Читать книгу Wigilijne psy i inne opowieści - Łukasz Orbitowski - Страница 3
Wstęp
ОглавлениеZawsze śmiałem się z autorów, którzy piszą wstępy do własnych książek. Książka powinna się obronić sama – tak sądziłem. Wigilijne psy poradziłyby sobie bez wstępu. Ale żal pewnych historii.
Oryginalne wydanie zbioru ukazało się równo dziesięć lat temu (pamiętam zimowy przelew od wydawcy, opiewający na dwa tysiące złotych, sumę wówczas dla mnie oszałamiającą). Teksty powstawały wcześniej. Miałem dwadzieścia parę lat i tylko jedno marzenie: chciałem, żeby świat spłonął.
Opowiadanie Autostrada mówi o maturzystach, którzy spotykają późniejsze wersje samych siebie. Podczas pisania naprawdę nie wierzyłem, że dożyję trzydziestki. Wydawało mi się to niemożliwe, a nawet nieprzyzwoite. Ciekaw jestem, co młody, wściekły Orbitowski powiedziałby mnie dzisiejszemu, na rok przed moimi czterdziestymi urodzinami.
Przed wydaniem Psów miałem na koncie dwa niskonakładowe tomiki prozatorskie (ich obecność w notkach encyklopedycznych rozszerza i tak nazbyt opasłą bibliografię), może dziesięć opowiadań ogłoszonych w czasopismach i kilka innych w szufladzie. Bardzo chciałem je złożyć w zbiorek, taki prawdziwy, z kolorową okładką, który będzie można kupić w księgarniach. Aby zrealizować ten zamiar, rozpocząłem negocjacje z wydawnictwem Fabryka Słów.
Fabryka Słów odgrywała wówczas czołową rolę na rynku książki fantastycznej i może dlatego rozmowy tak się ślimaczyły. Na domiar złego pracowałem na budowie w Bostonie i nie bardzo miałem głowę do ustalania spisu treści i stawek procentowych. Negocjacje znalazły się w impasie, więc napisałem do pewnego młodego pisarza, który niewiele wcześniej wydał książkę w Fabryce. Spotkaliśmy się raz w okolicznościach knajpianych i wydał się miłym facetem. Zapytałem, jak mu się pracowało. Zaczęliśmy gadać o różnych rzeczach, nie tylko o literaturze, aż młody pisarz wpadł na wspaniały pomysł: sam wyda moją książkę!
Plan miał ręce i nogi. Młody pisarz pracował w wielkim wydawnictwie, zajmującym się podręcznikami informatycznymi czy czymś podobnym. Namówił prezesa, założyli imprint i ruszyło. Młoda polonistka, Joasia Mika, podjęła się redakcji tekstów i Wigilijne psy ukazały się drukiem, odnosząc tak zwany sukces artystyczny. Książka zebrała świetne recenzje, otwierając drzwi do dalszej kariery. Mówiąc po ludzku, była komercyjną katastrofą. Wydawnictwo nie wydało już żadnej beletrystyki. Przynajmniej na to wygląda.
Młodym pisarzem był Szczepan Twardoch. Nasza przyjaźń zaczęła się od klęski, co należało uznać za dobrą wróżbę. Joasia Mika po dziesięciu latach, na potrzeby tego wydania, powróciła do pracy nad Wigilijnymi psami, kierując się rozumną potrzebą zarobku, ale i przyjaźnią. Jeśli zastanawiacie się czasem, czy książki są ważne, chętnie odpowiem: otóż są. Właśnie dlatego.
Opowiadania z Wigilijnych psów przynależą do fantastyki zmieszanej z realizmem, mówiąc inaczej – horroru. O większości z nich zdołałem zapomnieć, a gdy wreszcie zasiadłem do lektury, poczułem się, jakbym przeglądał stare zdjęcia. Pal sześć te nawiedzone bloki, demony i duchy łaknące zemsty. Lwia część postaci i opisanych sytuacji ma wyraźne odbicie w rzeczywistości, podług zasady „im dziwniejsze, tym prawdziwsze”. Niekiedy przykładałem nawet jeden do jednego, jakbym cykał fotkę. Droga do modlichy jest przecież galerią postaci naprawdę istniejących, łącznie z mistykiem, który twierdził, że sypia z Matką Boską. Pamiętam też, jak stałem w nocy na Stanisława ze Skalbmierza w Krakowie, próżno wyglądając zamówionej taryfy. W cudownym błysku objawiła mi się Opowieść taksówkarska.
Podczas pracy redaktorskiej nalegałem, aby zmieniać jak najmniej. Zależało mi na zachowaniu drapieżnego, młodzieńczego charakteru tekstów, nawet jeśli oznaczało to zgodę na nieporadność. Jestem już duży i naprawdę nie uważam, by zaczynanie opowiadania od: „Zimno jak w dupie u pingwina” było dobrym posunięciem. Wtedy sądziłem inaczej. Te i inne rzeczy pozostały niezmienione. Dodałem też trzy opowiadania pochodzące mniej więcej z tego okresu. Tylko jedno, Nie umieraj przede mną, ukazało się po premierze książki. Myślę jednak, że pasuje.
I to już wszystko. Zapraszam na spotkanie z rozjuszonym smarkaczem, którym kiedyś byłem.
Czytajcie. A świat niech spłonie.
Łukasz Orbitowski