Читать книгу Widzenia mistrza Hieronima - Łukasz Gołębiewski - Страница 6
Plotki i strach
Оглавление‘s-Hertogenbosch, Księstwo Brabancji, 25 maja 1490
Jak wiele innych miast w bogatej Brabancji, poprzecinane kanałami ‘s-Hertogenbosch przypomina wieczny plac budowy. Koniec jednej inwestycji rozpoczyna następną, wiele odbywa się równocześnie, niektóre trwają latami i nie widać ich końca bynajmniej nie z braku środków czy talentów budowniczych, lecz z powodu… nadmiaru pomysłów i ambicji. Bogaci kupcy, którzy odbudowali majątki po latach kryzysu, mają teraz dość uciułanych guldenów, by uprzyjemnić życie nie tylko sobie i swoim najbliższym, ale także wyłożyć nieco na takie miejskie przedsięwzięcia, które pozwolą, by pamięć o nich przetrwała dłużej niż kruchy ziemski żywot. Ich domy wciąż nie są dość piękne, kramy nie dość wystawne, ale także drogi nie dość wygodne, kanały nie dość głębokie, mury miasta nie dość masywne. Pną się w górę wieże i pomniki, w pracowniach rzeźbiarskich i w warsztatach złotniczych brakuje rąk do pracy – tak wiele napływa zleceń. Malarze i architekci ciągną do miasta, wiedząc, że znajdą tu hojnego mecenasa. Szczodrze płynie złoto do kasy miejskiej, żeby wszystkim lepiej się działo. Jeszcze więcej złota trafia na odpuszczenie grzechów, bo żyć w cnocie i w zgodzie z dziesięciorgiem przykazań nie każdego dnia się udaje, grzechów głównych jest zaś aż siedem. To, jakby nie patrzeć, po jednym na każdy dzień tygodnia.
Oto i powód, dla którego wznoszona w sercu miasta świątynia pod wezwaniem świętego Jana jest wciąż nieukończona, choć prace budowlane trwają dwa i pół wieku z okładem – ile dokładnie, znaleźć można w kronikach. Każdy, kto ma dość złota, chce dołożyć własną cegiełkę, z własnym imieniem, w nadziei, że przechyli ona szalę w dniu Sądu Ostatecznego. Jednooki prezbiter, który zna w mieście każdego, bo mieszka tu od ponad półwiecza, zapewnia odpusty hojnym sponsorom, nawet tym, których pobożność zbyt często i zbyt łatwo przegrywa w konfrontacji ze zwykłą ludzką słabością. Stary ksiądz życie zna, sam niejeden raz zgrzeszył, błądzić to ludzka rzecz, a Bogu w jego mądrości osądzać. Czy odpusty i datki w czymś pomogą? Niezgłębione są wyroki, ale to przecież dobrze, gdy na sumieniu lżej.
Z losami katedry związane są kolejne pokolenia rodziny van Aken. Stary Anthonius van Aken wraz z braćmi odziedziczył warsztat artystyczny po ojcu, a ten po dziadku przybyłym z dalekiego Akwizgranu. Teraz kieruje nim Hieronim, którego mieszkańcy z szacunkiem nazywają po prostu Boschem, dla podkreślenia związków artysty z miastem. Malarz, wcześniej ojciec i dziad, a także stryjowie i dalsi krewni, mają największy udział w pracach nad zdobieniem kościoła. Przez te lata tworzono kolejne rzeźby, kolejne obrazy, wznoszono nowe ołtarze, ale praca ta zdaje się nie mieć końca, bo oczekiwania i apetyty cały czas rosną. Świątynia wciąż nie jest wystarczająco piękna, wielka, bogata, by wyrównać rachunki między człowiekiem a Bogiem.
