Читать книгу Szybszy niż błyskawica. Autobiografia - Usain Bolt - Страница 5
ОглавлениеROZDZIAŁ 1
PRZYSZEDŁEM NA ŚWIAT, BY BIEGAĆ
Droga szybkiego ruchu nr 2000, Vineyard Toll, Jamajka, 29 kwietnia 2009 roku
Zacisnąłem kurczowo palce na kierownicy. Moje BMW M3 Coupé obróciło się w powietrzu… raz, drugi, trzeci. Samochód odbił się dachem od mokrej nawierzchni i wpadł do rowu. Przednia szyba się rozpadła, wystrzeliła poduszka powietrzna. Trach! Maska zgięła się w harmonijkę. Usłyszałem huk i trzask miażdżonego metalu.
Zanim dotarło do mnie, co się stało, wszystko wokół zamarło. Taki dziwny, niemy bezruch jak podczas ostatnich, pełnych napięcia sekund przed startem na każdych większych zawodach. Ciszę zakłócał tylko szum deszczu i tykanie kierunkowskazu. Prawdopodobnie był on jedyną rzeczą, która jeszcze działała. Mój samochód leżał wykręcony w rowie, a spod maski wydobywał się dym.
W takim stresie można zupełnie stracić orientację. Wiedziałem, że coś jest nie tak, ale dopiero po sekundzie albo dwóch dotarło do mnie, że wiszę głową w dół, przytrzymywany pasami bezpieczeństwa. Zacząłem obmacywać głowę, nogi i stopy, badając, czy są całe. Strasznie dziwne uczucie. Na szczęście, gdy ostrożnie rozprostowałem nogi i sprawdziłem mięśnie od palców w górę, nic mnie nie bolało.
Joł, nic mi nie jest, pomyślałem. Chyba jestem cały…
W ułamku sekundy dotarło do mnie, co się stało i, na Boga, wyglądało to paskudnie. Jechałem z dwiema dziewczynami, przyjaciółkami z Kingston. Tego dnia Manchester United grał w półfinale Ligi Mistrzów i bardzo mi zależało, żeby się nie spóźnić na transmisję meczu. Gdy wpadliśmy na wyboiste, podrzędne drogi niedaleko Trelawny, moich rodzinnych stron w północno-zachodnim rogu Jamajki, myślałem tylko o tym, że już niedługo pierwszy gwizdek. Kilka razy zaszarżowałem. Docisnąłem za mocno pedał gazu i w pewnej chwili o włos minęliśmy się z nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówką. Właśnie wyprzedziłem furgonetkę i kiedy zmieniałem pas, prawie się o nią otarłem. Zerknąłem na siedzącą obok dziewczynę. Drzemała.
Jak można się tak wyluzować na takiej drodze?, zastanawiałem się.
Widząc, że ma niezapięty pas, szturchnąłem ją łokciem.
– Hej, jak chcesz kimać, to przynajmniej się zapnij – powiedziałem – bo jak ostro przyhamuję, polecisz do przodu.
Wyjechaliśmy z bocznych dróg na szosę numer 2000 po zachodniej stronie Kingston. Tutaj lepiej się jechało. Lubiłem ten głęboki pomruk silnika i gwałtowny przypływ energii pompowanej w koła. Nagle niebo rozświetlił błysk i rozległ się grzmot. Wjeżdżaliśmy prosto w tropikalną burzę i to niemałą. Momentalnie lunął deszcz, uderzając mocno o szyby. Włączyłem wycieraczki i musnąłem hamulec, żeby nieco wytracić prędkość. Słyszałem, jak opony z sykiem rozcinają taflę wody na nawierzchni drogi.
