Читать книгу Widzenia mistrza Hieronima - Łukasz Gołębiewski - Страница 4
Przebudzenie zła
Оглавление‘s-Hertogenbosch, Księstwo Brabancji, 25 maja 1490
Po burzliwej i wietrznej nocy zapowiadał się pierwszy tej wiosny pogodny dzień, a gładka tafla rzeki odbijała ciepłe promienie wschodzącego słońca. Wtedy właśnie po zewnętrznej stronie murów miasta ‘s-Hertogenbosch stary flisak odnalazł ciało martwej dziewczyny. Jej piękna twarz zastygła w grozie, skóra w wielu miejscach była poszarpana głęboko, jakby przez szpony albo wielkie pazury.
Starzec, który odnalazł dziewczynę, cierpiał na bezsenność i wraz z brzaskiem był już na rzece. Zawsze pierwszy zaczynał pracę, a kończył później niż inni. Żył sam i z nikim się nie przyjaźnił. Miał opinię dziwaka, ale patrząc na jego rozdygotane dłonie i pełne przerażenia oczy, nikt nie miał wątpliwości, że z tą zbrodnią nie miał nic wspólnego. Kiedy dobiegł do miejskich straży, był tak roztrzęsiony, że długo nie mogli zrozumieć, co i gdzie się wydarzyło. Początkowo wyrzucał jedynie niezrozumiałe zdania i żegnał się co chwila, wznosząc zalęknione spojrzenie ku niebu. Tymczasem słońce piekło coraz mocniej.
Zaalarmowany medyk szybko przybył na miejsce i orzekł, że dziewczyna prawdopodobnie zmarła, zanim zadano jej rany. To znaczy, że zmarła z lęku, nie z bólu – istota, która ją dopadła musiała być wyjątkowo przerażająca. Czy było to zwierzę jakieś, czy człowiek zadawał rany ostrym, zakrzywionym szpikulcem? Na podstawie oględzin ran trudno było orzec. To dało wolne pole dla ludzkiej wyobraźni. Od razu zaczęto szeptać, że to przywołany demon, siła nieczysta. Może kara za grzechy, a może czyjaś zła wola, zemsta lub magia? Więcej osób skłonnych było uznać złą wolę niźli karę, raczej zemstę niż grzechy, magię, a nie boski wyrok.
Dość powiedzieć, że nim słońce osiągnęło swój najwyższy pułap, zaalarmowane było już całe miasto. Po bardzo krótkiej naradzie, niekompletnie zebrani rajcy miejscy posłali do Liège, by w obliczu społecznego poruszenia, a i z powodu tajemniczych okoliczności zbrodni, jak najszybciej do miasta przyjechał sam książę biskup Louis de Bourbon.
Tymczasem gęsta o świcie mgła zdążyła spłynąć jęzorami do przecinających miasto kanałów. Jedynymi śladami nocnej burzy były gdzieniegdzie połamane gałęzie. W ciepłych promieniach dnia lśniły dachy budynków, pięknie wystrzeliwały w górę wieże kościołów, strażnicze baszty przypominały, że mieszkańcy nie są samotni, że nawet jeśli gdzieś w ciemności pojawiło się zło, to wraz z porankiem musiało ustąpić, rozpłynąć się razem z mgłą.
Biada, gdyby było inaczej.
Kupieckie ‘s-Hertogenbosch to bogate, spokojne i bogobojne miasto. Zdarzały się kradzieże, mniejsze lub większe oszustwa, ale nigdy ciężej kwalifikowane zbrodnie. Ponad murami miejskimi można dostrzec w zarysie niewykończoną jeszcze wieżę katedry Świętego Jana, strzelistą i delikatną niczym koronkowa rzeźba. Wspaniały symbol dostatku i pobożności mieszkańców. Podczas przedpołudniowej mszy nikt nie wątpił, że zło musiało przyjść z zewnątrz, przyprowadzone przez obcych, przez tych wszystkich anonimowych cyrkowców i kuglarzy, przez niezakorzenionych nigdzie Cyganów – nikt nie zapamiętuje ich twarzy, kiedy ich kolorowe wozy przetaczają się od miasta do miasta.
Po południu zaczęto jednak szeptać o udziale sił nieczystych w śmierci dziewczyny. Wspominano, jak nocą niebo rozdzierały pioruny, które nigdy nie zwiastują niczego dobrego, a szalejący wiatr przypominał płacz dusz potępionych albo złowrogi pomruk ukrytej w ciemności bestii. Nikt już niczego nie był pewien, za wyjątkiem własnej, rzecz jasna, niewinności.
