Читать книгу LUDZIE. KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK SPIEPRZYLIŚMY WSZYSTKO - Tom Phillips - Страница 8

3
Życie zawsze znajdzie sposób

Оглавление

Wraz z zapoczątkowaniem uprawiania ziemi pierwsi rolnicy, tych kilka tysięcy lat temu, zaczęli robić coś jeszcze, co miało zmienić świat na wiele dziwnych i nieprzewidywalnych sposobów – zaczęli udomawiać zwierzęta.

Tak naprawdę pierwsze udomowienie zwierzęcia prawie na pewno wyprzedza o tysiące lat rozwój rolnictwa, było też raczej szczęśliwym przypadkiem niż efektem przemyślanego planu. Pierwszymi oswojonymi zwierzętami były psy i wydaje się, że proces udomowienia zaczął się między czterdzieści a piętnaście tysięcy lat temu w Europie, na Syberii, w Indiach, w Chinach albo gdzieś indziej (niepewność bierze się stąd, że DNA psa jest nieźle zabałaganione, ponieważ psy radośnie bzykają się z każdym innym psem, na jakiego się natkną). Wprawdzie możliwe, że nasz przodek, przedsiębiorczy łowca-zbieracz, pewnego dnia się zbudził i powiedział: „Zamierzam zaprzyjaźnić się z wilkiem, który będzie Bardzo Grzecznym Pieskiem”, ale bardziej prawdopodobne, że psy (przynajmniej na początku) zasadniczo same się udomowiały. Najbardziej wiarygodna historia jest po prostu taka, że wilki zaczęły chodzić za ludźmi, bo ludzie mieli pożywienie i pozostawiali resztki. Z czasem wilki coraz bardziej adaptowały się do życia z ludźmi, a ludzie uświadomili sobie, że żyjące z nimi przyjazne wilki są całkiem dobre do stróżowania i polowania, a poza tym przecież takie fajne z nich futrzaki.

Ale kiedy uprawianie ziemi ruszyło pełną parą, ludzie wykombinowali, że to, co robią z roślinami, mogą też robić ze zwierzętami i w ten sposób zaoszczędzą sobie trudów polowania. Jakieś jedenaście tysięcy lat temu w Mezopotamii udomowiono kozy i owce. Pięćset lat później na terenach dzisiejszej Turcji, a także obecnego Pakistanu, udomowiono bydło. Świnie też udomowiono w dwóch rejonach, około dziewięciu tysięcy lat temu – w Chinach i Turcji. Jakieś sześć, pięć i pół tysiąca lat temu na stepach Eurazji, prawdopodobnie na terenach dzisiejszego Kazachstanu, udomowiono konie. Tymczasem w Peru, około siedmiu tysięcy lat temu, ludzie oswoili świnkę morską. Oczywiście to dokonanie jest nieco mniej imponujące, ale i tak było całkiem fajne.

Udomowienie zwierząt miało mnóstwo korzyści – zapewniało podręczny zapas białka, wełnę na ubrania i gnój do użyźniania pól. Naturalnie były również minusy, o czym wspomnieliśmy w poprzednim rozdziale. Trzymanie zwierząt sprzyja przenoszeniu się chorób, hodowla staje się źródłem nierówności społecznych, a militarne wykorzystanie koni i słoni uczyniło wojnę znacznie bardziej… wojenną.

W dodatku udomowienie zwierząt podsunęło nam pomysł, że jesteśmy panami natury i że od tej chwili zwierzęta i rośliny mają wykonywać nasze polecenia. Niestety, jak zobaczymy w tym rozdziale, niezupełnie tak to działa. Uparcie wierzymy, że możemy zmusić przyrodę ożywioną do robienia dokładnie tego, czego od niej chcemy, co ma dosyć paskudny nawyk obracania się przeciwko nam.

Dla przykładu przeskoczmy do roku 1859, kiedy Thomasa Austina ogarnęła lekka nostalgia.

Thomas, Anglik, przybył do australijskiej kolonii jako nastolatek. Parędziesiąt lat później był zamożnym hodowcą owiec i właścicielem ponad dziesięciu tysięcy hektarów w stanie Wiktoria. Tam z entuzjazmem oddawał się zajęciom typowym dla swoich przodków: jako zapalony sportsmen hodował i trenował konie wyścigowe, a ponadto założył wielki park, gdzie urządzał polowania. Jego posiadłość zyskała taką sławę wśród australijskiej śmietanki towarzyskiej, że książę Edynburga gościł tam za każdym razem, gdy odwiedzał Australię. Po śmierci Austina w nadzwyczaj pochlebnym nekrologu napisano, że „lepszego przedstawiciela prawdziwych staroangielskich ziemian nie można by znaleźć ani tu, ani w ojczyźnie”.

