Читать книгу Córki jeziora - Wendy Webb - Страница 6
Rozdział pierwszy
ОглавлениеW końcu nadszedł właściwy czas i jezioro ją oddało. Pewnego ranka, pod koniec lata, jej ciało łagodnie wypłynęło na płyciznę i unosiło się na falach, jak gdyby po prostu spokojnie drzemała na powierzchni wód. Miała na sobie białą szatę, długą i powiewną, nadal związaną tasiemką przy szyi, strój, w jakim zapewne w dawnych czasach zamożna kobieta kładła się spać. Jej twarz okalały kaskady splątanych, kasztanowych włosów. Uśmiechała się leciutko, a jej niesamowite fiołkowe oczy były na wpół otwarte, jak gdyby właśnie przebudziła się ze snu. Jedną rękę miała schowaną w fałdach sukni. Drugą wyciągała w stronę plaży, w stronę piasku, jakby próbowała dosięgnąć brzegu.
Jej pojawienie się było tym bardziej zdumiewające, że zmarła prawie sto lat wcześniej.
Nikt spośród żyjących w chwili, gdy jej ciało wypłynęło na brzeg, nic o niej nie wiedział, jeśli nie liczyć Kate Granger, która nie bez przyczyny znalazła się właśnie w domu na wzgórzu, stojącym dokładnie ponad plażą, gdzie teraz spoczywało ciało.
Wszyscy, których zmarła kobieta kochała, od dawna już nie żyli, a ich opowieści, równie magiczne co zwyczajne, odeszły wraz z nimi, pochowane w ziemi lub wodzie, stając się zapomnianą cząstką otaczającego krajobrazu, podobnie jak była nią i ona przez minione sto lat.
Jednak niektóre opowieści, zwłaszcza te niezwykłe, ukryte, w których chodzi o morderstwo albo jakąś tajemnicę, tak czy inaczej zawsze wypływają na powierzchnię, zwłaszcza jeśli dawne krzywdy domagają się zadośćuczynienia. Docierają do ludzkich uszu mimo wszelkich wysiłków, aby zachować je w tajemnicy. Wszystko w swoim czasie. I teraz właśnie nadszedł właściwy czas.
W chwili, gdy ciało nieznanej kobiety wypłynęło na brzeg, Kate Granger nalewała sobie do kubka resztkę kawy z dzbanka, zamierzając umościć się wygodnie z krzyżówką w fotelu, w którym uwielbiała chować się jeszcze w dzieciństwie. Nie miała pojęcia, że wypadki przybiorą wkrótce nieoczekiwany obrót, a jej życie skręci w bardzo dziwnym kierunku.
Ciało znalazł jej ojciec, Fred, który od tak dawna każdego ranka spacerował z psem tym właśnie kawałkiem plaży, że wolał nawet o tym nie pamiętać. Podczas tych wędrówek odzyskiwał wewnętrzny spokój, wsłuchując się w pradawną muzykę fal uderzających o brzeg. Ich rytm miał dla niego życiodajną moc.
W ciągu tych wszystkich lat Fred znalazł na plaży szereg rozmaitych przedmiotów wyrzuconych na brzeg, zagnanych wiatrem, przyniesionych przez fale. Naturalnie bywały wśród nich kamienie czy małe kamyki, tak wytrwale gładzone przez piasek i wodę, że w końcu połyskiwały niczym szkło, ozdabiając plażę jak morskie muszelki. Tutejsi mieszkańcy niechętnie o tym wspominali, ale większość z nich wierzyła głęboko, że w tych kamykach kryje się duch samego jeziora. Ludzie podnosili je więc i zabierali ze sobą, chowali do kieszeni albo układali na półkach z książkami, parapetach i biurkach, na szczęście.
Podczas swoich spacerów Fred znajdował jednak nie tylko kamienie. Jeszcze w czasach, gdy był małym chłopcem, jezioro składało mu u stóp różne podarunki, którym mógł się przyglądać z uwagą, podziwiać je, a nawet się nimi bawić. Pewnego ranka, po szczególnie gwałtownej burzy, która nagle zerwała się w środku nocy, natknął się na fragment szalupy ratunkowej. Zrozumiał w lot, że jezioro pochłonęło nocą cały statek wraz z zaskoczoną załogą i pociągnęło go aż na samo dno. Innym razem zauważył na płyciźnie kanoe, które spokojnie unosiło się na falach. W środku znalazł pełen kosz piknikowy, dwie kamizelki ratunkowe i nienaruszoną butelkę Jacka Danielsa. Popytał w okolicy, ale nigdy się nie dowiedział, kim byli właściciele tego kanoe ani co jezioro z nimi zrobiło, ale rozumiał aż nazbyt dobrze, że nie powinien otwierać butelki. Niemniej nigdy dotąd nie znalazł czegoś takiego jak tym razem. Nigdy nie znalazł człowieka.
Tego ranka, jak wiele razy przedtem, Fred i jego owczarek niemiecki, suka o imieniu Sadie, zeszli po długich, drewnianych schodach wiodących z tarasu w stronę plaży. Jednak tym razem Sadie, zamiast pobiec jak zawsze wzdłuż brzegu, stanęła jak wryta. Ze spuszczonym ogonem i pochyloną głową wpatrywała się w powierzchnię wody, wydając gardłowe warczenie, jakby w samej obecności jeziora wyczuwała coś groźnego. Fred zawołał: „Sadie, chodźmy, malutka!”. Ale Sadie ani drgnęła.
