Читать книгу Widzenia mistrza Hieronima - Łukasz Gołębiewski - Страница 5
Kuszenie świętego Antoniego
ОглавлениеOto znów złe wizje w mojej głowie się lęgną, obrazy piekielne myśli zaprzątają. I tracę zdolność odróżniania, ile zła z fantazji, z kondycji marnej, ile z rzeczywistości się bierze, a w jakiej mierze one mieszają się i przeplatają, czy zjawy mnie nękające w snach włażą do mych obrazów, czy obrazy w sny się wkradają. I jaki rozdział między jawą a snem, a skoro ten jest niejasny, to jak rozdział między dobrem a złem określić? I czy zło uniwersalny ma wymiar, czy raczej indywidualny, czy w nas jest, czy poza nami, czy obojnako, jak to nieraz czuję?
Lęki te raz bardzo osobiste są, raz powszechnymi się zdają. To samo z podejrzeniami, jedną pajęczą nicią z lękami splecionymi. Podejrzenia me graniczą z pewnością, choć prawdy nie mam odwagi odkrywać, że żona ma, Aleyt, w sekretnych a niecnotliwych związkach jest z uczniem mym Quentinem, podwójnie zdradliwym, gdyż – jak mi donoszą – listy na mnie pełne oszczerstw słał do biskupa, o heretyckie poglądy mnie oskarżając, choć każdy w ‘s-Hertogenbosch zaświadczy o czystości mojej wiary.
A może nie każdy? Czyż ja sam za siebie ręczyć mogę, skoro za żonę mą Aleyt nie byłbym w stanie? Gdzie kończy się granica czystości, a zaczyna świat mroku i grzechu? Granica, która jeśli nawet czynem nienaruszona, to myślą wielokrotnie przekraczana. Czy mam prawo żonę moją winić, bez podstaw na razie, a jedynie w domysłach, skoro sam myśli i sny mam przepełnione przekleństwem?
Drogi święty Antoni, do Ciebie kieruję modły i grzechy Tobie wyznaję, bowiem Ty najwięcej i najszczerzej prostotę w człowieku ukochałeś i ku ascezie się skłoniłeś, odrzucając bogactwa i uroki świata tego. Grzechy w snach mnie nawiedzają i opuścić nie chcą, zapełniają tłumnie wyobraźnię obrazami straszliwymi. Rozmawiałem wczoraj wieczorem z druhem mym dobrym i krewniakiem, mistrzem Wennekerem, który gościł u nas, a teraz powrócił do swych nauk w Schiedam, gdzie w mrocznej skrytości pracowni kamienia filozoficznego poszukuje nadaremnie, w pysze swej wierząc, że obliczenia prawdę absolutną mu wyjawią, prawdę nieobjawioną i przed ludźmi śmiertelnymi ukrytą tak starannie, że zaledwie jej skrawki w widziadłach sennych można uchwycić, lecz sensu i tak pojąć się nie da. Mistrz Wenneker miksturę życia z wysokich temperatur uzyskał i z myślą jej udoskonalenia dla celów medycznych mnie do pomocy poprosił. Jagód jałowca poradziłem mu dodać i kolendry, powinny złagodzić ostry smak aqua vitae, mikstury, której spróbowałem i która w istocie wigoru dodaje, sen czyni cięższym, myśl mąci, ale wyobraźnię ku nowym rejestrom kieruje, co dla mnie w mej pobożnej sztuce szczególnie przydatnym się zdaje. Umówiliśmy się eksperymenty owe z zachowaniem należytej ostrożności kontynuować, nie do końca zacną ciekawością podbechtywani.
Modlę się do Ciebie, święty Antoni, także i z tej prostej przyczyny, że Ty mi się nocy ostatniej, po spróbowaniu wody życia, we śnie ukazałeś. A scenografia tego widzenia straszną i bluźnierczą była zarazem. Zacznę od tego, że najpierw Tyś mi się, drogi Antoni, objawił w pokorze swojej i niewzruszonej modlitwie, siedzący skromnie pod drzewem ze świnią u swego boku, coś ją uzdrowił był, a która dzwoneczek przeciw demonom w uchu miała przyczepiony. Wokół Ciebie zaraz wylazły dziwa obmierzłe i lubieżne, tańczące bezczelnie lub skradające się cichcem. Pomyślałem, że wyobraźnia moja skażona jest niedawną lekturą „Legend aurea” biskupa Jakuba de Voragine, zmącona przez medykament mistrza Wennekera oraz mą osobliwą podejrzliwością względem żony nasiąknięta.
