Читать книгу Nie prosiliśmy o skrzydła - Vanessa Diffenbaugh - Страница 9

1

Оглавление

Materac ugiął się, gdy Alex na nim usiadł. Luna zwinęła się w kłębek, jak zawsze, kiedy chciała udawać, że śpi: powieki miała zbyt mocno zaciśnięte, kąciki ust opuszczone, ponieważ Alex powiedział jej kiedyś, że się uśmiecha, kiedy symuluje sen. Pasma długich czarnych włosów wyśliznęły się z jej warkoczy i zaplątały w złote kolczyki; płatki zaschniętej śliny łuszczyły się na policzku. Zerknęła na Aleksa przez zlepione rzęsy i znowu zacisnęła powieki. Tam gdzie ostatnio wypadły jej dwa przednie zęby, dziąsła miała obrzmiałe i czerwone.

Jak mógł jej powiedzieć?

Miała tylko sześć lat. Sześciolatka, w dodatku taka drobniutka – choć babcia nieustannie gotowała, zdarzały się tygodnie, kiedy Luna chudła zamiast tyć, a nie miała z czego chudnąć. Czym miał ją karmić? Znowu ogarnęła go rozpacz, tak jak wtedy, gdy się obudził i przeczytał list. Nadął policzki i wstrzymywał oddech tak długo, aż minęła. Wszystko się ułoży, pomyślał. Wszystko się bardzo dobrze ułoży. Miał czternaście lat, za miesiąc skończy piętnaście. Na tyle długo przyglądał się babci, żeby wiedzieć, jak to się robi. Ale nie będzie łatwo. Luna nie należała do posłusznych dzieci. Skłonienie jej do czegokolwiek wymagało długich negocjacji, podstępów, a czasem – nawet w przypadku babci – przekupstwa.

Postanowił przejść od razu do tego ostatniego.

– Szkoda, że Luna śpi, bo zamierzam zjeść pączki na śniadanie.

Mała wcisnęła twarz w poduszkę, żeby zdusić pisk i zasłoniła uszy, jakby w ten sposób mogła sprawić, że babcia nie usłyszy. Złamał co najmniej trzy zakazy:

1. Zatrzymywania się w drodze do szkoły.

2. Jedzenia cukru przed południem.

3. Jedzenia pączków gdziekolwiek i kiedykolwiek.

– Nie martw się, jej tu nie ma.

Luna podniosła głowę znad poduszki. Spojrzała na Aleksa brązowymi oczami, szukając wskazówek, jak powinna się czuć w tym nieznanym stanie.

– A gdzie jest?

Alex zmusił się do uśmiechu.

– Mama pojechała z nią po dziadka.

– Znalazły go?

Alex milczał przez chwilę. Potem jakby zatoczył krąg głową; ruch, który Luna mogła zinterpretować jako potwierdzenie, lecz na tyle dwuznaczne, że Alex mógłby nawet u bram niebios przysiąc, iż nie skłamał. Ukrył list babki za słoikiem na napiwki, który matka trzymała w kuchennej szafce (miał nadzieję, że jest pełny, ale zabrała prawie wszystko, zostawiając na dnie tylko cienką warstwę monet), i obliczył czas, jaki zajęłaby im droga do Oro de Hidalgo i z powrotem przy prędkości stu kilometrów na godzinę. Najbardziej optymistyczny scenariusz…

– Wrócą w piątek.

Luna zamilkła i przez chwilę wydawało mu się, że się martwi tak jak on, w jaki sposób matka przewiezie przez granicę swoich rodziców, Marię Elenę i Enrique – i czy w ogóle uda im się wrócić. Ale potem spytała, który to dzień tygodnia.

– Wtorek.

Prześpiewała dni do melodii Clementine i policzyła na palcach.

– Trzy dni.

– Dokładnie. Trzy dni jedzenia, co chcemy, i chodzenia po szkole do kolegów.

Nie mieli kolegów. Luna nie wydawała się przekonana.

Uścisnął jej stopy przez koc, usiłując wymyślić coś na pocieszenie.

– Już raz zostaliśmy sami, pamiętasz?

