Читать книгу Kaszka z mlekiem. - Turner Sarah - Страница 9
ОглавлениеWprowadzenie:
Mama bez lukru
Kiedy wyobrażałam sobie, jak to jest mieć dzieci, widziałam małych ludzi jako dodatek do mojego bezdzietnego życia, wklejonych w Photoshopie: urocze istotki o głowach pełnych loków i umorusanych dżemem buziach. Nie byłam kompletną ignorantką – wiedziałam, że zajdą pewne zmiany (mniej snu, więcej pieluch; mniej szotów z Jägermeistra, więcej spacerów z wózkiem). Mimo to spodziewałam się, że poza urlopem macierzyńskim, zwiększonym kontaktem ze smarkami/wymiocinami/kupkami i ponoć obowiązkowym zakupem chodzika VTech z plastikowym telefonem moje życie pozostanie takie jak wcześniej.
Nie przewidziałam katastrofy.
Zupełnie jak Michael Fish, ukochany prezenter pogody. W słynnej prognozie z 1987 zapewniał, że huragan ominie Wyspy Brytyjskie. Stało się dokładnie na odwrót.
Nie muszę chyba mówić, że byłam kompletnie nieprzygotowana na przyjście huraganu Bobo, gdy uderzył we mnie zimą 2012 roku. W miarę przygotowana fizycznie i zaopatrzona w niezbędne przedmioty, pod względem mentalnym i uczuciowym byłam jak dziecko we mgle. Miałam sprzęt i niewiele poza tym.
Często pytano mnie o to, co było dla mnie najtrudniejsze w zmaganiach z pierwszym huraganem Bobo (oraz w wychowywaniu dwójki dzieci, gdyż obecnie jestem dumną posiadaczką dwóch małych ludzkich istot, z których tylko jedna ma kręcone włosy). Mogłabym rozwodzić się nad skutkiem braku snu, nad napadami histerii w Debenhams, nad frustracją i znużeniem, które towarzyszyły mi, gdy oglądałam kolejny odcinek programu Ucieczka na wieś, jednocześnie próbując nakarmić wiecznie nienasycone niemowlę i marząc o prysznicu.
Tak, kwestie praktyczne to wyzwanie samo w sobie, jednak najtrudniejszym sprawdzianem okazało się dla mnie stawianie czoła ciągłym wątpliwościom:
Dlaczego nie cieszy mnie każda sekunda bycia z dziećmi?
Jakim cudem inne mamy to potrafią, a ja nie?
Czy coś jest ze mną nie tak i po prostu się do tego nie nadaję?
Nie tak to sobie wyobrażałam.
Podczas jednego z nocnych karmień, w okolicach trzeciej nad ranem, wpisałam w Google’u: „chcę odzyskać swoje dawne życie” i od razu wykasowałam historię wyszukiwania na telefonie. Ogarnął mnie wstyd, bo przecież w gruncie rzeczy wcale nie chciałam powrotu do przeszłości. Byłam bezkrytycznie zakochana w moim słodkim łysym dzidziusiu i cieszyłam się z powiększenia rodziny. Mimo to zdarzały się sytuacje (na przykład cztery pobudki jednej nocy, bo dzieciak zwracał pokarm jak szalony w koszu Mojżesza), w których nie potrafiłam powstrzymać pytania: Co myśmy najlepszego zrobili? Sytuacje, w których mimo woli krzyczałam: „Mam tego dość. To gówno, a nie życie!” do męża, którego mina wyrażała jasno, że posiadanie dzieci też wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażał.
Minęło kilka lat i choć piękne chwile wciąż przeplatają się z tymi nieco mniej uroczymi, zaszła we mnie istotna zmiana. Dalej zdarza mi się wątpić w siebie, ale teraz wiem, że nie jestem w tym osamotniona. Skąd ta pewność? Dają mi ją żywe i empatyczne reakcje czytelników na moje internetowe wynurzenia w temacie rodzicielskich wzlotów i upadków.
