Читать книгу Prosiaczek Fryderyk i dzięcioły - Walter R. Brooks - Страница 6
I
ОглавлениеKot Jinx spał za kuchennym piecem na starej poduszce. Jinx bardzo lubił tę poduszkę. Pani Bean, żona farmera, zrobiła ją specjalnie dla niego, a poszewkę uszyła z czerwonej satynowej sukienki, którą nosiła jako młoda dziewczyna. Na poszewce wyhaftowała niebieskim kordonkiem kocie imię; ponadto wzdłuż brzegów poduszki błękitniały niezapominajki. Robert, pies rasy collie oraz mały brązowy piesek imieniem Jerzyk co prawda też spali przy piecu, jednak mieli do dyspozycji tylko skrawki dywanu. Natomiast cztery myszy – Ik, Quik, In oraz kuzyn Augustus – które sypiały w kuchni przy chłodniejszej pogodzie, nocowały po prostu w starym pudełku po cygarach pana Beana wyłożonym jakimiś szmatkami.
Była to burzliwa marcowa noc, podczas której wiatr wciąż krążył i krążył wokół domu, dobijał się do drzwi i postukiwał okiennicami, żeby sprawdzić, czy wszystko jest porządnie zamknięte. Potem odlatywał, by poszaleć nad polami. Wtedy przez jakiś czas był spokój, ale wkrótce wicher wracał w pośpiechu, jakby o czymś zapomniał, by znów łomotać do drzwi i dobijać się do okien.
Znalazł wreszcie obluzowaną okiennicę przy oknie frontowego salonu i zaczął nią szarpać. Walił, stukał, łomotał, próbował wyrwać ją z zawiasów. Chyba sprawiało mu to przyjemność, bo zaczął bawić się domem tak, jak kot igra z małą piłeczką. Oddalał się i cichł, podpełzał bezgłośnie, a potem nagle rzucał się, żeby gwałtownie zatrząść ścianami. Albo unosił się pędem ku rozgwieżdżonemu niebu i nagle z hukiem spadał na dom. Wył w kominie, świstał w szparach pod drzwiami, aż marszczyły się dywany na podłodze, trzepał oknami, gwizdał w dziurkach od kluczy. W końcu Jinx obudził się i powiedział:
– Do licha, czy nie można mieć w tym domu ani chwili spokoju?
– Czy ja wiem? – odezwał się Robert. – Całkiem miło tak wylegiwać się w cieple i nasłuchiwać wiatru.
– Tutaj zawsze jest za wiele hałasu – stwierdził Jinx.
– Jak nie to, to coś innego. Posłuchajcie tylko.
Wiatr właśnie uciszył się na chwilę, a Jinx i Robert usłyszeli nikłe, rytmiczne postękiwanie. To chrapał kuzyn Augustus.
– Daj spokój, Jinx, chyba to ci nie przeszkadza. Zwłaszcza w taką noc, jak ta! – wtrącił się Jerzyk.
– Niech licho porwie te myszy! – miauknął Jinx.
– Nic nie jest w stanie ich obudzić.
Wstał, przeciągnął się, a potem wyciągnął łapę i zatrzasnął pokrywkę pudełka po cygarach.
Natychmiast rozległy się piski oraz gwałtowne szuranie, po czym myszy jedna po drugiej wyskoczyły z pudełka.
– Jinx! Robert! – krzyczały jedna przez drugą. – Kto to zrobił? Ratunku! Co się stało?
Jinx nie odpowiedział, tylko śmiał się, bardzo rozbawiony. Robert odezwał się:
– Wracajcie do łóżka, chłopaki. To tylko Jinx, wydaje mu się, że to strasznie śmieszne. – Umilkł i nasłuchiwał przez sekundę, po czym rzucił: – Pssst! Pan Bean nadchodzi.
Wicher znów stukotał, łomotał i walił okiennicą, więc nie słychać było kroków pana Beana, jednak na schodach kuchennych pojawiła się poświata, tak jakby ktoś schodził ze świecą w ręku. Najpierw ujrzeli na górnym stopniu wielki niebiesko-żółty kapeć w kratę. Potem drugi kapeć stanął na schodku niżej. Kapcie schodziły niestrudzenie, wkrótce można było też dostrzec białą koszulę nocną, w końcu twarz, czyli głównie zarost i sterczący z jego gęstwin nos oraz parę bystrych oczu, a wszystko to zwieńczone białą szlafmycą z czerwonym frędzlem. Na koniec zobaczyli rękę i dłoń, która dzierżyła zapaloną świecę. Całość pana Beana znalazła się w kuchni.