Skinęła głową, po raz pierwszy ze strachem w oczach. Zbyt późno uświadomił sobie, że nie powinien był tego mówić. Oboje pamiętali ból brzucha po niedopieczonych kartoflach i to, jak Luna przepłakała rozpaczliwie całą noc, nie dając się pocieszyć. Wtedy Maria Elena nie zamierzała ich zostawić. Wyjechała z Enrique z miasta i wynajęła opiekunkę do dzieci, ale ta zachorowała i odeszła, i choć w panice zadzwonili do Letty, przyjechała do domu dopiero o szóstej rano.

– Teraz jestem starszy – oznajmił, a potem dodał, ponieważ nie przychodziło mu do głowy nic innego: – Z posypką?

Luna przyjrzała mu się uważnie.

– Naprawdę będziemy jeść pączki?

– Jeśli w końcu się wygrzebiesz z łóżka. – Wyciągnęła ręce, a on podniósł ją i postawił na podłodze. – Pomóc ci?

– Babcia pozwoliła mi włożyć sukienkę w serduszka. Powiedziała, że ją upierze.

– Nie wiem, gdzie jest.

– Ale ona mi pozwoliła!

Dokładnie takie rozmowy potrafiły doprowadzić do wybuchu histerii, z której otrząsaliby się przez połowę ranka.

– Czekaj.

Zajrzał do szafy, w której babcia wieszała wyprasowane ubrania, a potem do kuchennego zlewu, w którym namaczała pranie na noc. W końcu znalazł sukienkę na schodach, rozłożoną na ręczniku.

– Jest mokra – powiedziała Luna.

– Więc włóż mokrą albo coś suchego.

– Ale chcę ją włożyć. I nie chcę, żeby była mokra.

Ujęła sukienkę za rękawy i obróciła się z nią dookoła. Materiał śmignął tuż przed twarzą Aleksa, który chwycił sukienkę.

– Przestań. Chodź. – Wyjął z komody legginsy i podkoszulek z długimi rękawami i ubrał ją w nie, po czym włożył jej przez głowę mokrą sukienkę. – Nie widać, że jest mokra.

Luna zmarszczyła nos.

– A po co w ogóle idziemy do szkoły? Proszę, proszę, proszę, zostańmy w domu i pooglądajmy telewizję.

– Nic z tego. – Byli tak bardzo różni, że czasem się zastanawiał, czy w ogóle są spokrewnieni. No, ale on różnił się od wszystkich znanych sobie osób. Gdy koledzy z ósmej klasy czytali ukryte za podręcznikami zakazane pisemka, a koleżanki malowały sobie paznokcie pod ławką i udawały, że ich nie ma, żeby nie wywołano ich do odpowiedzi, on codziennie zjawiał się w szkole z jakimś nowym faktem, którym szokował lub zadziwiał nauczycieli. Większość tych informacji miał od dziadka, jedynej znanej mu podobnej do niego osoby. Enrique potrafił wymienić w alfabetycznym porządku wszystkie ptaki migrujące przez Pacyfik, czego nauczył się od swojego ojca. Alex potrafił wyrecytować tę litanię, odkąd pamiętał.

Wyjął ubrania z szafy i poszedł do łazienki, żeby się ubrać. Zamknął drzwi na klucz i włożył białą, uprasowaną przez babcię koszulę. Z powodu tych koszul koledzy z Cesar Chavez nadali mu przezwisko Spiker, ale Alex wiedział, że nie wygląda jak pan z telewizji. Przede wszystkim był za chudy, a jego nos urósł wcześniej niż reszta twarzy. Prawdziwym minusem jego wyglądu były jednak włosy: falująca, niemal blond czupryna, którą odziedziczył chyba po ojcu. Alex go nie znał, ale w pudełku pod łóżkiem Letty znajdowała się zaklejona koperta, zaadresowana do Wesa Rileya, 536 Elm Street w Mission Hills w Kalifornii. Kiedy Alex wygooglował to nazwisko na szkolnym komputerze, ujrzał zdjęcie mężczyzny niemal takiego samego jak on – niebieskie oczy, mleczna skóra i kwadratowa szczęka. Mężczyzna na każdym zdjęciu występował w szpitalnym kitlu i miał na rękach inne ciemnoskóre dziecko. Podpisy pod zdjęciami głosiły: „Mumbaj”, „Malawi”, „Gwatemala”. Wes Riley dostał w 2005 roku nagrodę, ale artykuł na ten temat był napisany w jakimś afrykańskim języku, którego Alex nie znał i nie rozumiał.