Z pojedynczych komentarzy zrobiły się setki, a z setek zrobiły się tysiące; obecnie każdego dnia moją skrzynkę odbiorczą zalewają wiadomości od rodziców, których doświadczenia są bardzo zbieżne z moimi. Od rodziców, którzy obwiniają się o to, że nie cieszy ich każda sekunda spędzana z dziećmi – choć wiedzą, że tak by było, gdyby tylko bycie rodzicem nie było tak cholernie trudne. Zanim sama zostałam mamą, prychałam z drwiną, słysząc, że „bycie rodzicem to najcięższa robota na świecie”. Nie wiedziałam wtedy, że zdecyduję się skrócić własny urlop macierzyński i wrócić do pracy na część etatu, bo nie będę potrafiła znieść siedzenia w domu z własnym dzieckiem.
Pozwólcie, że wyjaśnię nazwę mojego bloga. Słowo mumsy – które można przetłumaczyć jako „maminy” – ma w języku angielskim negatywne konotacje, których pozbawiony jest jego polski odpowiednik. Mumsy to kobieta nieco staroświecka, niemodna, nieatrakcyjna. Istnieje jednak również drugie znaczenie tego słowa: mumsy mum to mama, której opieka nad dziećmi przychodzi z naturalną łatwością. Dla niej macierzyństwo to kaszka z mlekiem. Unmumsy, „niemamina mama”, znajduje się więc na przeciwnym biegunie. Dla niej macierzyństwo to wyzwanie – i dlatego to z nią się identyfikuję.
Przelewanie myśli na papier i czytanie komentarzy rodziców, szczęśliwych, że znaleźli kogoś, kto „ma tak samo” jak oni, sprawiało mi zaskakująco dużo radości i inspirowało do dalszych działań (zarówno na blogu, jak i w temacie macierzyństwa, bo dorobiłam się kolejnego potomka).
Niniejszą książkę pisałam z myślą o tych wszystkich ludziach, którzy do mnie napisali, ale nie tylko. Chciałabym, by jej język trafiał do wszystkich mam, tatów[1], macoch, ojczymów, przybranych mam, przybranych tatów, babć, dziadków i wszystkich innych ludzi, na których spoczywa odpowiedzialność za wychowanie małych istot ludzkich.
Uważam za istotne, by zaznaczyć, że w żadnym wypadku nie jest to poradnik. Jeśli liczyliście na to, że dowiecie się, jak skutecznie położyć dziecko na drzemkę przed programem Judge Rinder, lub że poznacie sprawdzone metody rozszerzania diety, być może lepiej będzie, jeśli wymienicie moją książkę na jeden z poradników w guście „Jak wychować dziecko, które nie będzie kompletnym burakiem”. Ponieważ książka, którą trzymacie w dłoni, nie powie wam, jaki styl wychowania jest najlepszy, co musicie kupić i jak powinniście się czuć. Mam nadzieję, że mimo to uznacie ją za pożyteczną. Chyba najbardziej chciałabym, żebyście po jej przeczytaniu uwierzyli, że – niezależnie od tego, przez co przechodzicie – nie jesteście ze swoimi doświadczeniami i uczuciami sami.
Macie przed sobą moją osobistą, nieocenzurowaną relację z trwającego trzy lata procesu powiększania rodziny od zera do dwójki dzieci. Oczekiwania kontra rzeczywistość. Komiczne wzloty i gwałtowne upadki – bo jak inaczej nazwać chwilę, kiedy człowiek jest zmuszony odcedzić dziecięcą kupę z wanny własną dłonią? To pozbawione skruchy, szczere do bólu świadectwo, którego sama desperacko poszukiwałam, przewijając dyskusje na forach dyskusyjnych o trzeciej w nocy. Staram się unikać metafory drogi w kontekście opowiadania o życiu, bo wydaje mi się obecnie nadużywana. W tym przypadku jednak nic lepszego nie znajdę: przed wami moja droga do osiągnięcia (względnej) macierzyńskiej równowagi.
Ruszajmy więc!
„Kiedy pomyślę, jak wyobrażałam sobie siebie w roli pani domu, zanim pojawiły się dzieci (obrazek rodem z ilustracji z lat 50. zeszłego wieku: rumiane dzieci bawią się grzecznie, a ja, w uroczym fartuszku, spokojnie popijam kawkę z koleżanką, która próbuje świeżo upieczonej babeczki mojego autorstwa), po prostu wybucham śmiechem i ścieram dziecięce smarki z legginsów”.
Lara, Chorley
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Tatusiów-czytelników zapraszam jak najbardziej serdecznie, choć czuję się w powinności uprzedzić, że będę pisać o zablokowanych kanalikach mlecznych i problemach z mięśniami dna macicy.