Przez chwilę omiatał jezioro spojrzeniem, patrząc w tę stronę, w którą wpatrywał się pies, i w końcu zauważył, że coś unosi się na wodzie, ale z tej odległości nie potrafił rozpoznać, co to jest. Kawałek drewna? Czy może kajak wywrócony do góry nogami? Kiedy jednak obserwowany przedmiot znalazł się nieco bliżej brzegu, Fred poczuł w żołądku bolesny skurcz. To nie był kajak.
Fred zmrużył oczy, patrząc pod słońce, po czym sięgnął do tylnej kieszeni po komórkę, którą pod wpływem nalegań żony zawsze miał przy sobie podczas tych spacerów, i zadzwonił na posterunek.
– Nie jestem pewien, Johnny, ale wydaje mi się, że widzę w jeziorze ciało – powiedział.
Wiedząc, że szeryf i karetka są już w drodze, ściągnął buty i mimo protestów Sadie wszedł do lodowatej wody. Wciąż była jakaś szansa, że ta osoba jeszcze żyje, ale kiedy się zbliżył, zrozumiał, że patrzy na kogoś, komu już nie można pomóc. Stojąc po kostki w wodzie, Fred w milczeniu obserwował, jak ciało, kołysząc się na drobnych falach, dryfuje w stronę brzegu. Jego pies szczekał ostrzegawczo. Chwilę później przyjechał szeryf.
– I co tutaj mamy? – zaczął Johnny, ale nagle urwał. Choć nie był człowiekiem pobożnym, odezwały się w nim lata spędzone w katolickiej szkole i przeżegnał się. Obaj milczeli.
Johnny od dwudziestu pięciu lat był miejscowym szeryfem i nieraz zdarzało mu się znaleźć na miejscu zbrodni, a mimo to stał teraz z otwartymi ustami, kompletnie oniemiały na widok ciała martwej kobiety. W swojej pracy policjanta raz czy drugi widział ludzkie zwłoki, ale z czymś takim stykał się po raz pierwszy. Może chodziło o jej idealnie gładką skórę, a może o pozycję, w jakiej unosiła się na wodzie, z jedną ręką wyciągniętą w stronę brzegu. A może to był wyraz jej twarzy. Nagle przyszło mu na myśl, że ta kobieta wcale nie wygląda, jakby nie żyła. Miał wrażenie, że uchwycił jej spojrzenie… Ale czy to możliwe?
Jego myśli popłynęły w zupełnie niestosownym jak na miejsce zbrodni kierunku. Johnny Stratton zaczął bowiem rozmyślać o swojej prawdziwej miłości. Widok twarzy nieżywej kobiety ustąpił wspomnieniu znanego, może aż nazbyt dobrze, szyderczego uśmiechu jego byłej żony, a potem, co już było o wiele przyjemniejsze, postaci Mary Carlson, jego pierwszej miłości, słodko pachnącej dziewczyny o rudych włosach i dobrym sercu, której nie widział od czasów szkoły średniej. Johnny przypomniał sobie dotyk jej uda, gdy jechali po mieście starym camaro jego ojca, i miękką skórę jej drobnej dłoni, gdy splotły się ich palce, jej perfumy o jabłkowej nucie. I kiedy stojąc na brzegu jeziora, wpatrywał się w martwe ciało nieznanej kobiety, zaczął się zastanawiać, jak właściwie potoczyło się życie Mary. Ale szybko otrząsnął się z tych myśli. Boże, to przecież miejsce zbrodni!
Fred także patrzył na martwe ciało jak zaczarowany. On też pomyślał o swojej prawdziwej miłości, o kobiecie, która z pewnością zmywała w tej chwili naczynia po śniadaniu – o Beverly, swojej żonie, z którą żył już od czterdziestu pięciu lat. Nagle poczuł ulgę, że jej tu nie ma i że ona tego nie widzi.
Z zadumy wyrwał ich głos Kate, która zbiegła po schodach na plażę.
– Tato? – Gwałtownie odwrócili się w jej kierunku. – Tato? Usłyszałam szczekanie Sadie, więc przyszłam zobaczyć, czy… – Słowa zamarły jej na ustach, gdy podeszła bliżej. Na widok pozbawionej życia twarzy kobiety Kate opadła na kolana, zasłaniając rękami usta w bezgłośnym krzyku przerażenia.
– W porządku, kochanie. – Fred szybko podszedł do córki i objął ją ramieniem. – Johnny właśnie dzwoni do koronera. Prawda, John? Chodź, lepiej wróćmy do domu i pozwólmy zrobić szeryfowi, co do niego należy.
– Nie! – wydusiła Kate szeptem. Wyrwała się z objęć ojca i zanim którykolwiek z nich zdążył ją powstrzymać, rzuciła się w stronę kobiety i zaczęła szarpać jej suknię. Chwilę później, gdy Johnny i Fred wciąż próbowali odciągnąć Kate od ciała, wszyscy troje zamarli jeszcze raz.
– Jezu Chryste – wyszeptał Johnny.
W tej samej chwili stłumiony jęk Kate zdołał wreszcie wyrwać się z jej ściśniętej krtani i spokój poranka przeszył nagle krzyk tak przeraźliwy, że wszystkie zwierzęta w okolicy umilkły i zaczęły nasłuchiwać. W fałdach szaty zmarłej kobiety dostrzegli skulone niemowlę. Jego maleńkie ciało było nieruchome i leżało spokojne, jakby spało bezpiecznie wtulone w ramiona matki.