie była to w owym czasie jedyna płonąca rzeka. Rzeka Buffalo zapaliła się w 1968, rok przed Cuyahogą, a Rouge w Michigan stanęła w płomieniach ledwie kilka miesięcy później, w październiku 1969 roku („Kiedy masz płonącą rzekę, na litość boską, masz także kłopoty”, lamentowała gazeta „Detroit Free Press”.) Cuyahoga nawet nie jest jedyną rzeką, która stawała w ogniu kilka razy – w dziewiętnastym wieku rzeka Chicago płonęła tak regularnie, że ludzie przychodzili oglądać pożary jak pokazy fajerwerków w Dzień Niepodległości – chociaż zdecydowanie zgarnia nagrodę główną w kategorii „najczęściej płonąca rzeka” w Ameryce Północnej.

Niemniej opowieść o płonącej rzece zrobiła swoje, napędzając akcję narodową. Ruch na rzecz ochrony środowiska, rodzący się na gruncie, który już przygotowały takie książki jak wydana w 1962 roku Silent Spring Rachel Carson, zaczął się jednoczyć (w następnym roku ogłoszono pierwszy Dzień Ziemi). Zmuszony do działania Kongres wydał w 1972 roku ustawę o czystości wód. Stopniowo stan amerykańskich rzek poprawiał się, do tego stopnia, że teraz raczej nie stają w ogniu. W rzadkim przypadku szczęśliwego zakończenia w tej książce, ludzie naprawdę zrobili co trzeba, żeby poprawić stan rzeczy, i – ha, ha – absolutnie nie ma szans, by administracja Trumpa – zmartwiona, że przemysłowi nie wolno za bardzo zanieczyszczać rzek – kiedykolwiek podjęła próbę obniżenia standardów czystości wody. [Zakryć uszy]. Aha, słyszałem, że właśnie to zrobiono.

Stające w płomieniach duże cieki wodne mogą być jednym z bardziej dramatycznych przykładów niezawodnego talentu ludzkości do brutalnego ingerowania w świat przyrody, ale na pewno nie jedynym. Na świecie nie brakuje przykładów, że udaje nam się zrobić potężny bałagan właściwie wszędzie tam, gdzie jesteśmy. Czy wiesz, że w Zatoce Meksykańskiej istnieje wielka „martwa strefa”? To rozległy akwen, praktycznie bez śladów życia, rozpoczynający się od miejsca, gdzie z rolniczych terenów Południa USA spływają nawozy sztuczne. Powodują one kwitnienie glonów, które rozmnażają się jak opętane i okradają wodę z tlenu, zabijając wszystko, co nie jest glonami. Tak trzymać, chłopaki!

Albo weźmy nasze zamiłowanie do wyrzucania niepotrzebnych rzeczy, bez chwili refleksji, że przecież w końcu muszą one gdzieś trafić. W chińskim mieście Guiyu powstało owiane złą sławą gigantyczne, zajmujące ponad pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych cmentarzysko niechcianych gadżetów świata, z wysokimi hałdami przestarzałych laptopów i zeszłorocznych smartfonów. Do niedawna było również piekłem na ziemi, z zatruwającymi powietrze gęstymi pióropuszami czarnego dymu, z wszechobecnym smrodem płonącego plastiku, z toksycznymi solami metali ciężkich, które po kąpieli złomu w kwasie solnym wsączały się w glebę i ludzi (było to na porządku dziennym, dopóki kilka lat temu chiński rząd nie podwyższył norm dotyczących ochrony zdrowia i bezpieczeństwa. Niedługo później Yang Linxuan, mieszkaniec Guiyu, w wywiadzie dla gazety „South China Morning Post” powiedział, że jakość powietrza znacznie się poprawiła. „Czuć tylko płonący metal, gdy jest się naprawdę blisko”).

Może najbardziej imponującym dokonaniem na tym polu jest Wielka Pacyficzna Plama Śmieci. To niemal poetyckie, że pośrodku oceanu istnieje ogromne wirujące wysypisko wielkości Teksasu, utworzone i więzione przez wir prądów Pacyfiku Północnego. Plama składa się głównie z mikroskopijnych cząstek plastiku, niewidocznych gołym okiem, ale dla życia morskiego będących czymś bardzo realnym. Ostatnio naukowcy ocenili, że odkąd w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku zaczęliśmy powszechnie używać tworzyw sztucznych, wyprodukowaliśmy ich łącznie około ośmiu miliardów trzystu milionów ton. Z tego sześć miliardów trzysta milionów ton wyrzuciliśmy i właśnie to poniewiera się po powierzchni Ziemi. Hurra, istoty ludzkie!

Ale jeśli chcemy poznać najbardziej poruszający przykład zniszczenia własnego habitatu przez ludzi, którzy wcale nie mieli takich niszczycielskich ambicji, trzeba spojrzeć na wyspę pełną ogromnych kamiennych głów.