Pierwsze poczerniałe już mury kościoła parafialnego postawiono tak dawno, że najstarsi mieszkańcy ‘s-Hertogenbosch tego nie pamiętają. Jednak gdy tylko starą nawę zamknięto sklepieniem, okazało się, że świątynia już nie przystaje do nowych czasów, jest zbyt surowa i zbyt ascetyczna. Kapituła zdecydowała więc o budowie kolegiaty, a ta zaczęła wyrastać na katedrę. Niedawno ukończono imponujących rozmiarów transept, długość nawy głównej ambitnie zaplanowano na ponad sto metrów, stanął też chór, z którego miejscy rzeźbiarze, w tym także dwaj stryjowie Hieronima, mogą być szczególnie dumni. Zewnętrzne przypory, pomimo ciężkości, sprawiają wrażenie, że unoszą w powietrze bryłę wielkiej świątyni, która niczym statek z rozpostartymi żaglami wypływa ku niebu, pozostawiając w dole port-ziemię. Piękny zaiste to widok. Wieńczące przypory pinakle nadały całości strzelistą sylwetkę, na wzór katedr francuskich – jest w nich ozdobna lekkość, choć przecież pełnią rolę obciążników. Oto geniusz budowniczych, którzy przybyli z różnych stron świata, wielu przywędrowało z Italii, z Florencji i z samego Rzymu. To ich finezji rzeźby zawdzięczają fantazyjne detale. Na zdobionych plątaniną winorośli kapitelach przysiadły ciężkie maszkarony, piekielne stwory i figury grzeszników, z pracowni kamieniarskich wciąż przywożone są nowe postaci, które z wysiłkiem dźwiga się w górę. Ich kamienne twarze wyrażają lęk, smutek, ból lub jedynie pustkę, być może straszniejszą od piętna fizycznego cierpienia. Symbole kryjącego się, wszechobecnego zła są niezbędne, by przez kontrast uwypuklić boskie piękno prawdy. Krzyczy w niemej wściekłości rozwarta paszcza gargulca, w niej dwa rzędy ostrych zębów, kamienne mięśnie w zastygłym napięciu, straszna, wygląda jakby szykował się do skoku, strzygąc wyrostkami podobnymi do uszu nietoperza. Centralną ozdobą katedry są masywne odrzwia z portalem bogato zdobionym scenami z Biblii i figurami świętych. A wokół drobne, nieco wstydliwie ukryte, upiorne rzygacze, a wszystko utkane z misternej koronki, obsypane roślinnymi i geometrycznymi ornamentami, poprzetykane ażurowymi balustradami. Każdy kamień szepcze do patrzącego: jam jest jedność, ucieleśnienie wieczności, zamknięte w każdej wspaniałej cząstce tej katedry. Budowla ma być tak doskonała, jakby była rzeźbiona ręką Boga.
Ale nie tylko odgłosem młotów i kielni tętni ‘s-Hertogenbosch. To miasto żyje z rzemiosła i handlu, a plac targowy każdego dnia huczy od plotek, wieści ze świata i z podwórka sąsiada, od sensacji, pomówień, drobnych zawiści. Ostatnie wydarzenia mają jednak charakter szczególny, bo oto mieszkańców nieoczekiwanie i niesprawiedliwie nawiedziło zło – nienazwane, ale ucieleśnione, i tak rzeczywiste, jak rzeczywisty jest okrutny mord na niewinnej siedemnastolatce. Nie brakuje ludzi, którzy już widzą źródło owego zła, już gotowi są wskazać winnego. Strach jest dobrym czasem dla brania rewanżu, a odmienność łatwo urasta do rangi zbrodni.
Pośród tych plotek i szeptów, przez środek obstawionego straganami placu sunie Aleyt van Aken, dama wciąż urodziwa, choć może nadto szczupła i blada. Jej i tak cienką talię podkreślają jeszcze zaszewki na zielonej spodniej sukni zrobionej z cienkiej, sprowadzonej aż ze Szkocji wełny. W trójkątnym dekolcie widać biel skóry kształtnych piersi, choć zagłębienie między nimi dyskretnie skrywa delikatna czarna tkanina oraz naszyjnik – prezent od męża, otrzymany w dniu ich ślubu. Włosy zebrane na skroniach w rożki, podług mody, a na głowie lekki czepek z białej tkaniny. Ani nie nadto skromnie, ani nie ekstrawagancko, Aleyt nie lubi zwracać na siebie uwagi, choć to niełatwe, wszak jest żoną najbardziej obgadywanego obywatela, malarza, którego wielkości nikt nie kwestionuje, ale wielu patrzy na nią złym okiem. Musiała przywyknąć do plotek i zawistnych uwag. Bo czy talent męża na pewno dobru służy?