Ze wszystkich informacji, jakie zebrał na temat swojego ojca, najbardziej interesował go tamten adres. Wskazywał miejsce w pobliżu autostrady. Alex od lat wyobrażał sobie, jak mija dom, ojciec rozpoznaje go przez okno i wybiega. Ale nigdy nie udało mu się uciec spod czujnej obserwacji Marii Eleny i dotrzeć tak daleko, a nie potrafił zdobyć się na odwagę i spytać matkę o ojca ani o okoliczności swoich narodzin – głównie dlatego, że nie potrafił zdobyć się na odwagę, żeby spytać matkę o cokolwiek.

Szybko wyszorował zęby. Luna zaczęła się dobijać do drzwi.

– Alex! Ja muszę!


Maria Elena przygotowała im posiłki na cały tydzień i ułożyła je na górnej półce lodówki, wszystkie opisane: ALEX: WTOREK, LUNA: WTOREK, a za nimi środy, czwartki i piątki. Za obiadami znajdowały się resztki ze wszystkich posiłków, jakie babcia zrobiła przez ostatnie dwa tygodnie, posegregowane, opatrzone datami i – co Alex mógł sobie wyobrazić, nie zdejmując pokrywek – w wielu wypadkach bliskie spleśnienia. Wyjął wtorkowe paczuszki i włożył je do ich plecaków, przy okazji sprawdzając, czy tenisówki nadal są na dnie, tam gdzie ich miejsce.

Z łazienki dobiegł szum spuszczanej wody i pisk odkręcanego i zakręcanego kranu. Luna stanęła w progu. Woda spłynęła jej na czoło z włosów, których pasma wygładziła i wplotła na nowo w warkocze. Jeśli nawet nauczycielka niczego innego nie zauważy, to nie umknie jej uwadze, że Luna po raz pierwszy w tym roku przyszła nieuczesana. Ale Luna zajmowała ostatnie miejsce na liście problemów nauczycielki – pewnie przez cały dzień pozostanie niezauważona.

Alex wyłowił ze słoja garść dwudziestopięciocentówek i włożył gumiaki. Podał Lunie jej parę – do kolan, w różowe grochy. Stanowiły element ubioru niezbędny do przetrwania na Przystani, jedyny dobrej jakości, jaki kupowała babcia. Luna włożyła buty.

– Nadal jest, widziałeś?

– Co?

Dała mu znak, żeby poszedł za nią. W pokoju dziadków łóżko było pościelone jak zawsze, z porządnie wygładzoną kapą, ale Alex natychmiast zauważył, że coś się zmieniło. Po krzyżu nad łóżkiem został tylko gwóźdź; z błyszczącej od jakiegoś środka do polerowania komody babci zniknęły fotografie. Alex wyobraził sobie, jak babcia się pakuje, przy okazji wycierając kurz. Luna pociągnęła go do warsztatu dziadka pod oknem, na którym nadal spoczywał jego ostatni projekt.

Od pół roku dziadek pracował nad mozaiką z piór – pejzażem z meksykańską wioską, z małymi lepiankami, stojącymi w nierównych rzędach, i otuloną chustą kobietą, spoglądającą na księżyc w pełni. Miała twarz odwróconą profilem, była młoda, ale Alex widział, że to babcia. To zawsze była babcia. Mozaiki wykonano tak misternie, że z oddali mogły uchodzić za obraz olejny – każde piórko jak ruch pędzla – ale składały się wyłącznie z piór, osadzonych w grubej warstwie wosku campeche. Jego ciężki zapach wisiał w powietrzu, budząc dojmującą tęsknotę za dziadkiem – za tym, jak klepał się po udach, gdy Alex wchodził do pokoju, nawet kiedy chłopiec stał się już za duży, żeby mu siadać na kolanach, za tym, jak rzucał wszystko, żeby stanąć przy oknie i opowiadać o przyrodzie wnukowi, który zapamiętywał każde jego słowo.

Enrique wyjechał sześć tygodni temu. Wrócił do Meksyku, żeby być z umierającą matką. Teraz zniknęła także Maria Elena i Letty. Alex podszedł do okna i spojrzał na pusty krajobraz.

