Читать книгу Szybszy niż błyskawica. Autobiografia - Usain Bolt - Страница 7

ODKRYWAM W SOBIE MISTRZA

Оглавление

Żyję dla wielkich chwil na sportowych arenach. To jest mój żywioł. Podczas zwykłych zawodów też się nakręcam, chcę wygrać, bo lubię rywalizować, ale nie wkładam w bieg tyle serca, nie daję z siebie wszystkiego. Tylko gdy stawka jest naprawdę wysoka, jestem napięty jak sprężyna, mam w sobie tę determinację potrzebną do zdobywania złotych medali i bicia światowych rekordów.

Poza bieżnią mentalnie jestem całkiem normalnym facetem. Ale dajcie mi tylko wielką scenę, pojedynek do stoczenia – wtedy coś we mnie wstępuje. Chodzę sprężystym krokiem, poruszam się o ułamek sekundy szybciej. Pewnie byłbym gotów zerwać ścięgna, żeby wygrać. Postawcie przede mną wielkie wyzwanie, na przykład olimpijski tytuł albo godnego rywala, jak jamajski sprinter Yohan Blake, a od razu połykam haczyk niczym żarłoczna ryba.

Pierwsze duże wyzwanie przyszło jeszcze w szkole podstawowej, Waldensia Primary w Sherwood Content w regionie Trelawny. Miałem osiem lat. Byłem chudy jak patyk, rozpierała mnie energia i lubiłem, gdy się coś działo. Może to śmieszne, ale chociaż ganiałem wtedy jak opętany, nikt nie dostrzegł we mnie potencjalnego sprintera aż do czasu, gdy zwrócił na mnie uwagę jeden z nauczycieli, pan Devere Nugent, pastor i wielki miłośnik szkolnych sportów. Już wtedy szybko biegałem i kochałem krykieta, ale nigdy nie myślałem, że tę szybkość mogę wykorzystać do czegoś innego niż grania na pozycji bowlera (rzucającego).

Pewnego popołudnia graliśmy na szkolnym boisku, gdy pan Nugent przywołał mnie do siebie. Zbliżał się szkolny dzień sportu i chciał wiedzieć, czy wystartuję w biegu na 100 metrów.

– Czemu nie? – rzuciłem bez przekonania.

Na Jamajce już od pierwszej klasy wszyscy uprawiali jakiś sport albo się ze sobą ścigali. W tamtych czasach wcale nie byłem najszybszym dzieciakiem w szkole. Do Waldensii chodził pewien chłopak, Ricardo Geddes. Na krótkich dystansach był ode mnie lepszy. Ścigaliśmy się ze sobą na ulicy albo na boisku – dla zabawy, ale przez moje zacięcie do rywalizacji każdy taki pojedynek bardzo przeżywałem. Ilekroć mnie pokonał, wściekałem się albo płakałem.

Joł, nie zniosę tego!, marudziłem, patrząc, jak wpada przede mną na metę.

Już wtedy moim największym problemem był zbyt powolny start. Za każdym razem mijała cała wieczność, zanim poderwałem się z ziemi. Chociaż byłem za młody, by rozumieć mechanikę biegu, wiedziałem, że mój wzrost jest poważną przeszkodą w szybkim starcie. Na wyjście z wyimaginowanych bloków potrzebowałem więcej czasu niż moi nie tak wysocy rówieśnicy. Kiedy już złapałem swoje tempo, zawsze doganiałem Ricarda, jeśli biegliśmy na dłuższym dystansie, powiedzmy 150 metrów, ale na 60 metrach nie miałem szans. Pan Nugent uważał inaczej.

– Możesz być sprinterem – stwierdził pewnego dnia.

Jakoś nie byłem przekonany, więc tylko wzruszyłem ramionami.

– Widziałem, jak biegasz, kiedy grasz w krykieta – wyjaśnił. – Jesteś szybki, naprawdę szybki.

Nie miałem pewności, czy ma rację. Pomijając wyścigi z Ricardem, lekkoatletyka mnie wtedy nie interesowała. Mój tato, Wellesley, był wielbicielem krykieta, podobnie jak wszyscy moi kumple. Tylko o tym rozmawialiśmy. W szkole nikt nigdy nie dyskutował o biegach na setkę albo skoku w dal, chociaż wiedziałem, że wśród starszych mieszkańców Trelawny są entuzjaści tych konkurencji. Dla mnie największą frajdą było zdobywanie wicketów (bramek), a szybkie nogi przydawały się do eliminowania batsmanów (odbijających).

