Читать книгу Wigilijne psy i inne opowieści - Łukasz Orbitowski - Страница 5

I

Оглавление

Kibel wyrusza ze stacji Kraków Główny. Jest grudzień, czarny i śnieżny, gołębie przypominają duchy. Ludzie o czerwonych nosach i zimnych oczach, otuleni w płaszcze, wytaczają się z metalowego brzucha budynku dworcowego. Kibel piszczy na pożegnanie, spręża swoje ciało wiernej maszyny, pociętej i poranionej, zrodzonej w czarnym śnie lat sześćdziesiątych. Światła na moment nabierają mocy, jakby żyły, a kierpoć daje znak do odjazdu i kibel rusza. Gołębie zrywają się do lotu, mkną pod sufitem peronu. Tuf-tuf, tuf-tuf…

Nie ma jeszcze osiemnastej, a na dworze już jest ciemno i kibel rozświetla sobie drogę przez grudniowy brud. Mijamy kamienice, podobne teraz do samego kibla – długie, niekształtne, czekające swojego dnia. Gołębi już nie ma, tylko śnieg wściekle tłucze o okna. Kibel zaprzyjaźnił się z mrozem. Jutro będzie lepiej, jutro mamy Gwiazdkę i kibel odpocznie na bocznicy. Żadnych wymiocin obok ubikacji, żadnego piwa rozlanego między fotelami, żadnych noży tnących do kości czerwoną tapicerkę. Maszynista kibla myśli właśnie o świętach.

Maszynista ma czterdzieści osiem lat i nosi imię Józef. Kiedyś je lubił, kojarzyło mu się z Biblią, z dojrzałą mądrością, ale potem Staszek Miętus, ten kutas bez szkoły, nazwał imieniem Józef swojego kundla, a że Miętus nie pracował, miał całe dnie, by łazić z bydlęciem puszczonym samopas i ryczeć zdartym od jabcoków głosem: „Józef! Józef! Do nogi!”.

No i jutro, w samą Wigilię też wyjdzie, też otworzy mordę, a maszynista będzie siedział w domu, sam jak pedał na dworcu, walił wódkę, słuchał, liczył lata i użalał się nad sobą. Maszynista pilnuje kursu, jedzie wolniej niż zwykle i myśli, że zamiast wracać do domu, mógłby się zaszyć w trzewiach kibla i pić w spokoju. Na bocznicy nigdy nie ma świąt.

Obok maszynisty przysiada kierpoć, który cieszy się na święta. Jest dumny, bo wszystko, co ma, osiągnął ciężką pracą. Zamyka dłonie na deklach w teczce. Teczka jest z cielęcej skóry. Kiedy inni zapisywali się do partii, on tyrał na kolei. Kiedy wiara synchronicznie ciskała legitymacje, tyrał na kolei. A gdy trzeba było całować księdza po rękach, został już kierpociem i wiedział, że wyżej nie podskoczy, ale też nie spadnie. Kolej jest jak Tatry, jak krzyż na Giewoncie, przedwieczna i niezmienna. Będzie jeździć, nawet kiedy zabraknie pasażerów, przeżyje swojego kierpocia. Kibel będzie dudnił i tłukł się po torach, być może pusty, na pewno zniszczony. Ale będzie. Kierpoć zastanawia się nad tym wszystkim. Zanurza ręce w wieczności i wieczność śpiewa. Tuf-tuf, tuf-tuf…

Kanar patrzy na kierpocia. Splata dłonie na zmiętej cegle, zagina rogi kartek. Wolno wyjmuje papierosa, ułamuje filtr. Zaciąga się i odchyla głowę, na karku tworzą się grube fałdy. Wydmuchuje dym nosem. Kibel toczy się przez Kraków. Tuf-tuf, tuf-tuf… Kibel jest prawie pusty. Kto może, siedzi w domu, inni wybierają szybsze połączenia.