Piekielne sceny z obrazów Hieronima są tak sugestywne, że budzą grozę. Nie każdy ma ochotę na bliski kontakt z okropieństwem. Hieronim Bosch, członek szacownego Bractwa Łabędziego, wzbudza nadto kontrowersji, a to przysparza mu więcej wrogów niż przyjaciół. Owszem, miasto jest dumne z tego, że jego obrazy zdobią papieskie sale w Watykanie, czy jednak nie byłoby lepiej, gdyby malował nie demony, lecz świętych? Kiedyś Aleyt to drażniło, te wszystkie szepty i chichoty, ciekawe spojrzenia obcych, zmieszanie znajomych, ale nauczyła się w końcu zbywać to lekceważeniem. Nie pochyla jak dawniej głowy, nie stara się ukryć w tłumie.
Teraz, gdy skończyła sprawunki, mija szeroką bramę domu wag i wraca do domu z koszem pełnym wiktuałów, bo zakupy robi zawsze sama, lubi przebierać na stołach i negocjować ceny, daje to przyjemne poczucie władzy, kiedy po długich targach skrupulatnie odlicza floreny i miedziaki. Przyjemnie jest zanurzyć się w rozstawione wzdłuż sukiennic stragany, dotykać miękkiej wełny, podziwiać wzory na piętrzących się rzędach bel rodzimego sukna, jedwabiu czy atłasu sprowadzonego z Italii, podziwiać wspaniałe kobierce i arrasy, takie same jak w domu jej rodziców w Oirschot. Jakże już tęskni za tym miejscem, za ukochanym ojcem, za pachnącym różami ogrodem, w którym bawiła się, będąc dziewczynką.
Idzie szybkim krokiem, gdyż nastrój w mieście i jej się udzielił. Wieści o porannym wydarzeniu są tyleż straszne, co niezwykłe w bezpiecznym na co dzień mieście. Aleyt ma dodatkowy powód do niepokoju, bo nie tylko mąkę orkiszową na chleb niesie w koszu, tłustą perliczkę, pachnący ser i warzywa dźwiga. Na samym dnie, pod kamionkową flaszą z jęczmiennym piwem spoczywa obwinięte płótnem sekretne pudełeczko z wywarem czarownicy, jak owo ziele diabelskie nazywają. Doskonale wie, że to nie jest najszczęśliwszy czas na tak niebezpieczne zakupy, które mogą zwrócić uwagę zawistnych oczu, a z których trudno byłoby się wytłumaczyć i uzyskać rozgrzeszenie. Wywar jednak się skończył, a pilna Aleyt każdego dnia ów eliksir z olejem i barwnikami miesza, przygotowując farby zgodnie z zaleceniem mistrza Wennekera, wuja a zarazem mecenasa sztuki jej bogobojnego męża. Nie ma w tym niczego złego, to nie trucizna, mieszanka ma jedynie wzmacniać wyobraźnię, ubarwiać świat, rzeczy zwykłe w nadprzyrodzone przekształcić. Hieronim jak nikt inny potrafi senne wizje w rzeczywiste obrazy zamieniać, pędzel w jego dłoni zawsze porusza się szybko i pewnie w ślad za niezwykłymi widziadłami z jego głowy. Aleyt wierzy, że owe widzenia podsycane są przez magiczne ziele, które zdrowia w żaden sposób nie odbiera, tylko fantazji folguje. Mniej bogobojny osobnik być może pomieszania zmysłów od tego by dostał, wuj Wenneker zapewnia jednak, że dawka jest bezpieczna, a Aleyt mu ufa, bo mądry i dobry z niego człowiek, choć dziwak.
Na co ta wyobraźnia? Wystarczy spojrzeć na obrazy Hieronima, żeby wiedzieć, że takich niesamowitości z samego tylko pilnego studiowania rzeczywistości wyczarować się nie da. Aleyt myśli czasami, że w tych wizjach mąż jej do centrum piekła dociera, ale wydobywa się stamtąd bez szwanku, czysty niczym święty Antoni, ascetyczny jak Antoni – wzdycha w myślach wciąż atrakcyjna kobieta. Z tych najgłębszych mroków piekła umysł Hieronima zawsze wraca ku światłu. Tak, zapewne niewielu potrafi odbyć taką podróż bez popadnięcia w obłęd, choćby jedynie kroczyli w wyobrażeniach.