Ofiarą okazała się być siedemnastoletnia posługaczka w domu architekta Jana Heynsa, szanowanego obywatela, jednego z budowniczych katedry Świętego Jana. Poproszono go o zidentyfikowanie nieszczęsnej, ale także o bliższe oględziny. Choć Heyns nie jedno w życiu widział, zbladł niczym zjawa, tak straszny był to widok. Zwłoki dziewczyny były częściowo zanurzone w pokrytej kwiatami wodzie, leżała niemal naga, pozostały na niej tylko strzępy sukienki w żółto-niebieskie pasy. Jak zanotowano, rany i ślady zadrapań były właściwie na całym ciele, potwór nie ruszył jedynie twarzy. Martwe ciało w sielankowej scenografii. Tylko wyobraźnia wyjątkowo zwyrodniałego malarza mogłaby wymyślić podobny obraz.
W powietrzu czuło się łagodny zapach kwiatów, unoszące się na wodzie niewinne nenufary, błyszczące liście delikatnie dotykające dziewczyny niczym baldachimy utworzyły cień na nagim udzie. Niektóre liście odwrócone, fioletowa barwa z misterną pajęczyną żyłek sprawiają wrażenie bezwiednie tonących. Nieskazitelna biel płatków, biel taka niewinna. Promienie słońca otwierają powoli kielichy kwiatów, a wraz z nimi bezwzględną ostateczność zbrodni. Rozkwita życie, a przy nim śmierć obojętna. Nieopodal pochylają się na wietrze suche łodygi trzcin, woda niesie pomruki, jakby gdzieś prześlizgiwała się niewidoczna trwoga. Dla niej czas się zatrzymał, było słychać stężałą ciszę i tylko mlaszczące uderzenia wody o ciało dziewczyny potwierdzały, że świat nie zastygł w niemej pozie.
Pan Heyns zadrżał i poprosił by odprowadzono go do domu.
Nie wiadomo, czy sprawca dopadł ją tu, czy gdzie indziej, może zawlókł poza szeroki pas murów miasta nad opływający je zewnętrzny kanał. Rany kłute, ale nie szarpane, żadnych śladów zębów. Jeśli to było zwierzę, to być może atakowało w obłędzie lub strachu, nie z głodu. Śladów krwi wokół nie odnaleziono, choć niektóre rany były głębokie. Być może krew spłynęła z rzeką, lecz wyglądało to tak, jakby została odessana w jakiejś nieludzkiej, piekielnej torturze. Fakt ten był równie niepokojący jak ślady szponów na ciele, nie od dziś bowiem wiadomo, że krew wysysają nocne skrzydlate demony o białej skórze i trupich twarzach, znane powszechnie pod ich łacińskim imieniem strigae.
Jeszcze przed porą obiadu wyznaczony przez miasto śledczy, rajca Jacobus Wokke, zdążył porozmawiać nie tylko z przerażonym flisakiem, od którego niczego nie wydobył, ale także z panem Heynsem i jego żoną. Dziewczyna miała na imię Isa, była ich daleką krewną, przyjechała do miasta osiem miesięcy temu. Pochodziła z niedużego majątku niedaleko Heusden. Jej ojciec był młynarzem, zginął zeszłego lata uderzony łopatą wiatraka. Miała cztery młodsze siostry, jedna z nich była jeszcze bardzo mała – urodziła się już po śmierci ojca. Heynsowie zabrali Isę do siebie, żeby ulżyć trochę krewnej. Byli z niej bardzo zadowoleni, taka staranna we wszystkim i cicha, planowali nawet dać jej w przyszłości niewielki posag. Ładna, delikatna, układna, nieco melancholijna natura. Nie spotykała się z nikim, właściwie nie opuszczała domu. Zachowywała się tak, jakby się bała, przyznawał pan Heyns, miasta, zgiełku, obcych ludzi. Na pewno jeszcze nie oswoiła się z tym miejscem. Czy przeczuwała, że wydarzy się coś złego? Któż to wie. Mało ze sobą rozmawiali, była skryta, a zresztą, kto ma czas na gadanie? Co mogła robić po zewnętrznej stronie murów? Heynsowie nie mają pojęcia, to, co się wydarzyło, wydaje się niemożliwe, ale mało to rzeczy niemożliwych wydarza się każdego dnia? Na pewno nikogo tu nie znała? Nie miała żadnej przyjaciółki, adoratora? Nie, nikogo takiego nie było. Osiem miesięcy to wystarczający czas na zawiązanie znajomości. Może i tak, ale nieśmiała była, poza tym w domu miała wciąż dużo pracy. Oczywiście, zapłacą za jej pochówek, powiadomią matkę i siostry, zobowiązał się pan Heyns. Jego żona nic nie mówiła, szlochała tylko nad losem nieszczęsnej, załamując z chrzęstem stawów długie kościste palce.
Tymczasem zdecydowano wstrzymać się z pogrzebem i złożyć zwłoki w zimnej piwnicy domu De Moriaan, by obejrzeli je jeszcze medycy towarzyszący świcie biskupa z Liège.