Dwa pierwsze przedziały są wolne, w trzecim siedzi trzech pijaków, schylonych nad butelką. Jeden nic sobie nie robi z zakazu palenia – między kciukiem a środkowym palcem trzyma zmiętego klubowego. Brakuje mu palca wskazującego. Zabrał go na pamiątkę tartak.

Mężczyźni piją w milczeniu, tylko ten bez palca zbiera się, żeby coś powiedzieć (tuf-tuf, tuf-tuf), rozchyla usta, w kąciku pojawia się bąbelek śliny; kiedy pęka, grdyka pijaka zaczyna chodzić pionowo i nagle nieruchomieje.

– Jutro święta – mówi pijak, a my jedziemy dalej.

Przedział czwarty. Tu zgromadzili się ludzie. Siedzą razem, choć inne przedziały są wolne. Tyle się mówi o tragediach w pociągach. Wszyscy siedzą na pociętych, popisanych czerwonych fotelach. Najbliżej drzwi rozłożył się Bielak, szesnastoletni metalowiec o prawie białych włosach. Pucułowata twarz kontrastuje z chudymi ramionami. Dżinsy opinają się na udach. Zapadniętą klatkę zakrywa bluza z rysunkiem kobiety ubranej tylko w pentagram. Przed zimnem chroni go skórzana kurtka, którą nosi niezależnie od pogody, pełna wpinek i naszywek. Na szyi Bielak ma rzemyk, a na rzemyku odwrócony krzyżyk; zawsze go zdejmuje, nim wejdzie do domu. Słucha muzyki i czyta książkę. Co jakiś czas zamyka oczy, podrzemuje, by za moment wrócić do Tolkiena. Czytał go wielokrotnie, niektóre strony zna na pamięć, a w domu na półce ma wszystkie trzy tłumaczenia. Nienawidzi pociągów, to czysta strata czasu. Nie lubi też ludzi. Ale teraz, z nimi, jest lepiej. Tylko ten stukot, słychać go nawet przy zamkniętych oknach. Zabija muzykę.

Plecami do Bielaka siedzi starsze małżeństwo z córką. Ojciec drzemie. Przyłożył twarz do okna, od szyby oddziela go stary program telewizyjny z „Dziennika Polskiego”. Mężczyzna rozchyla usta i bezwiednie wysuwa język. Co chwilę podnosi powieki, stwierdza, że wciąż jest w kiblu i do Mysłowic jeszcze kawał drogi. Na nowo zapada w sen, tak płytki, że ledwo w nim brodzi. Sen jest zimny jak grudzień na zewnątrz. Zimny i bezbarwny. Ojciec świszczy, język odpełza w głąb ust i zaraz wraca na miejsce.

– Nie zimno ci? – pyta kobieta i z troską patrzy na policzek przyklejony do gazety.

Mężczyzna wierci się i daje znak ręką, że wszystko w porządku, więc jego żona może wrócić do krzyżówki. Kibel zatrzymuje się co chwilę i wtedy błyskawicznie wypełnia kolejne pola. Nie może tego robić, gdy pociąg jedzie – za bardzo trzęsie – więc gryzie końcówkę jednorazowego długopisu i układa w głowie kolejne hasła. Krzyżówkę trzyma na masywnych kolanach. Jest potężna, szersza od męża, na grubych palcach ma pierścionki, jej twarz wygląda jak wyciosana z kamienia. Na nogach wiją się żylaki.

Córka ma na imię Barbara, ma dwadzieścia pięć lat i mieszka z dwójką dzieci pod Mysłowicami. Mąż robi na tirach i Basia ma nadzieję, że zdąży wrócić przed pierwszą gwiazdką. To dobry facet i prawdziwie ją kocha. Basia uwielbia prowadzić dom i wyobraża sobie, co przyrządzi na Wigilię. Nie może się doczekać, aż siądą całą rodziną przy choince, niczym w szklanej szczęśliwej kuli. Basia nie wie, że ktoś zabrał kutię i barszcz z uszkami, ukradł prezenty, zostawił drzewko nieubrane, bo to już ostatnia godzina jej życia. Tuf-tuf, tuf-tuf…