Zwykle kiedy padało, dla bezpieczeństwa redukowałem bieg. Gdy dostałem ten samochód od sponsora za zdobycie trzech złotych medali na olimpiadzie w 2008 roku, odwiedziłem szkołę dla kierowców przy słynnym torze Nürburgring w Niemczech, by się nauczyć, jak panować nad tak dużą mocą silnika. Wiedziałem, że na śliskiej nawierzchni, jeśli zredukuję bieg, kompresja w naturalny sposób ograniczy prędkość samochodu. Hamowanie spowodowałoby tylko zablokowanie kół i niekontrolowany poślizg. Szybko więc zredukowałem bieg i odsunąłem stopę od pedału sprzęgła.
Byłem boso, bo właśnie tak lubiłem prowadzić. Przycisk systemu kontroli trakcji miałem obok nogi. Parę dni wcześniej przydarzyła mi się dziwna rzecz. Wiercąc się w fotelu kierowcy, przypadkowo trąciłem ten przycisk i na moment opony nieco straciły przyczepność na asfalcie. Tym razem, koncentrując się na deszczu i drodze przede mną, popełniłem ten sam błąd – nieopatrznie wyłączyłem system kontroli trakcji. Przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż wypadek, który wydarzył się chwilę później, był dziwaczny.
Przy prędkości 80 mil (około 130 kilometrów) na godzinę poczułem, że samochód lekko drży.
Hm, to nic dobrego, pomyślałem. Spojrzałem na licznik. Prędkość powoli spadała, ale zbyt powoli!
79…
78…
77…
Poczułem uderzenie adrenaliny, jakby przeczucie, że stanie się coś złego. To drżenie samochodu było oznaką, że wymknął się spod kontroli. Już go nie prowadziłem, tylko ślizgałem się nim jak na nartach wodnych.
76…
75…
74…
Zwolnij, do cholery!
Z naprzeciwka pędziła ciężarówka, tryskając spod kół strumieniami wody jak z tuzina rozerwanych hydrantów przeciwpożarowych. Jechała szybko i gdy mnie minęła, wyskoczył zza niej inny pojazd. Łup! Autem zarzuciło i ślizgałem się teraz bokiem niczym hokejowy krążek po lodzie. Nic nie mogłem zrobić. Czułem, jak siła przeciążenia ściąga mnie z fotela. Dziewczyna siedząca obok mnie już nie spała. Miała wytrzeszczone oczy i przeraźliwie krzyczała.
Samochód przeciął ślizgiem oba pasy ruchu. Widziałem, że zaraz wypadniemy z drogi. To naprawdę nic fajnego tak patrzeć, jak zbliża się krawędź jezdni, a rów za nią rośnie w oczach. Od razu wiedziałem, gdzie wyrżniemy. Zaparłem się jedną ręką o dach, szykując się na uderzenie, a drugą mocowałem się z kierownicą w nadziei, że coś jeszcze wskóram. To już, za moment… O Boże, czy to koniec?
Przerażała mnie myśl, że wyrzuci nas w górę i samochód zacznie koziołkować bokiem.
Proszę, tylko się nie wywal na bok, powtarzałem w myślach. Błagam, tylko nie to…
Wywalił się.
Świat wokół stanął na głowie. Czułem się tak, jakbym był jakąś częścią mojego ubioru treningowego zamkniętą w pralce podczas wirowania. Wszystko się kręciło. Drzewa, niebo, droga migały przed przednią szybą… A potem huk, szarpnięcie do przodu i znalazłem się w rowie, wisząc do góry nogami. Odpaliły poduszki powietrzne, wszystkie rzeczy luzem – klucze, drobne pieniądze, telefony komórkowe, cały ten śmietnik – rozsypały się w samochodzie i nagle zapadła dziwna, martwa cisza. Słychać było tylko tykanie kierunkowskazu i szum deszczu.
Żyłem. Wszyscy przeżyliśmy, ale niewiele brakowało.
Joł, jesteś w jednym kawałku, pomyślałem i walnąłem w drzwi, żeby się wydostać na zewnątrz.
Tylko Bóg wiedział, jakim cudem ocalałem – i dlaczego.