Głowy, które straciliśmy

Kiedy w 1722 roku pierwsi Europejczycy dobili do brzegów Wyspy Wielkanocnej (holenderska wyprawa szukała rzekomo nieodkrytego kontynentu, który nie istnieje, idioci), nie posiadali się ze zdumienia. Jak ten maleńki, całkowicie odizolowany polinezyjski lud, nie posiadając ani nowoczesnej techniki, ani drzew, zdołał stworzyć i postawić te wielkie kunsztowne posągi – niektóre wysokie na dwadzieścia metrów i ważące prawie dziewięćdziesiąt ton?

Najwyraźniej zaciekawienie Holendrów nie trwało długo: szybko przeszli do czynności rutynowych dla Europejczyków, a mianowicie po szeregu nieporozumień zastrzelili gromadę tubylców. Przez następne dziesięciolecia europejscy goście kontynuowali robienie tego, co mieli w zwyczaju robić w „odkrytych” miejscach, czyli sprowadzali nowe śmiertelne choroby, wywozili tubylców do niewolniczej pracy i w ogóle piekielnie ich gnębili (zajrzyj dalej, do rozdziału o kolonializmie).

W późniejszych stuleciach biali ludzie wysnuli mnóstwo teorii, w jaki sposób tajemnicze posągi znalazły się na wyspie zamieszkanej przez „prymitywny” lud – głównie dotyczących mało prawdopodobnego przetransportowania ich z odległych kontynentów albo nawet jeszcze mniej prawdopodobnej ingerencji kosmitów („Zrobili to kosmici” – jest ulubionym i oczywiście wyjątkowo racjonalnym rozwiązaniem zagadki, jak niebiali ludzie mogli zbudować coś niewyobrażalnego dla białych ludzi). Odpowiedź na to pytanie jest naturalnie prosta: wyciosali je i ustawili Polinezyjczycy.

W czasach gdy Holendrzy dobili do brzegów Rapa Nui (przy okazji nadając wyspie swoją nazwę), Polinezyjczycy stanowili jedną z największych cywilizacji świata, która badała i zasiedlała wyspy rozrzucone na tysiącach kilometrów kwadratowych oceanu. Wcześniej Europejczycy, nie licząc kilku zbłąkanych wikingów, właściwie nie wyściubiali nosów poza swoje podwórka.

Wyspa Rapa Nui stała się ojczyzną zaawansowanej kultury z międzygrupową współpracą, intensywną uprawą roli, rozwarstwionym społeczeństwem i ludźmi dojeżdżającymi do pracy: zasadniczo był tam cały szajs, jaki generalnie kojarzymy z luksusem i sznytem. Posągi – moai w języku polinezyjskim – stanowiły koronne osiągnięcie sztuki powszechnie uprawianej przez inne polinezyjskie społeczeństwa. Były ważne dla mieszkańców Rapa Nui z powodów duchowych i politycznych; upamiętniały przodków, których twarze wyobrażały, i jednocześnie symbolizowały prestiż tych, którzy nakazali ich budowę.

Tak oto jedna zagadka ustąpiła miejsca innej: nie „Skąd się wzięły posągi?”, ale „Gdzie się podziały drzewa?”. Ponieważ w jakikolwiek sposób mieszkańcy Rapa Nui dostarczali te posągi na miejsce, potrzebowali mnóstwa cholernie wielkich pni. I jak doszło do tego, że potężna cywilizacja twórców moai przemieniła się w małą społeczność biednych rolników, którzy powitali tych pierwszych holenderskich żeglarzy (a potem zostali przez nich zastrzeleni)?

Odpowiedź jest taka, że mieszkańcy Rapa Nui i mieli pecha, i spieprzyli sprawę.

Mieli pecha, ponieważ warunki geograficzne i ekologiczne ich wyspy okazały się niezwykle wrażliwe na skutki wylesienia. Jak Jared Diamond (ten od „rolnictwo było naszym największym błędem”) wyjaśnia w swojej książce Upadek (w której mieszkańcy Rapa Nui zajmują poczesne miejsce), w porównaniu z większością wysp polinezyjskich Wyspa Wielkanocna była mała, sucha, płaska, zimna i odizolowana: wszystkie te cechy minimalizowały szanse na naturalne odradzanie się wycinanego lasu.

I spieprzyli, bo chcąc budować lepsze domy, lepsze łodzie i lepszą infrastrukturę do transportu posągów, radośnie ścinali drzewa – może nie zdając sobie sprawy, że już się nie odrodzą – aż nagle nie zostało ani jedno. To „tragedia wspólnego pastwiska” pisana wielkimi literami. Nikt, kto ścinał drzewo, nie był niczemu winny, dopóki nie zrobiło się za późno – i w tym momencie odpowiedzialność spadła na wszystkich.