Zdecydowany wieść życie tradycyjnego angielskiego dziedzica nawet na końcu świata, Austin nie szczędził starań, żeby odtworzyć odrobinę Anglii na antypodach. I niestety, taki był początek koszmaru.

Austin uznał, że polowania staną się znacznie bardziej atrakcyjne, jeśli sprowadzi do Australii zwierzęta, do jakich strzela się w Anglii (przypuszczalnie kangury nie do końca spełniały jego wymagania). Kazał bratankowi załadować na statek bażanty i kuropatwy, zające, kosy i drozdy. I co najważniejsze, dwadzieścia cztery angielskie króliki. „Kilka królików – powiedział – wyrządzi niewielkie szkody, a może będzie powiewem ojczystych stron i stworzy przy tym trochę okazji do polowania”.

Bardzo, ale to bardzo się mylił co do „niewielkich szkód”. Chociaż trzeba mu oddać sprawiedliwość, że króliki rzeczywiście stworzyły okazję do polowania.

Austin nie był pierwszą osobą, która sprowadziła króliki do Australii, ale to jego króliki w znacznej mierze stały się odpowiedzialne za rychłą katastrofę. Problem z królikami polega na tym, że mnożą się jak… cóż, jak króliki. Skalę problemu mogą uzmysłowić słowa Austina, który w roku 1861, ledwie dwa lata po przybyciu dostawy, chełpił się w liście: „Mam tysiące angielskich dzikich królików”.

Nie skończyło się na tysiącach. Dziesięć lat po sprowadzeniu dwudziestu czterech królików w Wiktorii co roku odstrzeliwano dwa miliony sztuk, bez najmniejszego uszczerbku dla ich populacji. Królicza armia rozprzestrzeniała się po całym stanie, pokonując, jak oceniono, sto trzydzieści kilometrów rocznie. W 1880 roku króliki zawędrowały do Nowej Południowej Walii, w 1886 do Australii Południowej i Queensland, w 1890 do Australii Zachodniej i w 1900 na Terytorium Północne.

W latach dwudziestych ubiegłego wieku, podczas apogeum króliczej plagi, populację królików szacowano na dziesięć miliardów sztuk – średnio tysiąc dwieście na kilometr kwadratowy. Australia była dosłownie pokryta królikami.

Króliki nie tylko się mnożą – króliki również jedzą (w końcu rozmnażanie się wzmaga apetyt). Ogołociły ziemię z roślinności, powodując wymarcie licznych gatunków roślin. Rywalizacja o pożywienie sprawiła, że wiele australijskich zwierząt znalazło się na krawędzi wymarcia, a gleba, której już nie spajały korzenie, kruszyła się i ulegała erozji.

Skala problemu stała się jasna w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Władze odchodziły od zmysłów, bo nic nie mogło pohamować natarcia. Rząd Nowej Południowej Walii w gazecie „Sydney Morning Herald” zamieścił nieco rozpaczliwy apel, obiecując nagrodę „25 000 funtów osobie albo osobom, które opracują (…) jakąś nieznaną dotąd w kolonii metodę lub procedurę umożliwiającą skuteczne wytępienie królików”.

W następnych dziesięcioleciach Australijczycy strzelali, zastawiali pułapki, rozkładali trutki, wypalali i odymiali królicze nory albo wpuszczali tam fretki. Na początku dwudziestego wieku postawili długi na ponad półtora tysiąca kilometrów płot, żeby króliki nie przedostały się do Australii Zachodniej, ale nic z tego, bo te zwierzęta nie dość, że umieją kopać tunele, to najwidoczniej nauczyły się też wspinać na ogrodzenia.

Australijskie króliki są jednym z najsłynniejszych przykładów problemu, który zaczynamy rozwiązywać wtedy, gdy jest prawie za późno: ekosystemy są absurdalnie złożone i eksperymentuje się z nimi zawsze na własne ryzyko. Zwierzęta i rośliny po prostu nie będą grać według naszych zasad, gdy beztrosko postanowimy przenieść je z miejsca na miejsce. „Życie – jak kiedyś powiedział pewien wielki filozof – się uwalnia, rozprzestrzenia na nowe obszary, przedziera przez wszelkie bariery, nie zważając na ból ani na niebezpieczeństwa. Zawsze znajdzie sposób” (dobra, powiedział to Jeff Goldblum w Parku Jurajskim. Jak mówię, wielki filozof).