Tymczasem w mieście strach miesza się z podnieceniem, bo oto z Liège przyjechał bardzo lubiany książę biskup Louis de Bourbon i poprowadzi wieczorne nabożeństwo w kaplicy budowanej katedry, w intencji oczyszczenia ‘s-Hertogenbosch od zła wszelkiego i wykrycia sprawcy okrutnego morderstwa na młodej panience Isie, a także w intencji jej czystej niewinnej duszyczki. Aleyt wie już, że Hieronim został zaproszony na posłuchanie u księdza biskupa w domu Pod Łabędziem, gdzie późnym wieczorem spotykają się członkowie szanowanego bractwa.
Aleyt została żoną mężczyzny nieznacznie od siebie młodszego i pozbawionego majątku, to ona wniosła wraz z posagiem do domu kapitał, w jaki szczodrze ją kochający ojciec wyposażył. Bosch nie miał majątku, bo i o niego nie dbał, podobnie jak jego dziadek i ojciec, którzy byli rzeźbiarzami, można powiedzieć, że zwykłymi rzemieślnikami, ale rodzina jego była powszechnie szanowana, a on sam cieszył się opinią człowiekiem statecznego, roztropnego, o szerokiej wiedzy, choć był samoukiem. Hieronima wszyscy w mieście znają i każdy się z nim liczy, a to jednak coś, nawet jeśli jego obrazy nie każdemu się podobają, a niektórzy za herezję czy nawet maleficia je uznają. Bóg poskąpił mężowi urody, w zamian obdarzając talentem, wyobraźnią i mądrością. Aleyt to nie przeszkadza, że mąż przedkłada swoją pracownię i książki nad domowe obowiązki, choć mogłoby być w nim więcej spontaniczności, a przede wszystkim więcej energii i radości z życia. Podziwia jego umiejętność prowadzenia rozmów w sposób skromny, ale rzeczowy. Najbardziej jednak podziwia jego dzieła, tak odmienne od statecznej, żeby nie powiedzieć nudnej, osobowości męża. Obrazy pełne ognia, mocy, barw, magicznych znaczeń. Niezwykła wyobraźnia rodzi stwory z innych światów, często straszliwe, napawające lękiem. Zło i grzech mają tak przerażające oblicza, przerażające i intrygujące innością, podniecające. W pracowni Hieronima można napatrzeć się na grzech w jego najstraszliwszej formie, te zwykłe codzienne ludzkie grzechy wydają się zaledwie ćmami czy cieniami prawdziwego zła. Fascynuje ją ten magiczny, mistyczny świat wyobraźni.
Wtem jakieś silne ramię pociągnęło Aleyt w wąski zacieniony zaułek, przestraszona omal nie upuściła koszyka. Wysunięte piętro wielkiego drewnianego domu całkowicie zakryło przesmyk i intruza. Nie ma tu bruku i śmierdzi moczem, a stary budynek stoi chyba od dawna opuszczony, przeżarty przez szkodniki i butwiejący, sceneria iście upiorna.
– Pragnę cię – wysapał podniecony głos, jakby nieświadom ohydy miejsca. Młody mężczyzna objął ją mocno, próbując jednocześnie pocałować w usta.
– Oszalałeś! – oburzyła się, ale strach minął. To tylko Quentin, młody uczeń męża, z którym nieopatrznie wdała się w krotochwilny romans. – Odejdź szybko, jeszcze ktoś nas zobaczy. Zabraniałam ci pokazywać się ze mną publicznie.
– Nikt nas tu nie zobaczy, co najwyżej kot jakiś, ten zaułek donikąd nie prowadzi. – Twarz młodzieńca wykrzywił uśmiech, odstające kości policzkowe jakby nie mieściły się w zbyt ciasnej szczupłej twarzy. Dziwnie padające przesmyki światła sprawiały, że chłopak wyglądał teraz jak komiczna postać z teatrzyku kukiełek.
– Puść mnie i idź, nie możemy się spotykać.
– Ależ ja cię pragnę, Aleyt, zrozum, że już nie mogę się doczekać, kiedy znów będziemy sami.
