Читать книгу Prosiaczek Fryderyk i dzięcioły - Walter R. Brooks - Страница 7

II

Оглавление

Zwierzęta miały za sobą ciężką noc, więc kiedy pani Bean zeszła rano do kuchni, żeby przyrządzić śniadanie dla pana Beana oraz dwóch adoptowanych chłopców, Byrama i Adonirama, wciąż jeszcze smacznie spały.

Pani Bean była niewysoką, pulchną kobietą o żywych czarnych oczach i policzkach, które przypominały jabłuszka. Nikt nie wiedział, jak wygląda pan Bean bez zarostu i tak samo nikt nie miał pojęcia, jak wyglądałaby pani Bean bez fartucha. Wszystkie zwierzęta przepadały za nią, a ona za nimi, więc zawsze mogły spodziewać się jakichś miłych niespodzianek na kolację. Piekła nawet torty na ich urodziny. Tylko dla Pani Wiśni, która tortów nie lubiła, piekła urodzinową szarlotkę. Pani Wiśnia była jedną z krów.

Jinx obudził się, ziewnął i nie przerywając porannej toalety, udał się pod piec, żeby zajrzeć do pudełka po cygarach.

– No, proszę – stwierdził. – Chyba czujesz się lepiej?

Rzeczywiście, ptak wstał i wygładzał sobie pióra. Był to przystojny czarno-biały dzięcioł, o czerwonym łebku.

– To dzięki wam – odezwał się grzecznie ptak. – A czy zechciałbyś mi powiedzieć, gdzie ja jestem?

– Nic prostszego, znajdujesz się w pudełku po cygarach, obok pieca w kuchni pani Bean – odpowiedział Jinx.

– Nie, nie, źle mnie zrozumiałeś – rzekł dzięcioł.

– Chciałbym wiedzieć, w jakiej części kraju się znalazłem. Bo widzisz, zmierzałem na północ, żeby spędzić lato w naszym starym rodzinnym domu w Waszyngtonie, kiedy porwał mnie wicher. Obawiam się, że bardzo zboczyłem z trasy.

– Ja myślę – powiedział kot. – Wylądowałeś w samym środku stanu Nowy Jork.

– Stan Nowy Jork? – powtórzył dzięcioł. – Doprawdy, nigdy nie byłem dobry z geografii. Gdzie jest stan Nowy Jork?

– No, co ty?! – zdziwił się Jinx. – Chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz, gdzie leży stan Nowy Jork?

– Nie chcę ci powiedzieć, tylko ci mówię – sprostował dzięcioł. – To niezupełnie to samo.

– Może i nie – przyznał kot, któremu już zaczynało mącić się w głowie. – Ale muszę powiedzieć…

Wtedy jednak pochyliła się nad nimi pani Bean.

– Co tu się dzieje? – spytała. – A, to ty, Jinx. I -niech mnie, przecież to dzięcioł! O, nie, w takim razie bardzo was proszę, wyjdźcie na zewnątrz. Oczywiście, że możecie przyjmować przyjaciół w domu, ale w mojej kuchni nie ma miejsca dla dzięcioła. Wiesz, jakie poglądy wyznaje pan Bean co do ptaków w domu. Nie lubi, żeby latały tu i tam. Boi się, że zaplączą się w jego wąsy. Śmiem twierdzić, że to bez sensu, ale takie są realia. No, już, na podwórko. Obaj.

Otworzyła drzwi. Jinx i dzięcioł wyszli na dwór, za nimi oba psy, które też się obudziły i z zainteresowaniem przysłuchiwały się rozmowie.

– Mówisz poważnie, że nie wiesz, gdzie znajduje się stan Nowy Jork? – spytał Robert. Dzięcioł tymczasem pofrunął na pień wielkiego wiązu i zaczął wystukiwać dziurę w korze, szukając sobie czegoś na śniadanie.

– Oczywiście, że mówię poważnie – odpowiedział. Stuknął kilka razy dziobem, odłupał kawałek kory, po czym wyciągnął z otworu małego robaczka i zjadł go. – Hm – stwierdził – jaki delikatny. Bardzo smaczny. Bo widzicie, my w Waszyngtonie nie możemy zaprzątać sobie głowy wszystkimi pozbawionymi znaczenia zakątkami tak wielkiego kraju.

– Ach, czyżby?! – oburzył się Jinx. – Jak na dzięcioła, wysokie masz o sobie mniemanie. Pewnie jesteś jakąś bardzo ważną postacią tam, w Waszyngtonie. I pewnie dziwisz się, że cię nie poznajemy?