Jak na ironię, po pierwotnym zawaleniu sprawy, czyli sprowadzeniu królików do Australii, ostateczne rozwiązanie też okazało się skutkiem ludzkiego błędu. Przez kilkadziesiąt lat australijscy naukowcy eksperymentowali z używaniem broni biologicznej: zarażali króliki chorobami (najbardziej znana to myksomatoza w latach pięćdziesiątych) w nadziei, że w ten sposób zredukują populację. Przez jakiś czas szło doskonale, liczba królików radykalnie spadła, ale i tak skończyło się klapą. Chorobę przenoszą komary, więc nie atakowała tam, gdzie komary nie występowały, a w końcu króliki uodporniły się na wirusa i ich liczba znowu zaczęła wzrastać.

Naukowcy nie zrezygnowali z poszukiwania nowych czynników biologicznych. W latach dziewięćdziesiątych pracowali nad wirusem choroby krwotocznej królików. Eksperymentowanie z chorobami jest niebezpieczne, więc prowadzili badania na wyspie, aby zminimalizować ryzyko, że wirus się wymknie i rozprzestrzeni po kontynencie. Śmiało. Zgadnijcie, co się stało.

Tak, w roku 1995 wirus się wymknął i dotarł na ląd. Życie wyrwało się na wolność, w tym wypadku podróżując na gapę na kilku muchach. Ale po nieplanowanym uwolnieniu zabójczego (dla królików) patogenu naukowcy z zadowoleniem stwierdzili, że to… działa. W ciągu dwudziestu lat od uwolnienia tej wirusowej choroby krwotocznej populacja królików w Australii Południowej znacząco zmalała, flora zaczęła się odradzać i wzrosła liczba zwierząt z gatunków, którym groziło wymarcie. Należy tylko mieć nadzieję, że choroba królików nie będzie miała jakichś innych skutków ubocznych.

Króliki australijskie zdecydowanie nie są jedynym przykładem dowodzącym, że czasami powinniśmy zostawiać rośliny i zwierzęta tam, gdzie je znaleźliśmy.

Inny przykład to okoń nilowy, długi na dwa metry żarłoczny drapieżnik, który, jak sugeruje nazwa, pochodzi z Nilu. Jednak brytyjscy kolonizatorzy Afryki Wschodniej mieli wobec niego ambitniejsze plany. Pomyśleli, że doskonałym pomysłem będzie introdukowanie go w Jeziorze Wiktorii, największym w Afryce. W Jeziorze Wiktorii już żyło mnóstwo ryb i miejscowym rybakom w zupełności to wystarczało, ale Brytyjczycy postanowili ulepszyć istniejący stan rzeczy. W owym czasie największą grupę ryb w jeziorze stanowiły pielęgnicowate, te urocze rybki uwielbiane przez akwarystów. Niestety, brytyjscy urzędnicy kolonialni ich nie cierpieli, uważając je za „śmieciowe ryby”.

Stwierdzili, że Jezioro Wiktorii będzie się miało znacznie lepiej po wpuszczeniu do niego większych, fajniejszych ryb. Uznali, że przyczyni się to do wzrostu połowów. Wielu biologów ostrzegało, że nie jest to dobry pomysł, ale w 1954 roku pomysłodawcy przeszli od słów do czynów i wpuścili okonia nilowego do jeziora. Okoń nilowy z miejsca zaczął robić to, co robi okoń nilowy: zjadał gatunek po gatunku.

Brytyjscy urzędnicy mieli rację co do jednego: introdukcja rzeczywiście zwiększyła połowy. Nastąpił gwałtowny rozwój przemysłu rybnego, okoń nilowy cieszył się popularnością jako ryba poławiana komercyjnie i rekreacyjnie. Ale podczas gdy wartość przemysłu rybnego wzrosła o pięćset procent, zapewniając setki tysięcy miejsc pracy, liczba gatunków w Jeziorze Wiktorii radykalnie spadła. Wymarło ich ponad pięćset, w tym dwieście gatunków biednych pechowych pielęgnic.

LUDZIE. KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK SPIEPRZYLIŚMY WSZYSTKO

Подняться наверх