Pan Nugent wiedział, jak mnie podejść. Przekupił mnie jedzeniem.

– Bolt, jeśli pokonasz Ricarda w wyścigu podczas szkolnego dnia sportu, dostaniesz ode mnie zestaw lanczowy – zaproponował, dobrze wiedząc, że najkrótsza droga do serca takiego chłopaka jak ja prowadzi przez żołądek.

O w mordę, poważna sprawa! Zestaw lanczowy to był prawdziwy wypas: soczysty kurczak po jamajsku, pieczone bataty, ryż i zielony groszek. Nagle pojawiła się przynęta, coś do wygrania. Perspektywa nagrody i udziału w dużych zawodach bardzo mnie podekscytowała. Po raz pierwszy w życiu poczułem dreszczyk emocji przed prawdziwym starciem z nie byle jakim rywalem. Dwie największe szkolne gwiazdy miały rywalizować ramię w ramię i nie było takiej siły, która by mnie powstrzymała przed wygraniem tego pojedynku.

– Okej, panie Nugent – zgodziłem się. – Skoro tak…

Dzień Sportu to ważne wydarzenie w Waldensii. Moja szkoła była typową jamajską podstawówką na prowincji. Szereg małych, parterowych budynków u szczytu wzgórza na polanie pośrodku tropikalnego lasu. Wokół rosły kokosowe palmy i gęste zarośla. Klasy miały sufity zrobione z falistej blachy i ściany pomalowane na jaskrawe kolory: różowy, niebieski i żółty. Mieliśmy też boisko ze słupkami wyznaczającymi bramki, pole do gry w krykieta i bieżnię – wyboisty pas trawy, na którym czarne, wypalone benzyną linie wyznaczały tory. W dniu zawodów miałem wrażenie, że cała szkoła ustawiła się wzdłuż tej bieżni, by nas dopingować.

Serce mi waliło jak młot. Czułem się, jakby to był finał olimpijski. Kiedy pan Nugent zawołał „Start!”, stało się coś niezwykłego. Poderwałem się i pomknąłem do mety niczym rakieta, uskrzydlony entuzjazmem rywalizowania pierwszy raz w oficjalnych zawodach. Początkowo słyszałem Ricarda za sobą. Ciężko dyszał, ale nie mogłem go dojrzeć kątem oka. Ścigaliśmy się nieraz na ulicy, więc z doświadczenia wiedziałem, że to dobry znak. W miarę jak kolejne metry mijały w zawrotnym tempie, przestałem go nawet słyszeć, co było jeszcze lepszym znakiem. Dzięki dłuższym krokom wysforowałem się do przodu i po 100 metrach zgubiłem rywala. Zanim przerwałem taśmę na mecie, został daleko z tyłu. Wygrałem pierwsze ważne zawody – i to z jaką przewagą!

To zwycięstwo przyniosło mi euforię nie do opisania. Rozpierały mnie duma, radość, satysfakcja, wszystko naraz. Co za uczucie wpaść jako pierwszy na metę, w dodatku na tak ważnej imprezie jak szkolny Dzień Sportu! Od teraz stałem się oficjalnie najszybszym dzieciakiem w Waldensii. Po raz pierwszy atmosfera wydarzenia wielkiej rangi zmobilizowała mnie tak, że dałem z siebie wszystko. Rekordy świata i złote medale były jeszcze daleko przede mną, ale pokonanie Ricarda sprawiło, że zacząłem poważnie myśleć o lekkoatletyce. Póki co zostałem szkolnym mistrzem i gdy padłem na trawę za linią mety, jedno wiedziałem na pewno – bycie numerem jeden to fantastyczne uczucie.

Jest takie stare zdjęcie, które mnie rozśmiesza za każdym razem, gdy na nie spoglądam. Mam na nim może siedem lat i stoję na ulicy przy Jennifer, mojej mamie. Już wtedy sięgałem jej prawie do ramienia. Wyglądam szykownie w obcisłych czarnych dżinsach i czerwonej koszulce. Ściskam prawą dłoń Mamy, przywieram do niej całym ciałem i robię minę mówiącą: „Żeby mnie dostać, musicie się najpierw zmierzyć z nią”. Stare, dobre czasy.

Byłem wtedy synkiem mamusi. Nadal nim jestem. Teraz zdarza mi się płakać tylko wtedy, gdy coś zasmuci Mamę. Cierpię, gdy spotyka ją jakaś przykrość. Z Tatą jesteśmy sobie bliscy, bardzo go kocham, ale z Mamą łączy mnie niezwykła więź. Pewnie dlatego, że jestem jej jedynym dzieckiem i zepsuła mnie do szpiku kości.