– Quentinie, tłumaczyłam ci przecież, nigdy nie będziemy więcej sami. To, co się między nami wydarzyło, było złe, to była pomyłka, chwila słabości. Mam męża i chcę mu być wierna. Nigdy. Rozumiesz? Nigdy – powtórzyła z naciskiem.
– Wierna? Teraz, po tym wszystkim? Nie za późno na wierność? Twój sklerotyczny mąż niechby zdechł. Całe miasto mówi, że zsyła zło, że to on przywołał potwora, który zabił nad rzeką biedną dziewczynę. Twój mąż to szarlatan i diabeł w ludzkiej skórze, zresztą wygląda bardziej na diabła niż człowieka, to pokręcone ciało… Jak możesz pozwalać, by ten dziad cię dotykał?
– Nie jest dziadem, jest młodszy ode mnie! A ty jesteś szczeniakiem i niczego nie rozumiesz. Powinieneś być mu wdzięczny, masz możliwość pracować u prawdziwego mistrza.
– Mistrza? Chyba obłąkańca. Te jego cudaczne postaci, te kolory, to ma być mistrzostwo? Jego nie interesuje piękno, prawda, ekscytuje się tylko cudactwem. Gdybyś znała obrazy mistrza z Flémalle, prawdziwie święte, czyste. Niby posągowe, ale uchwycone z wyczuciem postaci i charakteru modela. Albo choćby i miniatury braci Limbourg, perfekcyjnie drobiazgowe, a tak emanujące majestatem, rozświetlone jak anielskie iluminacje, czyż to nie kunszt najwyższy? Cóż u nich za wyczucie cienia, naturalnej głębi detalu, z uchwyconym marzeniem, ale osadzonym w realności. A jakże harmonijne jest tak naturalne piękno kompozycji warsztatu Jana van Eycka. Trójwymiarowość form w światłocieniach, intensywność barw. To są rzeczy wielkie, to są dzieła, które chciałbym malować. Przedstawiać wielkość subtelną, której wystarczą drobne, ukryte symbole, a nie demoniczne sceny z apokalipsy, ta czerwień i czerń, te jęzory ognia i poskręcane w konwulsjach ciała. Wolę złoto niż czerwień, srebro niż czerń, wolę błękit, biel, boskie światło niż wieczny mrok piekieł. Jan van Eyck pokazał, że każdy z nas może być świętym, twój mąż zaś chce każdego zrównać do poziomu robactwa. A jeśli już ma być ból, już ma być pożoga i apokalipsa, to niech w tym będzie dostojeństwo końca, jak u niezrównanego Rogiera van der Weydena, a nie ludycznie, chaotycznie, prześmiewczo i plugawie jak na obrazach tego, którego nazwałaś prawdziwym mistrzem. To nie dla mnie, zupełnie nie!
– Nie dla ciebie? A kimże ty jesteś? Tylko uczniem. Skoro gardzisz Hieronimem, to dlaczego terminujesz u niego? Nie wstyd ci?
– Wstyd? Żartujesz. A gdzie mam terminować? Przecież ci, których podziwiam, już nie żyją. A nowe malarstwo mnie nie interesuje, sprzeniewierza się realnemu pięknu, symbolikę gestów chce zamienić perspektywą, tam gdzie centralną postacią był człowiek, teraz wprowadza się krajobrazy, jakby wstydzono się tego, co ludzkie. Zresztą nie mam wyboru. Nie stać mnie, by opuścić ‘s-Hertogenbosch, a chętnie bym to zrobił, pojechałbym do Brugii, do starego mistrza Memlinga. I ucieknę, jeśli tylko zdobędę środki. Porównaj elegancję Memlinga, chwytający za serce liryzm jego scen, z tymi groteskowymi karykaturami człowieka, które maluje twój mąż. Niestety, w tej dziurze pracownia Hieronimusa jest najbardziej znana, a nawet ceniona, co tylko źle świadczy o gustach naszych mieszczan, z których większość to zwykli handlarze, a reszta lichwiarze. Jestem realistą, nie fantastą, mam marzenia, ale znam ograniczenia i jeśli myślę o zleceniach, o zarobieniu na lepsze życie, to jestem na twojego dziada skazany.