Byli całkiem sami.

I to wydawało się niedorzeczne, zważywszy że znajdowali się niespełna trzydzieści kilometrów na południe od San Francisco. Na ogół nie zauważał tej izolacji albo starał się myśleć wyłącznie o jej dobrych stronach: ptakach, widoku, wodzie. Ale raz na jakiś czas to do niego docierało. Gdzie jest cywilizacja? Mile Road biegła przez puste trzęsawiska od autostrady 101 na skraj zatoki i kończyła się przy trzech przysadzistych budynkach Przystani Eden: bloku A, pomalowanym na industrialny odcień brzoskwiniowego brązu, bloku B, mającym o pół tonu ciemniejszy odcień tego samego brzydkiego koloru, i bloku C, najbliższym wody i utrzymanym w spłowiałym błękicie jajka drozda. Ogrodzenie z drutu kolczastego oddzielało Przystań od międzynarodowego lotniska San Francisco na północy. Od podupadłej jałowości Bayshore nie oddzielało jej nic oprócz odcinka wiecznie zmiennych bagien. W pobliżu znajdowały się inne miasta, takie ładne, Hillsborough, Burlingame i San Mateo, ale autostrada 101 odcięła Przystań i Bayshore od reszty półwyspu. Z miejsca, w którym stał, Alex widział Mission Hill, najzamożniejszą podmiejską dzielnicę, tuż za autostradą – ale wydawało mu się, że dzieli go od niej cały świat.

– On wróci, prawda? – spytała Luna, wyrywając go z zamyślenia. Patrzyła na mozaikę dziadka. Wokół księżyca w pełni prześwitywał krąg wosku, czekoladowego i lepkiego; obok z opatrzonej nalepką koperty wystawały czarno-niebieskie pióra, jakby czekały na powrót dziadka.

– Oczywiście – powiedział Alex.

Ale nie był tego pewien.

Tuż przed odjazdem dziadka Alex pożalił się, że nie mają ani jednej jego pracy. Siedział obok Enrique przy warsztacie, tak jak miał w zwyczaju robić to po szkole, oddzielając jednobarwne piórka strzyżyka błotnego od pasiastych. Enrique poważnie pokiwał głową, ale nie odpowiedział. A teraz wyjechał.

Może zostawił mozaikę celowo, pomyślał Alex. Jako milczące przeprosiny za nagłą ucieczkę.


Zrobiło się późno, kiedy w końcu wyszli z domu. Słońce stało wyżej, niż powinno, a pani Starks już siedziała na swoim leżaku przed blokiem B, paląc drugiego papierosa. Miała cały budynek dla siebie. Należało do niej mieszkanie na najwyższym piętrze (mówiła, że to penthouse), podobnie jak zabity deskami lokal na parterze, który nazywała swoim sklepem. Stały w nim stare meble, które kupowała, gdy budynki powoli się wyludniały. Powiedziała raz Aleksowi, że je reperuje – „to ładne rzeczy, antyki, których nie powinno się porzucać” – żeby je sprzedać i wyprowadzić się stąd. „Będę bogata – powiedziała. – To moja szansa”. Ale ta rozmowa odbyła się przed laty, a ona nadal tu siedziała, dzień w dzień, paląc papierosy.

– Jest moja brudaska! – zawołała na widok Luny, pędzącej przez pusty parking. Mieli chodzić chodnikami, ale Luna nigdy tego nie robiła. Zeskoczyła z betonu prosto w błoto i przyglądała się, jak gliniasta maź powoli podnosi się i kompletnie zalewa stopę gumowca. Pochyliła się, złapała cholewkę obiema rękami i pociągnęła, wyzwalając nogę z głośnym cmoknięciem.

– Jeszcze raz! – rzuciła pani Starks, stukając papierosem o plastikową poręcz leżaka. Luna stanęła na drugiej stopie, a potem skoczyła na obie nogi, powoli zapadając się, jakby zjeżdżała bardzo wolnymi ruchomymi schodami. Gdy błoto już miało się przelać przez krawędź cholewek, wskoczyła znowu na chodnik.

– Jeszcze centymetr i byłoby po wszystkim!