Tobie jednemu w modlitwie mojej wyznać mogę, że w korowodzie postaci straszliwych Jego Świątobliwość ojciec Innocenty zdał mi się złym przewodzić, brzuszysko wielkie przed siebie wypychając i nieprzystojne gesty ku gawiedzi czyniąc. Najbardziej mnie jednak, drogi Antoni, oblicze Twoje w wodzie odbite przestraszyło, nie Tyś to bowiem był, a karykatura twa w złym grymasie wykrzywiona, grymasie człeka występnego, łotra pospolitego, a jeden z palców czarnym długim szponem był zakończony. Czy to odbicie to myśli Twe, ojcze? Wybacz, że odważam się pytać, ale zło nas otacza zewsząd, a mi się zdaje, że nikt z nas nie jest na nie całkiem odporny, nawet jeśli w dzień, na jawie, w uczynkach wzbraniamy się przed nim, to dopada nas w nocy, we śnie, kiedy ciało i umysł bezradne, gdy bronić się nie ma jak. Czyż jednak za widziadła te senne nie bierzemy odpowiedzialności, czyż one nie z mroków naszych grzesznych myśli wychodzą, skalane grzechem pierworodnym przypisanym każdemu z nas? Boję się własnych myśli, ojcze, a czy Ty swoich nigdy się nie bałeś? Czy wolność od pokus wszelkich była tak czysta, że i sny Twe uwolniła od zła i niegodziwości? W moim grzesznym widzeniu, drogi Antoni, odbicie Twe grymas chciwości i pożądliwości zdradza, choć twarz prawdziwa w skupionej modlitwie pogrążona i świętość utwierdza jedynie. Ale wiją się bezczelne diabelskie kreatury wokół i skupienie Twoje chcą rozproszyć, a to trąbką, a to młotem kowalskim, a to strzałę zatrutą pożądaniem próbując posłać. A inne monstra dzban z winem niosą, a ciała ich wstrętne ogony wieńczą jak u gadów, jakby z wężowego cielska ich członki wyrastały. Tak wstrętna to wizja, że wzdragam się cały, czy aby sam jako ten gad plugawy nie jestem, i rosną we mnie wątpliwości, czy czystość ledwie złudzeniem nie jest? A jeśli czystość jest złudna, to czy boskość także niepewna? Jeślim ojca Innocentego wśród łotrów ujrzał, to czy jutro i Boga samego w heretyckim krzywym zwierciadle nie znajdę? Modlę się, by umysł mój oczyścił się od tych strasznych obrazów i pytań, które ku zgubieniu wiodą. Strasznych, a przecież moich, ojcze. Wyprzeć się ich nie zamierzam, wstydzić co najwyżej mogę, bo wstyd mi za zazdrość, jaka względem Aleyt od kilku dni mnie dręczy, kiedy to przypadkiem ujrzałem, jak płoni się pod spojrzeniem ucznia mego niegodziwego Quentina, jak ucieka wzrokiem, gdy zastał nas razem w pracowni, a i on się zmieszał, a potem wprost spytany o przyczynę, wymawiał rzekomą gorączką, której wcześniej u niego nie było.
Wszystko to zaledwie intuicja, zaledwie strzępy, które w mojej głowie układają się w zdarzenia, a potem nękają w godzinach poprzedzających sen, w godzinach, w których kręcę się i pocę, kiedy łoże moje zdaje się być z kamienia, a kołdra z żelaza. Nocne me widziadła zawsze poprzedza długa bezsenność, a w niej niepokoje się kłębią. Zamiast spać, analizuję zdarzenia, gesty, słowa… i pytam sam siebie: czy mają podwójny sens? Co kryje się za ich pierwszym znaczeniem, a jakie jest ich drugie, symboliczne, dno? Myślę, gdzie prawda, a gdzie kłamstwo, i próbuję owe myśli rozplątywać z mozołem, ale one tak się zagłębiają, takim węzłem gordyjskim otulają, że trud mój daremnym. Intuicja nigdy mnie dotąd w życiu mym nie zwodziła. Wiem, próżność jest w tych słowach, ale wierzę, że Bóg obdarzył mnie w swej łaskawości darem rozpoznawania ukrytych znaczeń, darem obserwacji tego, co pod spodem, co skryć się chce jak gad w diabelskiej szczelinie pozoru.