– Skazany? Co za ohyda. Odejdź i nie pokazuj mi się więcej! – krzyknęła Aleyt i wyrwała się młodemu mężczyźnie. – Jesteś podły i niewdzięczny! Idź, bo o wszystkim powiem Hieronimowi.
– O czym mu powiesz, głupia kobieto? O tym, jak piszczałaś w moich ramionach, jak wzdychałaś z rozkoszy, błagając o więcej?
– Jesteś obrzydliwy.
– Czyżby? Biedna, stara Aleyt z obrzydzeniem się oddawała, cóż za perwersja, chyba umysł przesiąknął ci patologiami obrazów twojego koślawego męża.
– Precz mi z oczu!
– Nie tak szybko, jeszcze zabawimy się, kochana. Czekam na ciebie wieczorem w tym zaułku. Jeśli nie przyjdziesz, sam zadbam o to, by jakiś anonim poinformował twojego sklerotycznego mistrza o tym, jak zabawia się jego niewierna żona.
– Nie zrobisz tego.
– Chcesz się przekonać?
Aleyt wybiegła z zaułka i zaraz wybuchła płaczem. Nienawidzi tego impertynenckiego szczeniaka, nienawidzi siebie, że uległa pokusie, że popełniła grzech i wpakowała się w kłopoty. Był czuły, tak ładnie mówił, zapewniał o miłości, tymczasem tylko wykorzystał jej słabość, a w głębi duszy gardzi nią. Jakie to wstrętne. Stała się tylko narzędziem w rękach ohydnego kłamcy. A teraz nie wie, co robić. Zapłakana podreptała do domu leżącego w uboższej uliczce, ale blisko centrum. Przy tej ulicy niemal wszystkie budynki są takie same – ich wspólny dom, choć zadbany i wypielęgnowany, z zewnątrz wcale się nie wyróżnia. Parter z wypalanej cegły, piętro z drewna. Kondygnacja powyżej parteru umieszczona jest bezpośrednio nad ulicą. Mieszkają w nim sami, tylko z dochodzącą służką, nie było więc pretekstu, żeby czynić starania o większą przestrzeń.
Przestraszyła się po raz drugi, gdy tuż przed drzwiami złapał ją Jacobus Wokke, stary przyjaciel męża, miejski rajca, przewodniczący Izby Obrachunkowej i skarbnik Bractwa Łabędziego Najświętszej Marii Panny. Ta grupa pobożnych patrycjuszy przyjęła nazwę od pięknej rzeźby łabędzia, zdobiącej kamienicę, miejsce ich stałych spotkań. Choć w sposób nieformalny, praktycznie decydują o najważniejszych sprawach w mieście, gdyż do bractwa należą i burgraf Bergh, i najbogatszy w mieście kupiec a zarazem sekretarz miejski van Hoos. W zebraniach przyjmujących często formę naukowych i teologicznych dysput uczestniczą wielki architekt katedry Świętego Jana Allert de Hamael wraz ze swoim najbliższym współpracownikiem, mistrzem cechowym Janem Heynsem. Stałymi gośćmi domu pod łabędziem są Nycasius de Clibano i jego syn Jheronimus, najwspanialsi śpiewacy, jakich w Brabancji słyszano, kierujący chórem obieżyświat Matthaeus Pipelare oraz brat Joannes van Wintelroy, który opiekuje się kaplicą bractwa i świętym posągiem Marii Dziewicy. W bractwie zasiada też dostojny hrabia Buren, Frederik van Egmont, właściciel jednej z najbogatszych bibliotek w Niderlandach. I oczywiście mąż Aleyt, Hieroniums van Aken, zwany przez wszystkich Boschem. Powołane dla celów dobroczynnych Bractwo Łabędzie już od ponad stu pięćdziesięciu lat skupia dostojników, kupców i patrycjuszy, będąc dyskretną, ale ważną instytucją życia publicznego w ‘s-Hertogenbosch.
– Przestraszyłem cię, droga Aleyt? – spytał, widząc jej minę. – Wyglądasz na wstrząśniętą, czy to w związku z Hieronimem?
– Och, drogi Jakubie, tyle się teraz złych rzeczy wokół dzieje.