Po przeciwnej stronie siedzi facet ze studentem. Student patrzy w okno, otwiera tatrę mocną. Piana cieknie po spodniach, więc ściera ją rękawem, klnie cicho i natychmiast milknie. Na siedzeniu obok trzyma plecak. Jedzie do domu, do Katowic. W Krakowie studiuje filozofię i ma dziewczynę Monikę na drugim roku Politechniki. Zastanawia się właśnie, czy wygrałby więcej, zostawiając ją i nurkując w studenckie życie, bo są razem od matury i student ma przeczucie, że coś mu umyka. Lubi siadać w Jaszczurach, pić piwo i patrzeć na tańczące dziewczyny. Latem, wracając do domu, obchodzi kurwi kwadrat (od ulicy Szlak, przez Politechnikę, potem dworzec, Filipa i plac Biskupi), zagląda panienkom w dekolty, ale nigdy nie podchodzi. Boi się. Żałuje, że nie ma samochodu.

Facet obok studenta często jeździ tym pociągiem i zawsze siada w tym wagonie. Nie wybiera się nigdzie. Wie, że kibel ma numer 1272 i jest bardzo szczególny. Dojedzie do końca, wróci na nowe tory i razem pojadą do Krakowa. Facet dobiega siedemdziesiątki. Jest niski, szeroki w barach, z grubymi dłońmi, które bezustannie bębnią w tapicerkę. Ma wąsy, które przypominają szron i dumnie opadają na ogoloną brodę. Papierosy zabarwiły je na brunatno. Facet zerka na zegarek i nagle zrywa się na nogi, przylepia twarz do szyby. Kibel mija się z drugim pociągiem. Facet unosi rękę, jakby w geście pozdrowienia, i opada na siedzenie.

Na drugim końcu wagonu siedzą Stefan i Bartek. Stefan ma trzydzieści siedem lat i jest bramkarzem w dyskotece. Kark przechodzi mu w kaptur. Szary sweter wygląda jak zbroja, na kciuku lśni sygnet. Ogromna dłoń zamyka się na przedramieniu Bartka. Ojciec głaszcze syna po głowie, a ten wypluwa deszcz kropelek śliny. Jest upośledzony. Klaszcze w dłonie, raptownie wybija się z siedzenia i uderza głową w tapicerkę, „uuuuu, uuuuu”, krzyczy, znów pluje, a ojciec odciąga go delikatnie, sadza sobie na kolanach, całuje w czoło, tuli, uspokaja.

Czuje się nagi i kruchy – skóra staje się jak z wosku, a mięśnie ze szkła, tak że gdyby go teraz trącić, zmieniłby się w worek kości. Delikatnie odstawia syna, wpycha mu zabawkę w ręce i idzie między przedziały. Wyjmuje papierosa i pali. „Uuuuu, uuuuu”, dobiega znowu z przedziału i stary dobry Stefek nie wie, czy to naprawdę, czy tylko w jego głowie. Tuf-tuf, tuf-tuf…

Minęliśmy już Kraków Mydlniki. Kierpoć grzebie w papierach z dekla. Kanar dotarł do trzech pijaków, cierpliwie coś tłumaczy, w pełni świadom, że wszystko na nic, bo to w końcu nie Orient Express, ale kibel. Stefan spalił papierosa. Ojciec brodzi we śnie. Matka wypełniła w Mydlnikach osiem długich haseł. „I am immortal, I am strong, I am godforsaken”, brzmi w walkmanie Bielaka.

– Nie miałby pan odsprzedać jednego piwa? – zwraca się facet do studenta.

Chłopak odkleja nos od szyby. Ojciec prycha przez sen. Student z wahaniem sięga do plecaka, wyjmuje kolejną tatrę i wkłada w dłonie staremu mężczyźnie. Facet otwiera pulares w kształcie podkowy, znajduje pięciozłotówkę, ale jego wzrok pada na Historię filozofii Tatarkiewicza. Student wzbrania się przed przyjęciem pieniędzy.