To samo powtarzało się każdego ranka, dopóki Maria Elena nie wychyliła się z okna i nie zakończyła tej zabawy. Czasem dołączała się do niej pani Puente z bloku A albo bracia Ramirez, choć kiedy się pojawiali, Alex nie czekał na pomstowanie babki, tylko od razu wciągał Lunę na chodnik, nawet gdy wrzeszczała i wierzgała.

– Dzień dobry, pani S – powiedział Alex. Pani Starks spojrzała na niego z zaskoczeniem, nie spodziewając się takiego powitania. Potem wydmuchnęła dym kątem ust.

– Ano dzień dobry – mruknęła, spoglądając na okno i znowu na Aleksa. – Spóźniliście się?

– Pójdziemy szybko.

– No to zagęszczajcie ruchy. – Pani Starks znowu spojrzała nerwowo w okno. Maria Elena nie lubiła, kiedy dzieci z nią rozmawiały, a ona o tym wiedziała, ale czasem po szkole stawała na bagnach, tuż poza zasięgiem wzroku ich babki, w kapeluszu przeciwsłonecznym zasłaniającym jej długie, rozwichrzone włosy, w krótkich szortach, obnażających zwiędłe gołe uda, z miętówką lub śmietankowym dropsem, ściągniętym z jakiejś poczekalni. Było to trochę upiorne, ale Alex i Luna zawsze przyjmowali poczęstunek i zjadali go szybko, miażdżąc zębami twarde landrynki na tych ostatnich stu metrach do domu.

– Alex!

Luna zwlekała za długo; błoto wlało się do jej prawego gumiaka. Wyciągnęła rękę, czekając, aż brat ją wydostanie. Dlatego spakował zapasowe skarpetki. Chwycił jej dłoń, usiłując ukryć zniecierpliwienie, i szarpnął do siebie, ale wyrwała się i popędziła ku brzegowi, chlupiąc wodą z buta.

Alex ruszył za nią przez sieć wydeptanych ścieżek łączących Przystań z resztą Bayshore. Nie potrafił sobie tego wyobrazić, ale Przystań nie zawsze była taka pusta. Te budynki w początkach swojego istnienia roiły się od dzieci. Ktoś tu zawsze ginął; w zatoce rozbrzmiewały nawoływania i odpowiedzi z niespodziewanych okien albo gdzieś z bagien. Wtedy, opowiadała babcia, kobiety nie bały się tak błota, kupowały na spółkę tuzin par rybackich butów i w podkasanych sukienkach szorowały do najbliższego sklepu. Cały półwysep śmierdział smażeniną. Alex słyszał te opowieści tyle razy, że prawie za tym tęsknił, za tym światem, którego nigdy nie widział.

Luna dotarła do wody i wdrapała się na kamienny falochron, oddzielający bagna od zatoki. Przeskakiwała z kamienia na kamień, rozkładając ramiona jak skrzydła. Alex podążał tuż za nią i niemal się z nią zderzył, gdy nagle się zatrzymała, przykucnęła i wyjęła coś z ciemnej szczeliny między dwoma kamieniami. Podniosła to coś.

Pióro z ogona, od dwudziestu do dwudziestu czterech centymetrów, w szerokie poziome pasy, od średnio- do jasnoszarego. Sam czubek pióra był śnieżnobiały.

– Czyje to? – spytała.

– Krogulca zmiennego.

Alex wyjął pióro z ręki siostry. Kiedyś, stojąc na ganku, spytał babci, dlaczego została, kiedy budynki zaczęły się rozpadać, a inne rodziny się wyprowadziły, kiedy matka była jeszcze młoda, a Przystań stała się niebezpieczna, nim całkiem opustoszała. Babcia nie odpowiedziała, spojrzała tylko w niebo, gdzie jakby w reakcji na jego pytanie pojawiło się stado biegusów alaskańskich. Zostali z powodu ptaków. Tylko powrót do Meksyku potrafił skłonić dziadka do opuszczenia domu leżącego na trasie przelotu ptactwa, gdzie mógł z okna obserwować miliony ptaków, które każdej wiosny i jesieni zatrzymywały się tu na odpoczynek przed długą wędrówką.

Alex włożył pióro we włosy siostry i zeskoczył z falochronu.

– Chodź – powiedział, wyciągając do niej ręce. – Czuję zapach cukru.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Nie prosiliśmy o skrzydła

Подняться наверх