Pan Bean przeszedł przez kuchnię do salonu. Zwierzęta usłyszały, jak podnosi okno i umocowuje obluzowaną okiennicę. Wrócił po chwili. Psy trzepały ogonami o podłogę, Jinx wstał i otarł się lewym policzkiem o nogę gospodarza. Pan Bean przyglądał się im po kolei.
– Coś mi się zdaje, że wy, zwierzęta, pozwoliłybyście, żeby okiennica roztrzaskała się na drzazgi, i żadne z was nie kiwnęłoby łapą, żeby tę okiennicę umocować – stwierdził. – Rozpowiadam wszystkim wokoło, że moje zwierzęta są najmądrzejsze w całym stanie Nowy Jork, ale nie wiem, czy nie przesadzam. Jeżeli takie bystre z was stworzenia, to mogłybyście się uporać z takim drobiazgiem, nie czekając, aż ja wszystko załatwię. Do licha, jeżeli nie mogę na was liczyć w tak błahej sprawie, czy mogę sobie pozwolić, żeby pojechać do Europy na całe lato, jak chciałaby pani Bean, i zostawić gospodarstwo pod waszym nadzorem? Nie, nie. W żadnym wypadku. – Wygłosiwszy swą mowę, pan Bean ruszył znów na górę po schodach.
– Ojej – powiedział Jerzyk. – Spodziewałem się tego. A pani Bean tak go namawiała, żeby zabrał ją i chłopców na wycieczkę po Europie.
– Naprawdę szkoda, że nie zamknęliśmy tej okiennicy – przyznał Jinx. – Ale przecież taki drobiazg to jeszcze nie powód, żeby rezygnować z wakacji.
– Czy ja wiem? – zastanowił się Robert. – Nie wydaje mi się, żeby jakikolwiek inny farmer, wyjeżdżając na sześć miesięcy, zostawił gospodarstwo pod opieką swoich zwierząt. Nie chodzi o to, że nie dalibyśmy rady doglądnąć wszystkiego i zadbać o farmę. Rzecz w tym, że zwierzęta nie są przyzwyczajone, żeby brać na siebie odpowiedzialność. Kiedy trzeba coś zrobić, zazwyczaj czekamy, aż pan Bean wszystkim się zajmie. Tak właśnie było z tą okiennicą.
– Właśnie – podjął Jinx. – Potrafilibyśmy zadbać o farmę, bez dwóch zdań. Tylko czy rzeczywiście się nią zajmiemy? Sami wiecie, jak to jest, kiedy trzeba czegoś dopilnować. Każdy z nas myśli: „Oj tam, ktoś na pewno się tym zajmie.” I w końcu nikt tego nie robi. Nie może tak być, musimy wybrać jedno zwierzę, które będzie za wszystko odpowiadać.
– Przecież nie ma takiego zwierzęcia, które zdołałoby wykonać całą pracę, jaka jest do zrobienia w gospodarstwie – sprzeciwił się Jerzyk.
– Nie mówię, że to zwierzę ma odwalić za wszystkich całą robotę. Powinno tylko pilnować, żeby wszystko grało, mówić innym, co jest do zrobienia. No, wiecie, jak prezydent czy premier. Ktoś, kto by wszystkim rządził.
– Prezydent farmy państwa Bean! – ucieszył się Jerzyk. – Słuchaj, Jinx, może byśmy sobie wybrali prezydenta? Zorganizowalibyśmy prawdziwe wybory i w ogóle.
– Ejże, świetny pomysł! – zawołał Jinx, którego z miejsca ogarnął entuzjazm. – Wybory, defilady z pochodniami, przemówienia, kampania wyborcza! To by załatwiło kwestię prowadzenia gospodarstwa. A w dodatku przy okazji będzie mnóstwo świetnej zabawy. Gdy tylko nastanie ranek, trzeba pogadać z Fryderykiem, potem zwołamy zebranie i wszystko omówimy.
– Co prawda jest też mnóstwo rzeczy związanych z prowadzeniem gospodarstwa, o których nic nie wiemy – zauważył Robert. – Przede wszystkim pieniądze. Co my właściwie wiemy o pieniądzach?
– Ja kiedyś znalazłem ćwiartkę dolara – oświadczył Jerzyk.
– I co z nią zrobiłeś? – spytał Robert.
– Zapomniałem.