Skutki były katastrofalne dla mieszkańców Rapa Nui. Bez drzew nie mogli budować łodzi, które pozwalały im łowić ryby na otwartym oceanie; cienka i niczym niechroniona warstwa gleby ulegała erozji pod wpływem wiatru i deszczu, jałowiała i powodowała osuwiska, które niszczyły wioski; w chłodne zimy wyspiarze musieli palić resztki roślinności, żeby się ogrzać.

I w miarę pogarszania się spraw wzrastała rywalizacja o coraz uboższe zasoby. Doprowadziło to do wyniku tragicznego, ale też dziwnie przewidywalnego, zważywszy na częste zachowanie ludzi w rozpaczliwej sytuacji, gdy pragną pozycji społecznej, podbudowania morale albo tylko drobnego zapewnienia, że nie popełnili koszmarnego błędu. Otóż mieszkańcy Rapa Nui nie tylko nie przestali budować posągów, ale wręcz zdwoili wysiłki. Skupili się na tym, co znane, ponieważ… cóż, z reguły tak właśnie postępują ludzie z problemem, którego, jak się obawiają, nie potrafią rozwiązać. Ostatni posąg wyciosany na wyspie nawet nie opuścił kamieniołomu, a inne zostały porzucone na skraju drogi, nie docierając na miejsce przeznaczenia, gdy cały projekt ostatecznie legł w gruzach.

Polinezyjczycy nie byli głupsi niż ty czy ja; nie byli ani prymitywni, ani nieświadomi faktu, że żyją w określonym środowisku. Jeśli uważasz, że twierdzenie, iż społeczeństwo w obliczu potencjalnej katastrofy ekologicznej ignoruje problem i wzmaga akurat te działania, które go spowodowały, brzmi głupio, to może… Może warto się rozejrzeć? (A następnie przykręcić termostat i zająć się segregowaniem odpadów).

Upadku Jared Diamond zastanawia się nad pytaniem: „Co powiedział wyspiarz ścinający ostatnią palmę?”. To bardzo dobre pytanie i takie, na które dość trudno znaleźć odpowiedź. Pewnie była to jakaś polinezyjska wersja YOLO2.

Ale chyba lepsze pytanie dotyczy tego, co myślał wyspiarz, który ścinał przedostatnie drzewo albo trzecie lub czwarte od końca. Jeśli reszta dziejów ludzkości może być jakąś wskazówką, to całkiem prawdopodobne, że pomyślał sobie coś w stylu: „Nie mój problem, stary”.

7 ZDUMIEWAJĄCYCH WIDOKÓW, KTÓRYCH NIGDY NIE ZOBACZYSZ, PONIEWAŻ ZOSTAŁY ZNISZCZONE PRZEZ LUDZI

Partenon

Jeden z klejnotów antycznej Grecji do roku 1687, kiedy to podczas wojny z Wenecją Osmanowie przekształcili go w skład prochu. Jeden szczęśliwy strzał Wenecjan później – i koniec Partenonu.

Świątynia Artemidy

Jeden z rzeczywistych siedmiu cudów świata starożytnego, do roku 356 p.n.e., kiedy niejaki Herostrates puścił go z dymem, bo zależało mu na popularności.

Jezioro Boeung Kak

Największe i najpiękniejsze jezioro w kambodżańskiej stolicy Phnom Penh, dopóki nie postanowiono zasypać go piaskiem, żeby zbudować na nim luksusowe apartamentowce. Obecnie kałuża.

Posągi Buddy z Bamianu

Wspaniałe posągi Gautamy Buddy w centralnym Afganistanie, wysokie na ponad trzydzieści metrów, w 2001 roku wysadzone w powietrze przez talibów, ponieważ były „bożkami”. Niech was szlag.

Nohmul

Wielka piramida, najświetniejszy zabytek kultury Majów w Belize, zniszczona przez firmę budowlaną, ponieważ potrzebowano żwiru do budowy drogi.

Rzeka Slims

Spora kanadyjska rzeka na terytorium Jukonu, która zniknęła w ciągu czterech dni w 2017 roku, gdy zmiany klimatu spowodowały cofnięcie się czoła lodowca, z którego wypływała.

Drzewo z Ténéré

Słynne, najbardziej odizolowane drzewo na kuli ziemskiej, rosnące samotnie pośrodku Sahary – do 1973 roku, kiedy to, mimo że było jedyne w promieniu czterystu kilometrów, pijany kierowca zdołał w nie wcelować swoją ciężarówką.

2

You only live once (ang.) – żyje się tylko raz.

LUDZIE. KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK SPIEPRZYLIŚMY WSZYSTKO

Подняться наверх