Pochodzę z Coxeath, małej wioski niedaleko Sherwood Content. To piękny region. Mieszkaliśmy wśród bujnych drzew i dzikiego gąszczu. Okolica była dość odludna. Domy stały co kilkaset metrów. Nasz był prosty, parterowy. Tak naprawdę nie należał do nas. Tato płacił za jego wynajem. Życie toczyło się powoli, bardzo powoli. Samochody rzadko tamtędy przejeżdżały i droga była prawie zawsze pusta.

Okolica ta jest tak odległa i niedostępna, że kiedyś, gdy ten rejon nazywano Cockpit Country, służyła za kryjówkę Maronom, zbiegłym niewolnikom, którzy osiedlili się tutaj w XVIII wieku. W czasach kolonialnych Maronowie wyprawiali się stąd przeciwko angielskim fortom. Gdyby nie to, że wiedli pełne przemocy życie, okolice Coxeath i Sherwood Content można by uznać za raj na ziemi. Pogoda zawsze dopisywała, słońce przygrzewało i nawet gdy czasem niebo trochę poszarzało, była to oaza spokoju. Pamiętam, że nazywaliśmy deszcz „słońcem w płynie”.

Mimo takiego klimatu turyści rzadko tu zaglądają. W każdym przewodniku piszą to samo. „Joł, można się tam dostać tylko samochodem i wymaga to nie lada odwagi. Droga wije się wśród gęstych lasów tropikalnych i jest bardzo dziurawa. Z jednej strony płynie wartka rzeka, z drugiej gałęzie zwieszają się tuż nad drogą. W każdej chwili może z nich wyskoczyć jakieś zwariowane ptaszysko, więc miejcie się na baczności. Po około trzydziestu minutach jazdy zobaczycie Coxeath, małą wioskę w dolinie…”. Warto się jednak pofatygować. To właśnie miejsce było moim rajem.

Dzieciństwo miało wielki wpływ na to, że stałem się legendą sportu. Gdy byłem mały, przygoda czekała za każdym rogiem, nawet w rodzinnym domu. Od pierwszej chwili, kiedy nauczyłem się chodzić, szalałem, gdzie się dało. Byłem najbardziej ruch­liwym dzieckiem, jakie można sobie wyobrazić. Urodziłem się duży – ważyłem prawie cztery i pół kilograma. Tato powiedział mi kiedyś, że pielęgniarki w szpitalu żartowały na ten temat.

– Dobry Boże, to dziecko wygląda, jakby od dawna chodziło po tym świecie – oznajmiła jedna z nich, trzymając mnie na rękach.

Jeśli mój fizyczny rozmiar uznać za pierwszy dar od Wszechmogącego, to drugim była niepohamowana energia. Od chwili, gdy przyszedłem na świat, nie potrafiłem usiedzieć na miejscu. Jako mały brzdąc zacząłem raczkować i natychmiast chciałem eksplorować otaczający mnie świat. Nie było kanapy, na którą bym się nie wdrapał, ani kredensu, do którego bym nie sięgnął. Kredens był moim ulubionym meblem do trenowania wspinaczki. Ciągle coś kombinowałem i właziłem na co popadnie. Ta nadaktywność zaczęła przytłaczać rodziców. Któregoś dnia, prawdopodobnie wtedy, gdy setny raz nabiłem sobie guza albo wpadłem na drzwi, zabrali mnie do lekarza, żeby ustalił, czy coś mi dolega.

– Ten chłopak cały czas się miota – narzekał Tato. – Ma za dużo energii! Coś musi być z nim nie tak.

Lekarz stwierdził, że to nadpobudliwość ruchowa i nic się nie da zrobić. Powiedział, że z tego wyrosnę. Myślę, że rodzicom musiało być ciężko. Męczyłem ich i nikt nie miał pojęcia, skąd się we mnie bierze ta niezwykła energia. Oni nigdy nie uprawiali lekkoatletyki. Oczywiście biegali w szkole, ale nie na takim poziomie zaawansowania jak ja w przyszłości. Tylko raz widziałem sprint Mamy, gdy goniła ulicą kurę, która zakradła się do naszej kuchni i złapała szykowaną na obiad rybę. Ale Mama dała popis! To było jak oglądanie w akcji amerykańskiego olimpijczyka Michaela Johnsona, złotego medalisty na 200 i 400 metrów. Mama ścigała kurę, aż ta upuściła rybę i w strachu o swoje piórka uciekła do lasu. Zawsze żartowałem, że budowę mam po Tacie (ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i też jest taki szczupły jak ja), ale najważniejszy talent odziedziczyłem po Mamie.