– No, proszę – powiedział Jinx. – Nie pamięta. A przecież słyszeliście, jak wczoraj pan Bean rozmawiał z panią Bean na temat Adonirama. „Ten chłopak musi się nauczyć, jak obchodzić się z pieniędzmi, w przeciwnym razie nigdy nie wyrośnie na dobrego gospodarza.” Więc widzicie, my też nie nadajemy się na gospodarzy, jeżeli tego się nie nauczymy.
– A jak należy się obchodzić z pieniędzmi? – spytał Quik.
– Składa się je w banku, głuptasie – parsknął Jinx.
– A po co? – zainteresował się Quik.
– Ojej, skąd ja mam wiedzieć? – obruszył się kot.
– A zresztą, co cię to może obchodzić? Jesteś tylko myszą i nie masz żadnych pieniędzy.
– Naprawdę? – rzucił kpiącym tonem Quik. – Zdziwiłbyś się, gdybyś się dowiedział, ile monet znajdują myszy w szparach, za meblami, pod podłogą i w innych miejscach.
– Możliwe, możliwe – zgodził się Robert. – Chciałbym jednak pokazać w jakiś sposób panu Beanowi, że wiemy, jak obchodzić się z pieniędzmi. Wtedy na pewno przestałby się niepokoić wyjazdem i tym, że nie damy rady zająć się farmą.
– Może powinniśmy założyć własny bank – zaproponował Jerzyk.
– Doskonale! – zawołał kot. – Do licha, masz dzisiaj same dobre pomysły. Pewnie, że gdybyśmy zostali bankierami, pan Bean nie musiałby się już o nic martwić. Często słyszałem, jak mówił, że bankierzy to kręgosłup gospodarki.
– No, dobrze, ale jak się zakłada bank? – spytał In.
– Phi! Nic łatwiejszego! – prychnął kot. – Po prostu… No, po prostu się go otwiera. Nad drzwiami trzeba powiesić szyld z napisem BANK. I to wszystko.
– Aha – zastanowił się In. – A więc wystarczy nazwać coś bankiem i wtedy to jest bank, tak?
– Jasne.
– Aha – rozważał dalej In. – Więc jeżeli nazwę cię nadętym samochwałą, to czym się staniesz?
– Co?! – wrzasnął Jinx. – Ty…
Skoczył w stronę pudełka po cygarach, ale myszy znikły w ciemnościach, a kiedy wycie wichru ustało na chwilę, usłyszał ich chichot rozlegający się pod podłogą. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Nie miał pojęcia, co robią oba psy. Koty widzą w ciemnościach lepiej niż większość zwierząt, ale jeżeli zupełnie nie ma światła, to też nic nie widzą, a w kuchni było ciemno jak na dnie szuflady biurka. Jinx nasłuchiwał podejrzliwie, ale wiatr znów tak hałasował, że nie sposób było stwierdzić, czy psy też się z niego śmieją. Odezwał się po dłuższej chwili:
– Do licha z tymi myszami! Doprawdy, nie wiem, jak to się dzieje, że je toleruję.
– Wiesz co – powiedział Robert – jeżeli udajesz, że znasz się na czymś, na czym się nie znasz, trudno się dziwić, że ktoś się z ciebie naśmiewa. A jednak z tym bankiem to dobry pomysł. Trzeba wypytać pana Weba.
– Starego Weba? – zdziwił się Jinx. – A co pająk może wiedzieć o bankowości?
– Zanim sprowadził się na farmę, mieszkał właśnie w banku – wyjaśnił Robert. – Och, posłuchajcie, jak ten wicher wyje!
Rzeczywiście, po krótkiej chwili wypoczynku wiatr stał się jeszcze gwałtowniejszy niż przedtem. Skończyła się zabawa, chyba zupełnie stracił cierpliwość, bo chłostał i trzaskał, huczał jakby armatnimi wystrzałami, aż cały dom trząsł się w posadach. Krążył i krążył wokół domu, walił i ryczał, aż nagle trzasnęło jeszcze głośniej: zasuwka w drzwiach kuchennych nie wytrzymała, drzwi otworzyły się na oścież, wpuszczając do środka zimną wichurę, która natychmiast zaczęła szaleć po kuchni. Zatrzepotały zasłony, zabrzęczały garnki i patelnie.
Zwierzęta rzuciły się do drzwi, żeby na powrót je zamknąć. Napierały całą siłą i całą masą. Także myszy zaparły się i pchały, bo nawet najmniejsza pomoc może być przydatna, nawet siła naporu czterech myszek nie jest bezużyteczna. A kiedy wiatr osłabł odrobinę, udało im się drzwi zamknąć. Psy natychmiast przyciągnęły krzesło; przesuwały i popychały je tak długo, aż oparcie znalazło się dokładnie pod klamką. Wtedy wszyscy powiedzieli:
– Uf… – i ułożyli się w swoich legowiskach.