– Mogliście widzieć moje zdjęcia w gazecie – odparł dzięcioł. – Zamieszczali je wielokrotnie. Jesteśmy dosyć znaną rodziną. Od wielu pokoleń zamieszkujemy dziuplę w jaworze rosnącym na terenie ogrodu Białego Domu. Najstarszy syn zawsze bierze imię od jednego z prezydentów. Założyciel rodu nazywał się Abraham. Mój dziadek, Woodrow, był słynnym dzięciołem. Jeszcze jako jajko wypadł z gniazda. Prezydent we własnej osobie przechodził właśnie dołem, a Woodrow wpadł do jego kieszeni. Powędrował w ten sposób do Białego Domu i wykluł się następnego dnia w kieszeni, gdzie znalazł go ktoś z obsługi i wyniósł z powrotem na dwór. A więc Woodrow urodził się naprawdę w Białym Domu. Ja natomiast – dodał – nazywam się John Quincy.

Psy były wyraźnie pod wrażeniem, mogąc gościć kogoś tak dystyngowanego na swoim podwórku, nawet Jinxowi to zaimponowało. Nie zamierzał jednak tego okazywać. Wzruszył ramionami i zaśmiał się pogardliwie, po czym ruszył w kierunku obory, psom pozostawiając ciąg dalszy rozmowy.

Trzy krowy: Pani Wanda, Pani Wiśnia i Pani Wilhelmina spożywały śniadanie na pastwisku za oborą, ale Jinx wszedł do środka. W kącie zwisała nić pajęcza; kot musnął ją delikatnie łapą – był to dzwonek do drzwi pana Weba. Po chwili po nici zbiegł szybko mały pająk, który zatrzymał się dokładnie na wysokości ucha Jinxa. Była to pani Webowa, krąglutka mała pajęczyca, bardzo dumna z tego, że przypomina poniekąd panią Bean, bo też i rzeczywiście istniało niejakie podobieństwo, zwłaszcza pod względem tuszy oraz skłonności do nieustannej krzątaniny. Natomiast z twarzy obie panie wyglądały całkiem różnie.

– Dzień dobry – odezwała się pajęczyca do Jinxa. – Web wybrał się na swój poranny spacer. W czym mogę pomóc? – przemawiała miłym, dźwięcznym głosikiem, chociaż bardzo cichutkim. Pająki w ogóle są rozmowne, o czym mało kto wie, ponieważ muszą wejść do ucha, żeby było je słychać – czego starają się nie robić, bo wiedzą, jak to łaskocze.

– Interesy – wyjaśnił kot. – W którą stronę poszedł?

– Chyba na dach. Najlepiej wejdź i sprawdź.

Pan Web przejawiał skłonność do tycia, więc dla utrzymania figury regularnie zażywał ćwiczeń fizycznych. Tymczasem wczesną wiosną było zbyt wilgotno na długie spacery, więc żeby nie przemoczyć nóg, odbywał je zazwyczaj po dachu obory. Cztery okrążenia wzdłuż krawędzi to dla pająka tyle, co dla nas kilometr.

Pan Web uwielbiał opowiadać o swoich doświadczeniach bankowych, więc przez godzinę albo nawet dłużej gadał i gadał, a Jinx słuchał go uważnie. Tyle że kot chciał się dowiedzieć, jak założyć bank, natomiast nie interesowała go opowieść o tym, jak do banku dostał się rabuś, a pan Web ugryzł go w nogę, zmuszając w ten sposób do ucieczki – ani o straszliwych walkach, jakie pan Web toczył z czarnymi gąsienicami, które zaczęły zjadać banknoty. Przerwał więc w końcu:

– Tak, tak. To wszystko bardzo ciekawe, ale jak właściwie zakłada się bank?

– Jak założyć bank? Nic łatwiejszego – zapewnił go pan Web. – Trzeba go założyć, zacząć działalność i to wszystko. Potem klienci przynoszą pieniądze, a ty trzymasz je pod kluczem. A jak chcą dostać je z powrotem, wypisują czek.

– A to co takiego? – zdziwił się Jinx.

– Wyobraź sobie – powiedział pan Web – że mam trochę oszczędności w twoim banku, a chcę zwrócić

Robertowi czterdzieści centów, które jestem mu winien. Nie idę i nie wyciągam pieniędzy sam, tylko zamiast tego wręczam mu czek, na którym jest napisane: „Bank Jinxa. Wypłacić Robertowi czterdzieści centów”.

I podpisuję swoim imieniem. Robert przynosi czek do ciebie, a ty mu dajesz moje pieniądze.

– Coś mi mówi, że żadne ze znajomych zwierząt nie zechciałoby mi powierzyć swoich oszczędności – rzekł Jinx po chwili namysłu. – Nawet, gdyby któreś z nich jakieś miało!