– Nie zdążyłem kupić na dworcu – tłumaczy się staruszek. – W podmiejskich nie ma faceta z piwem.

– Mówię, że żaden problem – odpowiada student, a facet z wąsem nachyla się do jego plecaka, bębni palcem w grzbiet Tatarkiewicza i cofa rękę.

– Znałem profesora – mówi. – Wspaniały człowiek, bardzo go skrzywdzili.

Student kiwa głową. Staruszek ostrożnie otwiera piwo. Student myśli, że powinien go ostrzec, bo piana na pewno się wyleje. Żałuje, że spędzi podróż w towarzystwie starego pierdoły. Staruszek ostrożnie otwiera puszkę i nie cieknie ani kropla.

– Słyszałem o facecie, który otwierał puszkę coli uściskiem dłoni – rzuca.

– Niemożliwe – odpowiada chłopak i przesuwa plecak. Staruszek patrzy na zegarek, podrywa się gwałtownie i spogląda przez okno. Kibel mija się z innym pociągiem. Staruszek unosi rękę, niepewnie, jakby wiedział, że wszyscy na niego patrzą, i opada na siedzenie.

Rozlega się głos zza oparcia:

– Masz jeszcze piwo? – To Stefan. – Jeśli macie piwo, pokażę wam coś ciekawego.

Student patrzy na niego z niechęcią, ale boi się odmówić. Podaje ostatnią tatrę, wściekły, bo do Katowic daleko, a Stefan gestem dłoni zachęca, by wyszli z przedziału. Staruszek podnosi się bez oporu, ale idzie z widocznym trudem.

Student się waha. W końcu wstaje, idzie za staruszkiem i Stefanem, przypomina sobie o plecaku, wraca, narzuca go na ramię i opuszcza wagon. Omal nie potyka się o Bartka. Spogląda na niego z obrzydzeniem, by zaraz wbić spojrzenie w podłogę. Stefan głaszcze syna po głowie, uśmiechem uspokaja, że wszystko jest w porządku. Rozgląda się, ale niepotrzebnie, kanar jeszcze nie skończył z pijakami, a kierpoć tonie w dokumentach. Nikt im nie przeszkodzi.

– Wziąłbyś go za rękę? – prosi Stefan studenta. Bartek natychmiast przypada do chłopaka, rozwiera usta w bezrozumnym uśmiechu. Stefan zna ten wzrok. – Tylko na chwilę – dodaje łagodnie i student ujmuje dłoń chłopca.

Staruszek opiera się o drzwi ubikacji. Stefan obraca tatrę w dłoni, przygryza wargę, odkłada puszkę, zdejmuje kurtkę i daje staruszkowi do potrzymania. Teraz widać wyraźnie, że ramiona ma grube jak krowie udo. Bierze puszkę, przykłada do niej obie dłonie, łokcie ma rozstawione szeroko. Staje w rozkroku, wysuwa prawą nogę, pochyla się i napiera na puszkę. Twarz natychmiast nabiega mu czerwienią, czoło przecinają grube żyły, kark pęcznieje niczym u gada, a ramiona wydają się teraz dwa razy szersze, tylko czekać, aż trzaśnie sweter. Trwa to bardzo długo. Stefan przymyka oczy. Palce na puszce nabiegają fioletem i nagle z tatry tryska złoty strumień. Stefan natychmiast zwalnia uścisk, prostuje puszkę. Otwiera, piwo wciąż się leje, więc upija łyka i oddaje studentowi. Dyszy, opiera się o ścianę. Staruszek bije brawo. Stefan zdobywa się na uśmiech. Student wypuszcza Bartka i dziecko obejmuje ojca w pasie.

– Zawsze mówię, że… – Stefan dyszy z wysiłku – jak mnie już z roboty całkiem wypieprzą, to… to stanę na ulicy i będę wygrywał zakłady.