Tempo życia w Trelawny odpowiadało rodzicom. Oboje pochodzili z prowincji i nie mieli potrzeby żyć na takich obrotach jak ludzie w Kingston. Ciężko też pracowali. Tato był kierownikiem w miejscowej firmie handlującej kawą. W rejonie Windsor, kilka mil na południe od Coxeath, zbierano dużo nasion kawowca i Tato pilnował, żeby wszystkie trafiły do zakładów na Jamajce. Zawsze wstawał wcześnie rano i jeździł od wioski do wioski. Do domu wracał zwykle bardzo późno. Czasem, kiedy byłem mały i chodziłem spać przed szóstą czy siódmą wieczorem, nie widywałem go całymi dniami, gdyż ciągle pracował i pracował. Kiedy przyjeżdżał do domu, ja już dawno byłem w łóżku.

Mama także ciężko pracowała. Była krawcową i w domu zawsze było pełno materiałów, igieł czy nici. Wszyscy w naszej wiosce przychodzili do niej z czymś do zacerowania albo naprawienia. Kiedy Mama akurat mnie nie karmiła ani nie ściągała z zasłon w oknach, zawsze coś szyła, cerowała albo sztukowała. Gdy trochę podrosłem, przyuczyła mnie do pomocy i wkrótce sam potrafiłem obrębiać, szyć i fastrygować. Dzisiaj wiem, co zrobić, jeśli podrę sobie koszulę[1], chociaż i tak bym poprosił o pomoc, bo Mama zawsze była specjalistką od naprawiania wszystkiego. Jeśli tylko wiedziała, jak coś działa, na przykład żelazko, to zwykle potrafiła naprawić każde zepsute urządzenie. Myślę, że to jeden z powodów, dla których jako dziecko byłem taki beztroski. Cokolwiek uszkodziłem w domu, Mama wiedziała, jak to zreperować.

Mieszkając w Coxeath, nigdy nie chodziłem głodny. To była społeczność rolnicza i żyliśmy z tego, co rosło w okolicy, a jedzenia było sporo: pochrzyny, banany, orzechy kokosowe, jagody, trzcina cukrowa, mango, pomarańcze, gujawy. Wszystko rosło na podwórku albo w pobliżu domu i Mama nigdy nie musiała chodzić do supermarketu po owoce czy warzywa. Zawsze na coś był sezon i mogłem jeść, co tylko chciałem. Banany wisiały na drzewach, wystarczyło sięgnąć i zerwać. Nawet jeśli czasem brakowało pieniędzy, nie miało to większego znaczenia, bo gdy burczało mi w brzuchu, zrywałem sobie jakiś owoc. Nieświadomie odżywiałem się tak zdrowo, że moje ciało pęczniało od energii i wszystkiego, co było dla niego dobre.

Potem zaczęły się treningi.

Gąszcz wokół Coxeath był naturalnym placem zabaw. Wystarczyło przekroczyć próg domu, żeby sobie znaleźć jakąś formę fizycznej aktywności. Zawsze miałem się czym zająć, dokąd biec i na co się wspinać. Las zapewniał program rozwoju fizycznego doskonały dla przyszłego sprintera. Miałem do dyspozycji polany z miejscem do zabaw i tory przeszkód z powalonych pni palm kokosowych. Żadnego siedzenia cały dzień w domu przy grach komputerowych, jak to dzisiaj robią dzieciaki. Uwielbiałem spędzać czas na świeżym powietrzu, ganiać po okolicy, odkrywać ją i biegać boso tak szybko, jak potrafiłem.

Te lasy mogły wyglądać dziko i nieprzyjaźnie dla kogoś obcego, ale dla dorastającego dzieciaka były bezpiecznym miejscem. Żadnej przestępczości, nic groźnego nie czaiło się wśród trzciny cukrowej. W okolicy występował jedynie wąż zwany jamajskim boa, ale chociaż był nieszkodliwym intruzem, ludzie zawsze wariowali, kiedy wpełzł im do domu. Słyszałem, że jeden gość zatłukł węża maczetą i wyrzucił go na ulicę. Potem na wszelki wypadek rozjechał go na miazgę samochodem, a to, co zostało, jeszcze podpalił. To się nazywa walka ze szkodnikami w stylu Trelawny!