– Prawdę mówiąc – odparł pan Web – i ja tak sądzę. Nikt nie wątpi w twoją uczciwość. Nie o to chodzi. Ale sam wiesz, różne sztuczki się ciebie trzymają. Nie, na prezesa banku trzeba znaleźć kogoś innego, kogoś budzącego powszechne zaufanie, jak na przykład Pani Wanda. Albo kogoś, kto nosi znane nazwisko. Czy mówiłem ci, jak kiedyś prezes Harding…

– Mówiłeś, mówiłeś – przerwał Jinx. – Ale przy okazji o czymś sobie przypomniałem. Zgadnij, kogo wczoraj do nas przywiało! Johna Quincy’ego Adamsa!

– John Quincy… Co takiego? – zawołał pan Web.

– Nie, Jinx, nie chcesz chyba przez to powiedzieć.

– Przecież mówię – wtrącił Jinx. – Tak się nazywa. Tyle że jest po prostu dzięciołem – po czym opowiedział pająkowi całą historię.

Pan Web był bardzo podekscytowany.

– Tam do licha, Jinx, to właśnie on musi zostać prezesem twojego banku! To brzmi wyśmienicie: „Jinx Bank. Prezes: John Quincy Adams.” Wszystkie zwierzęta w promieniu wielu mil będą wyłazić ze skóry, żeby mieć rachunek w tym banku. Może zdołasz go namówić, żeby się u nas osiedlił i został prezesem?

– Rzeczywiście, niezła myśl – stwierdził kot. – Dzięki, Web. Do zobaczenia.

Jinx wrócił czym prędzej na podwórze, gdzie zgromadziło się już całkiem sporo zwierząt pragnących podziwiać znamienitego gościa.

Tymczasem jednak ów znamienity gość wspiął się tak wysoko, że zniknął pośród liści jaworu i nie widać go było z ziemi. Zgromadzeni słyszeli za to postukiwanie mocnego dzioba oraz pełne zachwytu okrzyki: „Wyśmienity!”, kiedy zjadał kolejnego pędraka.

– Halo, Johnie Quincy! – zakrzyknął Jinx. – Zapraszam na dół! Mam dla ciebie propozycję.

Dzięcioł sfrunął i zasiadł na niskiej gałęzi.

– Doprawdy, moi przyjaciele – oznajmił – muszę was przeprosić. Wiedziałem tak mało o waszym wspaniałym stanie Nowy Jork. Tymczasem tutejsze pędraki są naprawdę pyszne – kłapnął dziobem. – Jakie one jędrne! Co za aromat – pełny, a zarazem delikatny!

Aż kusi mnie nieco, żeby zostać tu na jakiś czas, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Chciałbym dłużej raczyć się tymi przysmakami.

– Miło mi to słyszeć – rzekł Jinx, po czym opowiedział mu o planach założenia banku i uczynienia Johna Quincy’ego prezesem.

– To wielki zaszczyt – odparł dzięcioł. – Jednak muszę być z tobą szczery. Wiem bardzo niewiele o bankowości.

– My też nic nie wiemy – odpowiedział Jinx – więc co to za różnica?

– Czy ja wiem? – zastanowił się John Quincy. – Przyznaję, że to ciekawa propozycja. Waszyngton bywa bardzo męczący. Bale, przyjęcia, polityczne konferencje, intrygi dyplomatyczne – tak wiele się dzieje, że czasem aż trudno wytrzymać. Często myślałem, że przyjemnie byłoby spędzić lato pośród prostych mieszkańców wsi, dzieląc ich proste przyjemności. A może – kto wie? – moje rozległe doświadczenie i głęboka znajomość ludzi oraz miast im także się przyda. Tak, zgadzam się.

– Świetnie – stwierdził Jinx. – W takim razie chodźmy porozmawiać z Fryderykiem. I tak muszę się z nim spotkać, bo trzeba omówić kwestię wyborów.

– A kim jest Fryderyk, jeżeli wolno spytać? – zainteresował się dzięcioł.

– Fryderyk? No, Fryderyk, to po prostu Fryderyk. Jest detektywem i poetą, i – no, wiele można by o nim powiedzieć. Będzie musiał być twoim sekretarzem, ponieważ jest jedynym zwierzęciem na farmie, które potrafi dobrze czytać i pisać. Jest prosiakiem.

– Prosiakiem! – wykrzyknął John Quincy i roześmiał się serdecznie. – A niech mnie, to ci dopiero wiejska przygoda. Prawdziwy prosiak! No, no!

Prosiaczek Fryderyk i dzięcioły

Подняться наверх