– Obserwuję wasz dom. Wiesz, że niektórzy ludzie próbują łączyć nieszczęście młodej Isy z obrazami Hieronima?
– Słyszałam, to niedorzeczne.
– Wiem, wszyscy znamy Hieronima, będę za nim ręczył przed biskupem, ale nie jest to bezpieczny czas. Wyznaczono mnie jako odpowiedzialnego za śledztwo, na razie jednak nie mamy nic, ślady zmyła woda, jest tylko ofiara, ta biedna dziewczyna, a na jej ciele straszne obrażenia.
– Gdzie zabraliście zwłoki?
– Do piwnic domu De Moriaan. Pewnie Hieronim będzie musiał je obejrzeć, na dziś wieczór zwołano posiedzenie bractwa. Wcześniej mamy spotkać się z biskupem de Bourbon, który natychmiast przybył zaalarmowany wypadkiem, a zwłaszcza odrażającym charakterem tej śmierci. Sprawa jest poważna, skoro tak szybko zareagowało biskupstwo. Wiem, że równolegle ma być prowadzone tajne kościelne dochodzenie, ale nie obawiaj się, biskup de Bourbon bardzo ceni talent Hieronima, nie sądzę, by chciał go stracić, jeśli jest niewinny, a w to wszyscy wierzymy i modlimy się o jego bezpieczeństwo. Jak zapewne jednak wiesz, są zawistni ludzie, którzy chętnie pozbyliby się twojego męża i to oni próbują podburzyć tłum przeciwko Hieronimowi. Kazałem więc straży miejskiej, by ochraniała wasz dom.
– Och, co za los – zająknęła się Aleyt, ale zaraz przytomnie spytała. – Co to za źli ludzie?
– Tego jeszcze nie ustaliliśmy, plotka wędruje i urasta z ust do ust. Nie wiem, kto jest jej źródłem, ale postaram się to ustalić, obiecuję.
Quentin, pomyślała przerażona, ale nic nie powiedziała.
– Czy Hieronim jest w domu? – spytał rajca.
– Nie wiem, myślę, że tak. Byłam na targu. – Aleyt znów się rozpłakała, tym razem jednak nie kryła szlochu. Jacobus Wokke przytulił ją czule i pogładził siwiejące włosy.
– Wszystko będzie dobrze, droga Aleyt, nie pozwolę was skrzywdzić.
Wokke delikatnie ujął jej rękę, długie wąskie rękawy sukni sięgały aż do połowy dłoni. Kiedy dotknął jej skóry, pomyślał, że musi mieć gorączkę, jest tak ciepła. Razem weszli do domu, w czystym wnętrzu pachniało suszoną lawendą. W wąskim korytarzu Wokke omal nie wpadł na wielką zieloną skrzynię obitą lśniącym metalem, ale zaraz uśmiechnął się pod nosem, wiedząc, że to duma pani domu, jej skarbnica, jego żona ma prawie identyczną. Od razu zszedł do piwnicy, gdzie malarz ma pracownię. Aleyt zaś usiadła wyczerpana w kuchni, próbując zebrać myśli. Dobrze, że Hieronim jej teraz nie widzi, takiej roztrzęsionej. Nie spotka się już z Quentinem, tego jest pewna. Ale co będzie, jak ten spełni groźbę? Nie spełni, za bardzo ceni sobie pracę tutaj, ponad wszystko kocha sławę i pieniądze, a konflikt nie da mu ani jednego, ani drugiego, może tylko na tym stracić. Nic nie powie. Ale będzie tu przychodził, więc wcześniej czy później spotkają się. Co za okropna historia. I czy to naprawdę Quentin podburza ludzi przeciwko Hieronimowi, czy jest do tego zdolny? To podły człowiek, myśli Aleyt i płacze.