Czasem ludzie opowiadają o bliskich spotkaniach ze śmiercią i o tym, jak to doświadczenie odmieniło ich na resztę życia. Dla mnie takim momentem był właśnie wypadek na drodze numer 2000. Potem już nic nie było takie samo. Przeżyliśmy. Ale jak? Jak można wyjść z samochodu o własnych siłach, kiedy pojazd trzykrotnie koziołkował?
Wszyscy wiedzieli, że szybkość to mój żywioł, ale nigdy nie sądziłem, że prędkość i moc koni mechanicznych tak wcześnie omal nie zakończą mojego życia. Po wypadku doświadczyłem wszystkich emocji typowych dla kierowcy, który miał szczęście wyjść cało z kraksy. Czułem się winny wobec moich przyjaciółek, mających trochę stłuczeń, siniaków i skaleczeń. Przeżyłem psychiczny wstrząs, gdy uświadomiłem sobie, że właśnie otarłem się o śmierć. Sekunda po sekundzie odtwarzałem w głowie całe wydarzenie. Jechałem szybko, koła straciły przyczepność, przy prędkości około 110 kilometrów na godzinę samochód dachował i koziołkując, wpadł do rowu. Tak naprawdę powinienem już nie żyć – lekkoatletyczny fenomen na skalę światową ginie w kwiecie wieku. Oczami wyobraźni widziałem nagłówki:
NAJSZYBSZY CZŁOWIEK NA ZIEMI NIE ŻYJE!
Oto historia złotego medalisty olimpijskiego i światowego rekordzisty na dystansie 100, 200 i 4 x 100 metrów,
który żył szybko i odszedł młodo!
To, że przeżyłem, jest niewątpliwie cudem. Co więcej, wyszedłem z wypadku w pełni sprawny – ani jednego siniaka na całym ciele. Miałem tylko trochę ran od cierni. Kilka długich kolców wbiło się głęboko w moje bose stopy, kiedy wyczołgałem się z rozbitego samochodu. Takie obrażenia wydawały się jednak niczym w porównaniu z tym, co mogło mnie spotkać.
Poważnie?, pomyślałem, gdy jeszcze tego samego dnia wypisano mnie ze szpitala i odwieziono do domu. Taki wypadek i nic? Jak to możliwe?
Kilka tygodni później, kiedy w pełni do mnie dotarło, co się wydarzyło, i w Internecie zobaczyłem zdjęcie mojego rozbitego samochodu, coś we mnie zaskoczyło. Coś doniosłego. Zdałem sobie sprawę, że moje życie ocalił ktoś inny i nie mam na myśli konstruktora poduszek powietrznych ani pasów bezpieczeństwa. To siła wyższa zachowała mnie przy życiu. Bóg Wszechmogący. Ten wypadek odebrałem jako znak z samej góry, że wybrano mnie, bym został Najszybszym Człowiekiem na Ziemi. Wymyśliłem sobie, że Bóg chciał mnie zachować w dobrej formie, bym mógł dalej podążać drogą, którą mi wyznaczył wiele lat temu, gdy pierwszy raz jako dziecko biegłem przez las na Jamajce. Zawsze wierzyłem, że nic nie dzieje się bez powodu, gdyż powtarzała mi to moja bardzo religijna mama. Ale wiara dopiero z wiekiem stała się dla mnie naprawdę ważna, więc ten wypadek odebrałem jako ostrzeżenie, które rozbłysło w mojej głowie niczym wielki neon.
„Hej ty, Bolt! – brzmiał przekaz. – Dałem ci wspaniały talent, możesz bić rekordy świata i tak dalej. Będę nad tobą czuwał, ale musisz podejść do tego poważnie. Masz jeździć ostrożnie. Ogarnij się”.
To było jak objawienie. Wszechmogący sprezentował mi wielki dar i teraz zależało ode mnie, jak go wykorzystam. Przejrzałem na oczy. Miałem Boga w swoim narożniku. Dał mi przyjść na ten świat, bym biegał – szybciej niż ktokolwiek inny na Ziemi, kiedykolwiek.
Z taką świadomością aż chce się żyć.