Biegałem wszędzie i jedyne, co chciałem robić, to ganiać po okolicy i uprawiać sport. Gdy miałem pięć albo sześć lat, zakochałem się w krykiecie i grałem z kumplami, kiedy tylko Mama wypuściła mnie z domu. Przy każdej okazji urządzaliśmy sobie mecze. Zwykle używaliśmy piłek tenisowych, ale jeśli któryś z nas walnął piłkę tak mocno, że poleciała między drzewa albo do pobliskiej zagrody bydła, robiliśmy sobie zastępczą z gumowych opasek albo starego sznurka. Potem całymi godzinami rzucaliśmy i odbijaliśmy te piłki własnej produkcji. Bramki też konstruowaliśmy, z czego się dało. Wspinałem się na bananowca i odrywałem kawał drewna. Potem rzeźbiłem z nich trzy słupki, od spodu na płasko, żeby same stały na ziemi. Czasem wystarczyła nam sterta kamieni albo przycięte pudełko zamiast bramki.

Moje życie nie składało się jednak z samych przyjemności. Miałem też domowe obowiązki i wierzcie mi, naprawdę ciężko tyrałem! Tato dbał o to, żebym za młodu nauczył się pracowitości, więc kiedy tylko trochę podrosłem, zlecał mi lżejsze prace domowe, jak choćby zamiatanie. Zwykle nie miałem z takimi zajęciami problemu, ale czasem się migałem i wtedy zaczynał narzekać.

– Ten chłopak jest leniwy – powtarzał. – Powinien mieć więcej obowiązków.

Gdy już byłem starszy i silniejszy, wymagano ode mnie więcej. Niektórych z przydomowych prac fizycznych szczerze nie cierpiałem. Nie mieliśmy wtedy bieżącej wody. Do moich obowiązków należało przynoszenie wody w wiadrach z pobliskiego strumienia na podwórko, gdzie trzymaliśmy jej zapas w czterech beczkach. Co tydzień, kiedy Tato był w domu, wysyłał mnie, żebym napełnił te beczki. Nie było lekko. W każdej beczce mieściło się dwanaście wiader, co oznaczało czterdzieści osiem kursów do strumienia i z powrotem. To była ciężka praca, wiadra ważyły swoje i robiłem, co mogłem, żeby się wykręcić od tej roboty.

W końcu stwierdziłem, że tak dalej nie dam rady. Te czterdzieści osiem kursów zajmowało za dużo czasu, więc zacząłem nosić po dwa wiadra naraz, chociaż ciężar był dwukrotnie większy i sprawiał mi ból. Wydawało mi się, że robię coś na skróty, ale w rzeczywistości rozwijałem muskulaturę. Z tygodnia na tydzień czułem, jak rozrastają się mięśnie ramion, nóg i pleców. Chociaż nie ćwiczyłem w siłowni, wyrobiłem sobie prawdziwe mięśnie. Wyobrażacie sobie? Przez moje lenistwo stawałem się coraz silniejszy. W połączeniu z bieganiem i wspinaniem się prace zlecane przez Tatę pomogły mi nabrać fizycznej tężyzny.

Za to Mama nigdy nie wymagała, żebym robił rzeczy, na które nie miałem ochoty, zwłaszcza gdy Taty nie było w domu. Wystarczyło, że zacząłem biadolić, by mnie zwolniła od noszenia wiader i Tata nigdy się o tym nie dowiadywał. Kazania zaczynały się dopiero wtedy, kiedy wrócił do domu wcześniej niż zwykle i przyłapał mnie na leniuchowaniu. Wtedy musiałem wysłuchiwać kazania, że Mama za bardzo mnie rozpuściła. Pewnie miał rację, ale byłem jej jedynym dzieckiem i łączyła nas wyjątkowa więź.

Czasem Tato przesadzał z surowością. Nie lubił, gdy znikałem z domu. Jeśli się bawiłem, zawsze kazał mi zostawać w zasięgu wzroku, zwykle na podwórku. Gdy wyjeżdżał do pracy, Mama pozwalała mi ganiać, gdzie tylko chciałem. Nie byłem taki głupi, żeby się dać przyłapać poza domem. Gdziekolwiek polazłem, nasłuchiwałem odgłosu motocykla, którym jeździł Tato. Słychać go było z daleka, gdy zjeżdżał ze wzgórza do wioski. Kiedy tylko doleciał do mnie dźwięk silnika, rzucałem to, co w danej chwili robiłem, i pędziłem do domu ile sił w nogach. Zwykle zdążyłem dobiec, zanim Tato nabrał podejrzeń.