A potem znowu zalśniło światło na schodach kuchennych i znów do kuchni zszedł po schodach pan Bean. Pojawił się w tej samej kolejności, co przedtem: kapcie, koszula nocna, wąsy, szlafmyca, uniesiona ręka i świeczka. Rozglądał się przez chwilę, a potem stwierdził:
– No, no. Teraz to co innego. Dobra robota.
Poklepał przyjaźnie Roberta, a potem zniknął znowu:
najpierw świeca, potem wąsy, koszula nocna i na końcu oba kapcie.
To, co powiedział pan Bean, stanowiło nie lada wyraz uznania. Lubił swoje zwierzęta, ale nieczęsto je chwalił.
– Przynajmniej nie wyszło tak głupio jak w sprawie okiennicy – stwierdził Robert. – Chyba zrozumiał, że nie jesteśmy zupełnie pozbawieni odpowiedzialności. W każdym razie mam taką nadzieję. Co powiecie na to, żebyśmy teraz spróbowali się trochę przespać?
Na dworze nieco się uspokoiło. Słyszeli, jak wiatr pędzi coraz dalej, jak gdyby w końcu zrezygnował z atakowania domu tak pilnie strzeżonego i wybrał się na poszukiwanie kolejnej ofiary. Zwierzęta ułożyły się w swoich łóżkach, odetchnęły głęboko. I właśnie w tej chwili w odległym kącie kuchni rozległ się cichy skrzek.
Wiadomo, że kiedy coś zaskrzeczy w ciemnym pomieszczeniu, nawet niezbyt głośno, to taki odgłos w środku nocy musi budzić lęk. Gdyby Jinx był sam, od razu wyszedłby z kuchni – a przynajmniej zacząłby, idąc, ale już przy drzwiach pędziłby co sił w łapach, by czym prędzej znaleźć się w piwnicy i ukryć za baryłką z cydrem. Jednak znajdował się przecież w towarzystwie innych zwierząt, musiał więc sprostać swojej reputacji osobnika śmiałego, wolnego i nieustraszonego. Odezwał się więc groźnym głosem:
– Ale, ale. Co to takiego? – po czym ruszył na zwiad. Tak to bywa z odwagą, często postępujemy dzielnie, bo boimy się, żeby nas nie wzięto za tchórzy.
Jinx podszedł do lodówki i wsunął pod nią nos. Niuchnął trzy razy cichutko, po kociemu. Zaraz po nim zrobili użytek ze swoich nosów Robert i Jerzyk – dwa potężne, hałaśliwe psie niuchy.
– Pióra! – stwierdził Jinx.
– Jakiś ptak – stwierdził Robert.
– Wiatr musiał go przywiać przez drzwi – wywnioskował Jerzyk.
– Na pomoc! – odezwało się coś pod lodówką nikłym, skrzekliwym głosem.
Jinx sięgnął łapą, wyczuł ptasią nogę i pociągnął. Gdy tylko gość został wydobyty spod lodówki, spróbował wstać, ale był tak wycieńczony, że od razu przewrócił się na bok.
– Spokojnie, kolego – rzekł Jinx. – Chłopaki, zanieście go do pieca, niech się rozgrzeje. Tylko ostrożnie. Najlepiej za nogi, Jerzyku. Tak będzie najlepiej.
– Ja się nim zajmę – powiedział Robert, wziął ostrożnie ptaka do pyska i zaniósł go do ciepłego pudełka po cygarach.
– Ach, ten wiatr! – jęknął ptak.
– Jak się nazywasz, ptaku? – spytał Jinx. – Jesteś obcy w tych stronach?
– Zostaw go w spokoju – powiedział Robert. – Niech wypoczywa. Wszystkie pytania możesz mu zadać jutro rano.
– W porządku – rzekł Jinx i legł znowu na swojej wytwornej poduszce. – No, może wreszcie teraz uda mi się zasnąć.
Wiatr już nie wrócił, po niedługiej chwili w kuchni słychać było tylko, jak gość pojękuje cicho przez sen. Rozlegało się też ciche chrapanie kuzyna Augustusa, który utraciwszy miejsce w pudełku po cygarach, wraz ze swoimi trzema kuzynami ułożył się do snu między przednimi łapami Roberta.