Gdy tak myślę o moich własnych sprawach, to wydaje mi się, że może twarz Twa karykaturalna w tafli wody, to zwykłej dwoistości natury człowieka symbol, bo w każdym z nas jest i dobro, i zło, tylko Bóg jest czystym uosobieniem dobra, tak przynajmniej wierzymy. Ty, drogi ojcze, choć wśród Aniołów teraz jesteś, to sprawy ludzkie nie są Ci przecież obce i tę dwoistość znasz. Często sami jesteśmy największymi swoimi wrogami przez świadomość i nieświadomość, żałujemy nieznanego tylko dlatego, że nieznane, nawet jeśli wygląda tak karykaturalnie, jak w moim śnie. Oto magia tajemnicy, sam jej nieraz ulegam. A muszę wyznać, że wśród wielu zjaw tej nocy, które wokół Twojej świętej osoby krążyły i kusić chciały do złego, także rozpustną gadzinę w żółwiej skorupie widziałem, co na pokracznych stąpała odnóżach, z piórem zamiast ogona, z rybią twarzą o otworze gębowym na karminowo umalowanym, a czułki tego potwora jakby wyczuwały lubieżne emocje. Ów twór piekielny w jakiś niepojęty sposób do ucznia mego Quentina zdał mi się podobny, nie z rysów i nie z szaty, ale z tego, co w oczach chyba. Skradał się on w Twoją ojcze stronę, by w odpowiednim momencie wstrzyknąć jad z kolca na grzbiecie. Znam wielu, którzy tak się skradają, choć odstręczający wygląd nie zdradza otwarcie ich podłych intencji. Wokół mnie też niejeden taki się kręci, nawet w małym ‘s-Hertogenbosch nie brakuje podłości, która może lepiej, gdyby twarz odrażającą miała, byśmy poznać ją łatwo i zdemaskować mogli, zanim zło uczyni? Gadzie języki nierzadko w ustach ludzkich są schowane, a jadu w nich nie brak. Tak, przyznam, że znów ucznia mojego Quentina mam tu na myśli, który w skrytości jadem odpłaca za serca mego dobroć. Jakże mam się bronić? We śnie znak T na habicie Ciebie ojcze chronił, a i modlitwa szczera, i pokora wrodzona, lecz co ochroni nas, bezbronnych, bezwiednych, zbyt słabych, by złu się przeciwstawić? Wiele w moim sercu lęku i niepewności. Przyszłość zasnuwa ciemna mgła.
A przecież zło nie tylko w domu mym się czai, świat nim jest przesiąknięty i to coraz bardziej, jak mi się zdaje. Modlę się, by ludzie przykład brali z Ciebie i nie folgowali tak bezwstydnie swym namiętnościom, chciwości i pysze ciekawości, która zagnała ich aż na lądy, które czarne diabelskie istoty do człowieka podobne zamieszkują. Czyż to nie wystarczy znać dobrze krąg własnych sąsiadów, a mądrość z twarzy ich, rozmyślań i ksiąg czerpać? Mówią, że księgi też mogą być plugawe – na pewno tak jest, skoro sny nie są wolne od grzechu, takoż nic od niego wolnym być nie może, wzbronić snu jednak nie można, wzbraniać ksiąg zatem tak samo się nie godzi, bo ograniczyć myśl znaczy na kłamstwo przymknąć oko. I w mojej profesji tak jest: gdybym własnych myśli w obrazach nie przedstawiał, kłamcą bym był. A kłamstwo to choroba naszych czasów, równie groźna jak Typhus exanthematicus[1], o którym słyszałem, że roku poprzedniego straszliwie Kastylię nawiedził i wielkie śmiertelne żniwo zebrał, a ciała zarażonych wyglądały jak stwory diabelskie z moich snów i w konwulsjach gadzich się wiły. Pycha ciekawości sprawia, że świat zamiast prostszym, coraz mniej jasnym się staje, w mroku się pogrąża, mroku kłamstwa, bo ci, co prawdę poznają, boją się ją wyznać. Kościół nasz i jego wysłannicy przy tym wcale ku prawdzie się nie skłaniają, przeciwnie, strach powszechny wzmagają, ksiąg zakazują, o czary oskarżają, herezji się boją, a przecież ileż tej herezji w nich samych jest, jak i w każdym człowieku. Mi się widzi, święty Antoni, że i w Tobie być musiała, skoro twarz Twa w lustrze wody odbita tak inny wyraz zdradziła. Prawda to, czy moje majaczenia? Przez wszechobecność kłamstw już sam się gubię i rozróżnić nie potrafię, choć w uczynkach mych zawsze prostotą i szczerością pragnę się kierować. Gdybym jednak, jak ci Portugalczycy, co do Czarnego Lądu dotarli, miał zwiedzać obce światy, to nie wiem, czy w postanowieniach bym wytrwał. Asceza źle znosi konfrontację z pokusą, Ty, święty Antoni, wiesz o tym najlepiej, choć jesteś dla nas niedoścignionym wzorem w pokorze i wytrwałości. Ja się poza moje ‘s-Hertogenbosch nie ruszam, żonie mojej niezmiennie wierności dotrzymuję, a mimo to z pokusami walczyć wciąż muszę i czasem zdarza mi się ponieść klęskę, zwabiony w pułapkę poznania, jak choćby wczoraj u mistrza Wennekera, gdy poddałem się niejasnym eksperymentom z jego wodą życia. Cóż jednak ja wobec tych wszystkich, którzy granice nie tylko miast, ale krajów, a i kontynentów przekraczają? Czy ciekawość, gorączka bogactw, pożądliwość w wielu sercach, nie sprowadzą na nasz świat zguby? Czyż hiszpańska zaraza to nie znak Sądu Ostatecznego? Mój święty Antoni, mam nadzieję, że to jeszcze nie czas, a jeśli czas, to że grzechy moje, ze skruchą wyznawane, zostaną w obliczu Boga odpuszczone.