– Siłownia? – próbuje zgadnąć student. Staruszek zapala papierosa. Paczka krąży.

Stefan odmawia, student się częstuje.

– Też – odpowiada Stefan. – Najpierw tartak, wyrąb drewna. Kopalnia. Łamanie rąk o chodniki.

Wybucha śmiechem.

– Ale odkąd mam małego, zmieniło się wszystko.

– Przegrałbyś kupę pieniędzy – mówi staruszek do studenta.

– Miałem kolegę, który umiał poddusić się w specyficzny sposób – mówi student. – Zaciskał ręce na szyi i twarz robiła mu się dwa razy większa. Normalnie jak słońce. Czerwona i ogromna. Potem śmiesznie wyglądał, bo mu na czole i policzkach żyłki popękały.

– Głupota – stwierdza Stefan. – Zwykła głupota, nic więcej. A ty co potrafisz?

– Mam na imię Marcin – odpowiada chłopak i liczy, że Stefan jakoś zareaguje. Ale ten wodzi oczyma za synem. Mija ich pociąg, staruszek unosi rękę. – Umiem pierdzieć z napletka – wyznaje w końcu – ale to obrzydliwe.

Staruszek kiwa głową ze zrozumieniem, a Stefan zaczyna się śmiać.

– Dawaj!

– Mówiłem, że to obrzydliwe. Poza tym pociąg musi stanąć. Nie będzie nic słychać. Staruszek spogląda na zegarek.

– Za minutę będziemy w Zabierzowie – stwierdza. – Możesz się szykować!

Kibel hamuje ze zgrzytem, staje w pomarańczowym blasku stacji. Marcin obrzuca zebranych spojrzeniem, myśli, że to kompletny idiotyzm, ale co robić, pakuje rękę do spodni, przez moment jest zupełnie cicho.

Widać, jak dłoń chłopaka rusza się w kroczu i nagle słychać dźwięk podobny do odgłosu wydawanego przez otwierany słoik. Pierwszy zaczyna rechotać staruszek, za nim słychać niski, dudniący śmiech Stefana. Kibel rusza ospale, student wyjmuje rękę z gaci i też się śmieje.

– W życiu nie słyszałem niczego takiego – przyznaje Stefan. – Nieźle!

Staruszek już się nie śmieje. Patrzy na zegarek, wbija ręce w kieszenie, by zaraz je wyjąć, drapie się po brodzie i orientuje się, że pozostali na niego patrzą. Ociera usta.

– Mogę pokazać wam coś ciekawego – obiecuje – ale musimy wrócić do przedziału. – Milknie na moment. – Musicie dobrze patrzeć i uważać. To coś naprawdę niezwykłego.

Stefan bierze Bartka za rękę i cała czwórka wraca na miejsca. Staruszek prosi, aby wszyscy usiedli obok niego. Ojciec przebudził się na moment, rozgląda się po sąsiednich siedzeniach i widzi, że student, staruszek i Stefan tkwią nieruchomo i patrzą w szybę. Wzrusza ramionami i odchyla głowę. Basia zerka w krzyżówkę matki. Siedzenie dalej Bielak wyjmuje wyładowaną baterię z walkmana. Zamyka ją w dłoniach i ogrzewa, żeby grało jeszcze parę minut.

– Co jest? – pyta Stefan. Patrzą w okno od kilku minut i nic się nie dzieje.

– Zaraz – uspokaja staruszek. – Przejedzie drugi pociąg, to zobaczycie.

Rzeczywiście, mijają się z innym pociągiem. W jego oknach odbija się wnętrze kibla.

Staruszek unosi rękę, szepcze, wskazuje na szybę. Oczy całej trójki utkwione są w oknie. Student na moment odwraca głowę, za nim Stefan, i znów patrzą na przemykające szyby. Czoło Stefana nabiega krwią. Student blednie. Nie mogą oderwać wzroku. Patrzą.

Patrzą na mnie.

Wigilijne psy i inne opowieści

Подняться наверх