Czasem wymykałem się, żeby pograć w domu u kolegi mieszkającego dość daleko od drogi, którą Tato wracał do domu. Nasłuchiwanie stało się trudniejsze, ale miałem swój sposób. Zawsze zabierałem ze sobą Brownie, naszego psa. Gdy nadjeżdżał Tato, Brownie nadstawiał uszu, na długo zanim ktokolwiek inny usłyszał warkot starego motocykla. Kiedy tylko pies biegł do drzwi, wiedziałem, że czas na mnie. W pewnym sensie był to przedsmak tego, co miałem robić w przyszłości:

Nasłuchiwać wystrzału pistoletu startowego…

Bach!

Wyjście z bloków! Biegnij! Biegnij!

Moim pierwszym trenerem był pies. Czy to nie śmieszne?

Chciałbym teraz wytłumaczyć, jak to jest z moją rodziną. Mam młodszego brata Sadiki i starszą siostrę Christine, ale każde z nas ma inną matkę. Wielu ludziom może się to wydać dziwne, ale tak czasem bywa z życiem rodzinnym na Jamajce. Tato ma dzieci z dwiema innymi kobietami, a kiedy się urodziłem, rodzice nie byli jeszcze małżeństwem. Moja Mama nie miała z tym nigdy żadnego problemu i zawsze kiedy Sadiki i Christine przyjeżdżali nas odwiedzić w Coxeath, gościła ich jak własne dzieci.

Nawet kiedy podrosłem i zacząłem rozumieć kwestie związków, miłości i małżeństwa, nie widziałem nic nienormalnego w naszej sytuacji rodzinnej. Mama i Tato wzięli ślub, kiedy miałem dwanaście lat i czułem tylko żal, że nie pozwolono mi zostać „chłopcem z obrączkami” (odpowiednikiem drużby). Chciałem podczas ślubu wręczyć obrączki Tacie, uczestniczyć w ceremonii, ale tę rolę powierzono komuś innemu z wioski, pewnie dlatego, że byłem za młody. Nigdy mi nie przeszkadzało, że brat i siostra mają inne matki; tak po prostu jest. Nasza rodzina miała swobodne podejście do spraw przyjaźni i związków. Nie jest to dla nas żaden temat tabu. Jestem tak blisko związany z rodzicami, że mogę z nimi rozmawiać o wszystkim. Ostatnio zauważyłem, że kiedy do nich dzwonię, czasem wypływa temat ich pożycia seksualnego. Zwłaszcza Tato lubi o tym mówić.

To jakieś wariactwo, przysięgam. Mogę z nim gadać o czymkolwiek – pogodzie albo samochodach – ale jakimś sposobem rozmowa schodzi na temat tego, co dzieje się u nich w sypialni. Kiedyś dyskutowałem z obojgiem, bo ich domowy telefon był ustawiony na tryb głośnomówiący. Rzucam:

– Joł, cześć Tatku, co tam u was?

A on zaczyna swoje:

– Cześć, Usain. Wszystko dobrze. U mnie w porządku, u twojej Mamy też. Właśnie sobie tu brykamy…

Nie mogłem nie zareagować. Nie chciałem sobie ich wyobrażać.

– Że co?! – zawołałem. – Aaaagrrrr! Mamo, powiedz mu, żeby przestał!

Zwykle mi to nie przeszkadza, gdyż takich rozmów słuchałem od lat, nawet kiedy byłem małym dzieckiem. Czasem przyjaciele Taty wołali coś do niego z okna samochodu, kiedy w drodze do pracy przejeżdżali koło naszego domu, zwykle o szóstej rano. Wykrzykiwali przekleństwa i sprośności.

Pierwszy raz dotarło do mnie, że nie wszystko w życiu jest idealne, gdy zetknąłem się ze śmiercią. Mój dziadek, ojciec Mamy, zmarł w domu. Poślizgnął się, niosąc drewno na opał, i upadając, uderzył się w głowę. Stracił przytomność. Stało się to na moich oczach, ale nie wiedziałem, co robić. Patrzyłem, jak leży nieruchomo, bez życia. Czułem się bezradny. Miałem dopiero dziewięć lat, więc nic nie wiedziałem na temat udzielania pierwszej pomocy. Spanikowałem i pobiegłem do domu obok, ale kiedy zjawili się sąsiedzi i Mama, usłyszałem, że już nic nie da się zrobić. Dziadek przeszedł zawał, a Coxeath leżało na takim odludziu, że nie było szans, by trafił na czas do szpitala. Zmarł wkrótce potem.