Tymczasem Wokke pokonał kręte i wąskie piwniczne schody, które mogą kojarzyć się bardziej z zejściem do ciemnych lochów niż świątyni sztuki. Mała i dość posępna izba o niskim łukowatym sklepieniu, bielona cegła nieco rozjaśnia przestrzeń, ale surowy wystrój wzmacnia wrażenie celi, może nie więźnia, raczej pustelnika. Stoją tu wyłącznie najpotrzebniejsze sprzęty, jeśli nie liczyć rozwieszonych nad sufitem ziół. Na środku masywny drewniany stół, zastawiony pojemniczkami, butelkami z farbami, miksturami, emulsjami, puzderkami z sypkimi pigmentami w kolorach ceglastym, cielistym, sinym, morskim. Wokke nie umie nazwać wszystkich tych odcieni. Żółte glinki, czerwone ochry, minerały o barwie ultramaryny, błękitu górskiego, zieleni górskiej mienią się w miseczkach ustawionych na praktycznych półkach przymocowanych hakami do ściany z wypalanej cegły. Wystroju dopełniają proste krzesło i zydel. Żadnych wygód, żadnych luksusów. W najjaśniejszym miejscu ustawiono sztalugi.
Przed jednym z obrazów w zadumie, z pochyloną głową, niczym rzeźba zastygł niepozorny człowiek. Choć w izbie panuje zaduch, on ma naciągniętą na uszy czapkę. Ubrany niedbale, na piersiach upięty lniany dublet, upstrzony farbami, wysłużone, pocerowane piaskowe nogawice, stary płaszcz z szerokimi rękawami wyraźnie nadgryziony przez mole. Nie usłyszał dźwięku otwieranych drzwi, dopiero chrząkniecie gościa wyrwało go z zadumy. Odłożył pędzel, zaskoczony, że mu ktoś przeszkadza. Aleyt nigdy tego nie robi.
Rajca Wokke uściskał starego druha i w krótkich słowach zreferował mu zdarzenia, o których malarz już słyszał. Potem przedstawił krążące po mieście plotki i realne zagrożenie ze strony zdjętego grozą tłumu. Zalecił nie wychodzić bez eskorty straży miejskiej, co Hieronimowi bynajmniej się nie spodobało, ale nie zaprotestował. Nie zdziwiły go także plotki, przyzwyczaił się do myśli, że wrogów mu nie brakuje.
– Czy wiesz może, kto jest źródłem tych rewelacji? – spytał rajca.
– Nie wiem, ale będę się modlił w intencji jego duszy.
– Pomyśl, bo to ważne, ta osoba może coś wiedzieć na temat samego morderstwa. Nikogo nie podejrzewasz?
– Drogi przyjacielu, dobrze wiesz, ilu jest zawistników i jak wiele ludzi wrogich nie tylko mi, ale z niechęcią patrzących na całe nasze bractwo. Zazdroszczą nam wpływów, choć przecież nie mamy z tego żadnych korzyści, wszystko, co robimy, jest pro publico bono. Tym bardziej ich to złości, bezinteresowne dobro zawsze jest najbardziej podejrzane, bo ludzie z natury nie są bezinteresowni. Tak się powszechnie uważa, i jest w tym prawda – gdyby dusze nasze były czyste, nie zostalibyśmy wygnani z Królestwa Niebieskiego. Odpowiadając jednak na twoje pytanie, nie umiem wskazać konkretnej osoby, może to być kupiec, który uważa, że jego towar został obłożony nadmiernym cłem, albo murarz, który odszedł z kwitkiem, gdy starał się o zlecenie przy budowie katedry. Ludzi rozgoryczonych czy niesprawiedliwie potraktowanych nie brak.
– Atak jest jednak wymierzony w ciebie, nie we mnie, w burgrabiego czy w inne osoby z naszego bractwa, które są bliżej spraw gospodarczych miasta. Wszyscy wiedzą, że mistrz Hieronim zajmuje się sztuką, nie ekonomią czy polityką, i wszyscy też wiedzą, jaka to sztuka. Nie każdemu się jednak podoba, drogi Hieronimie. I raczej w tym upatrywałbym źródeł niechęci, a nie w porachunkach z miastem.
– Może tak, przyjacielu. Ale czym niewinne obrazy mogły zawinić?
– Nie takie niewinne, drogie Hieronimie, nie takie niewinne. A czasy mamy niespokojne, dodatkowo podsycony strach może mieć straszne konsekwencje.
Wychodząc Jacobus Wokke pożegnał się serdecznie z Aleyt i przestrzegł przed wychodzeniem w najbliższych dniach z domu.
– Wszystko szybko się wyjaśni – obiecał, bez przekonania.