Jakiż jest jednak ten nasz świat, w którym tyle gwałtu, wojen, niegodziwości, kradzieży, wiarołomstwa, a przede wszystkim kłamstwa i to w świętym majestacie władzy nieraz czynione jest? Chciwość dotknęła najbardziej tych, którzy mają najwięcej, niewielu podąża Twoją drogą, święty Antoni, miłują Cię tak samo fałszywie, jak fałszywie przedstawiają własne uczynki.
Nie wiem, czy jako twórca mam prawo do wyobraźni, do tych wszystkich obrazów, które wychodzą z moich snów, ale myślę, ojcze, że jako twórca mam obowiązek mówienia prawdy. Florencki mistrz Giovanni Pico della Mirandola, przez niektórych za heretyka uznany, w swym niedawno ogłoszonym „De hominis dignitate” mówi, że jest wiele Aniołów i wiele cnót, nie tylko cnota miłości i pokory, tak przez Ciebie umiłowane. Jest także cnota sprawiedliwości, cnota jakże często pomijana przy wyznaczaniu praw i obowiązków. Jakże często zapomina się, że wobec Boga jesteśmy równi, a w tym zapomnieniu ci, którym dano władzę najczęściej z racji ich urodzenia, nie zasług, chcą sięgać bezkarnie po cudze. W niesprawiedliwości zawiera się brak miłości i brak pokory. Niesprawiedliwość jest siostrą kłamstwa i obie karmią się ludzką niedolą, a nasze czasy upodobały sobie widać szczególnie. Mistrz Mirandola mówi, że człowiekowi nie zostało jasno przydzielone miejsce w łańcuchu życia, więc musi je znaleźć, określić swój los w świetle uczynków i dokonań, a doskonałość jest nieosiągalna bez oczyszczenia i oświecenia. Szkoda, że w dążeniu do władzy i bogactwa cnoty te są dziś deptane, a mistrz, który woła o godność człowieka, okrzyknięty zostaje heretykiem. Ty, święty Antoni, wiesz, że od herezji nikt z nas nie jest wolny, przepełnia ona serca i myśli nasze, ale ci, którzy osądzają, zwykle najmniej są do osądów godni.
Sen ostatni skłonił mnie do tych rozmyślań, i niech moja śmiałość będzie wybaczona. Jestem skromnym człowiekiem, nie śmiałbym jak inni, mądrzejsi ode mnie, wyjść na plac choćby mojego prowincjonalnego miasteczka i głosić to wszystko, o czym w pokornej modlitwie zwierzam się Tobie, ojcze. Nie mówię głośno, bo zbyt niewiele wiem, zbyt niewiele umiem, obserwuję jednak uważnie, czytam i rozmyślam, a w snach widzę rzeczy straszne i oby nie prorocze.
W śnie mym dzwon nieduży nad tobą wisiał do gałęzi suchego drzewa uwieszony. To dzwon, który znam dobrze, taki sam bowiem wisi u drzwi pracowni przyjaciela mego, mistrza Wennekera. Potrząśnij nim dobry ojcze, bo czas jest taki, że trzeba bić w dzwony ku otrzeźwieniu i przypomnieniu, że choć zło jest wokół, to dobra natura człowieka wsparta wolą weźmie górę. W tej wierze pozostaję.
Kończę, mój Antoni, bo oto Aleyt, żona moja kusicielka największa, na posiłek wzywa. Przyjmij w pobożnym skupieniu wyznanie grzesznego i niech mi będą odpuszczone myśli wszelkie, które tak plastyczną formę przyjęły we śnie i tyle niepokoju w sercu mym zrodziły.
A co do Aleyt i Quentina, to poprzestanę na obserwacji, nie odprawię na razie obłudnika, wobec żony udam, żem niczego nieświadom, że nie ma we mnie żadnych podejrzeń, a jedynie miłość i mężowskie zaufanie, które jestem jej winien i którego chętnie bym dochował, choć myśli mam już zarażone podejrzliwością. Najpierw obserwować, potem wyciągać wnioski, dopiero na koniec sięgać po konsekwencje – tego mnie uczono i temu na razie zamierzam pozostać wiernym. A pewnie i łatwowiernym, bo rację miał święty Ambroży, który mówił, że „aby oszukać kobietę, potrzebny był wąż, ale żeby oszukać mężczyznę, wystarczyła kobieta”.
1 Tyfus plamisty.