Byłem dzieckiem i nie do końca pojąłem, co się stało. Kiedy pojechaliśmy na pogrzeb, widziałem, że wszyscy są smutni, a Mama i jej siostry płaczą, ale z racji mojego wieku nie przeżywałem odejścia dziadka tak jak inni. Bolało mnie, że Mama cierpi, ale byłem za młody, by w pełni rozumieć, co oznaczają śmierć i pogrzeb. Po pogrzebie poszedłem grać z kolegami.

Nie rozumiałem też za bardzo religii, która dla mojej rodziny jest ważna, szczególnie dla Mamy, adwentystki dnia siódmego, chrześcijanki. Chodziliśmy do kościoła co sobotę, gdyż dla adwentystów to najważniejszy dzień tygodnia. Tato nie jest taki pobożny. Chodzi z Mamą do kościoła może dwa razy do roku, w Boże Narodzenie i sylwestra, ale chociaż religia nie znaczy dla niego tyle, co dla Mamy, zawsze szanował jej wiarę. Mama próbowała mnie zainteresować religią, kiedy dorastałem, ale niezbyt usilnie. Czytała mi Biblię, żebym się nauczył odróżniać dobro od zła, ale nigdy nie próbowała mi narzucić swojej wiary, obawiając się, że mnie to odstraszy. „Jeśli kogoś za bardzo naciskasz, żeby coś zrobił, tylko go zniechęcisz”, powiedziała mi kiedyś. Mimo jej podejścia i tak jako dziecko nie lubiłem chodzić do kościoła. Kiedy byłem starszy i zacząłem jeździć na zawody lekkoatletyczne, cieszyłem się, jeśli wypadały w weekend, gdyż to oznaczało, że nie będę musiał iść na mszę. Gdy wracałem, Mama urządzała mi poranne zajęcia religijne – dwadzieścia minut śpiewania, rozmawiania i odczytania paru wersetów z Biblii. W jej przekonaniu w ten sposób nadrabiałem nieobecność w kościele.

Przyswoiłem sobie ten zwyczaj i z czasem, im stawałem się starszy, tym więcej uwagi poświęcałem religii – głównie dlatego, że dotarło do mnie, jak wyjątkowy dar otrzymałem. Nabrałem przekonania, że Bóg zawsze pomaga ludziom, którzy pomagają sami sobie. To dlatego za każdym razem, kiedy stawałem w blokach startowych i wiedziałem, że przyłożyłem się do treningu, brałem w dłoń krzyżyk, który miałem na szyi, spoglądałem w niebo i prosiłem Boga o dość siły, bym mógł dać z siebie wszystko. Reszta zależała już tylko ode mnie.

Żaden lekkoatleta nie może tak po prostu wystartować w zawodach i oczekiwać, że wygra, jeśli nie zapracował ciężko na swój sukces. Nie można zdobywać złotych medali i bić światowych rekordów bez samodyscypliny. Wierzcie mi, w domu Boltów nie brakowało ciężkiej pracy i ostrej dyscypliny.

Mój Tato jest troskliwym rodzicem, kocha mnie bardzo i kiedy byłem mały, robił dla mnie wszystko, co mógł. Ale był też panem domu, tradycjonalistą i surowym, autorytarnym ojcem, który egzekwował dobre zachowanie i budził respekt. Kiedy nabroiłem, prawił mi kazanie. Nie byłem złym dzieciakiem. Jeśli jednak naprawdę przesadziłem, wyciągał pas i robił z niego użytek. Dostawałem lanie, gdyż mój Tato jest ze starej szkoły i tak też został wychowany przez swojego ojca. Zawsze bałem się tych lań.

Podejrzewam, że w dzisiejszych czasach surowe metody karania dziecka mogą oburzać co poniektórych, ale tak to wyglądało na Jamajce, kiedy dzieciaki narozrabiały i wpakowały się jakieś kłopoty. Pod tym względem niczym się nie różniłem od innych dzieci i dostawałem cięgi za mnóstwo różnych rzeczy. Na tyle często, że zawsze potrafiłem przewidzieć, czy szykuje się kolejne manto. Kiedy Tato wołał mnie przed swoje oblicze, w kilka pierwszych sekund już wiedziałem, co nastąpi. Jeśli się pieklił, mogłem być spokojny o swój tyłek, gdyż Tato wolał tłumaczyć niż bić. Po tę drugą metodę wychowawczą sięgał w ostateczności i jeśli miał wybór, prawił mi kazanie, a potrafił gadać i gadać bez końca. Kiedy jednak Tato był opanowany i milczący, oznaczało to lanie. Jeśli narozrabiałem w domu, dostawałem pasem. Poza domem używał ręki, a rękę miał ciężką. Łup! Łup! Każdy cios palił jak diabli i zdarzało się, że później łzy ciekły mi po policzkach, ale nie mam o to żalu. Te lania nauczyły mnie odróżniać, co jest dobre, a co złe, i uczyniły mnie tym człowiekiem, którym jestem.

Taki właśnie jest mój Tato – w kwestii szacunku nie było z nim żartów. Dobre maniery dużo dla niego znaczą i chciał, bym sobie przyswoił te same wartości, dlatego wychował mnie na grzecznego i miłego chłopaka. Sam dawał przykład. Tato był zawsze uprzejmy wobec wszystkich i oczekiwał, że inni będą tacy sami. Nie tolerował, gdy ktoś zachowywał się niekulturalnie w jego obecności. Kimkolwiek by była taka osoba w Sherwood Content, choćby nie wiem, jak ważna czy groźna, jeśli nie okazała szacunku w naszych progach, Tato pokazywał jej drzwi.

W przeszłości strasznie mnie wkurzał tym ciągłym naleganiem, abym był miły i uprzejmy. Pamiętam, że kiedy zacząłem chodzić do Waldensii – miałem wtedy pięć albo sześć lat – kazał mi mówić „Dzień dobry” wszystkim osobom, które mijałem w drodze do szkoły. Dosłownie wszystkim, niezależnie od tego, kim byli ani co w danej chwili robili. To było absurdalne. Po drodze mówiłem „Dzień dobry” około dwudziestu różnym ludziom. Musiałem wydawać się stuknięty, kiedy tak szedłem ulicą i co chwilę powtarzałem powitanie. Zwykle wszyscy się uśmiechali w odpowiedzi, ale była też pewna starsza kobieta, okropna jędza. Codziennie, kiedy mijałem jej dom, przyglądała mi się, stojąc przy furtce. Mając w pamięci, co przykazał mi Tato, zawsze się jej kłaniałem i mówiłem „Dzień dobry”, ale ona nigdy się nie uśmiechała ani mi nie odpowiadała. Ani razu. Tylko się gapiła. Początkowo starałem się nie przejmować. Witałem ją każdego dnia, chociaż wiedziałem, że mnie zignoruje, ale kiedyś straciłem cierpliwość.

Do diabła z tym, pomyślałem. Dlaczego mam jej mówić „Dzień dobry”, skoro i tak będzie niegrzeczna i mnie zlekceważy?

Kiedy jak zwykle zbliżyłem się do jej domu i zobaczyłem ją gapiącą się na mnie, po prostu przeszedłem. Żadnego ukłonu ani uprzejmego „Dzień dobry”. Bez słowa ruszyłem dalej swoją drogą. Nie zaprzątałem sobie dłużej głowy spotkaniem. Mogłem jednak przewidzieć, że na tym się nie skończy. Na Jamajce niegrzeczne zachowanie dzieci jest zawsze źle widziane. Kiedy po południu wróciłem do domu, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Ta starsza kobieta stała w naszym salonie i wyglądała na autentycznie wkurzoną. Wbiła we mnie wzrok. Ręce założyła na piersi i postukiwała stopą o podłogę. Gdyby miała wałek do ciasta, oberwałbym na pewno. Tato złapał mnie za kołnierz.

– Bolt – powiedział spokojnie, nie podnosząc głosu, a to oznaczało, że mam poważne kłopoty. – Czy nie kazałem ci, żebyś zawsze, choćby nie wiem co, każdej mijanej na ulicy osobie mówił „Dzień dobry”?.

– Ale Tato – zawołałem. – Mówiłem tej pani „Dzień dobry” codziennie, a ona nigdy…

– Choćby nie wiem co! – powtórzył Tato.

Ależ byłem wściekły na tę starą jędzę. Wiedziałem, że przez nią dostanę wielkie lanie, ale dla mnie – dorastającego chłopaka to była cenna lekcja. Pod gradem razów lądujących na moim tyłku zacząłem doceniać, jak ważne są dobre maniery i szacunek dla innych. Od tamtego czasu nigdy nikogo nie lekceważyłem – nie odważyłbym się!

1 No dobra, bez żartów – teraz kupuję sobie nową.

Szybszy niż błyskawica. Autobiografia

Подняться наверх