Читать книгу Córki jeziora - Wendy Webb - Страница 7

Rozdział drugi Great Bay, 1889

Оглавление

W dniu kiedy Addie Cassatt przyszła na świat, gęsta mgła tak szczelnie spowiła wszystkie drzewa, domy i brzeg jeziora, że jej matka, Marie, nie ośmieliła się samodzielnie wybrać do miasteczka i poszukać pomocy doktora. Nie było daleko – Cassattowie mieszkali niecałą milę od głównej ulicy – jednak tego ranka Marie nie potrafiła sięgnąć spojrzeniem dalej niż za próg własnego domu. Wpatrywała się w nieprzeniknioną biel, niepewna, co właściwie powinna zrobić. Dom najbliższej sąsiadki zniknął we mgle, a mąż, mimo złej pogody i poważnego stanu Marie, wyruszył na jezioro łowić ryby. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby pomóc Marie dostać się do miasteczka albo wezwać do niej lekarza. Była w domu sama, a nawet, jak myślała, sama na świecie. Jednak kałuża wody, którą ujrzała u swoich stóp, powiedziała jej, że tak czy inaczej niedługo nie będzie już sama. Dziecko było w drodze.

Mąż Marie, Marcus, i jego brat Gene, podobnie jak ich przodkowie, należeli do pokoleń mężczyzn, którzy od niepamiętnych czasów łowili ryby w tutejszych wodach, więc jakaś tam mgła, nie mówiąc już o zaawansowanej ciąży Marie, nie mogła im przeszkodzić w codziennej pracy. Rybacy w miasteczku uważali, że Cassattowie muszą być głupcami, skoro wypływają na jezioro w taką pogodę, ale Marcus i Gene wiedzieli swoje. Nieraz widywali całe ławice ryb, które wysuwały pyszczki nad powierzchnię wody tylko po to, żeby posmakować gęstej, aksamitnej mgły.

Wszystko to nie miało jednak żadnego znaczenia dla Marie, gdy leżąc w łóżku, przewracała się z boku na bok pod wpływem bólu, zwiastującego narodziny jej pierwszego dziecka. Miasteczko wcale nie jest tak daleko, powtarzała sobie, kiedy ból kolejnego skurczu nieco odpuszczał. Co dzień chodziła tą drogą z psami i znała na pamięć wszystkie jej wzniesienia i zakręty. Z całą pewnością zdołałaby tam dotrzeć nawet teraz. A przynajmniej doszłaby do domu sąsiadki. „Rusz się, Marie, to tylko zwykła mgła – pomyślała. – Wstawaj, szukaj pomocy, dziecko jest w drodze”.

Próbowała wstać, ale ból się nasilił. Jęknęła tylko, opadając z powrotem na poduszkę. Ogarnęło ją dziwne poczucie, jakby jej ciało stało się rzeką, a dziecko musiało tę rzekę przepłynąć, z jednego świata w drugi. Nie miała pojęcia, skąd się biorą te myśli.

Widziała tylko oślepiającą biel za oknem. Nie była pewna, czy istnieją jeszcze szkoła, sklep, poczta i inne budynki w miasteczku, czy zostały już pochłonięte przez tę biel. Czy coś jeszcze tam jest? Czy świat jeszcze istnieje? Marie z przerażeniem wpatrywała się w tę białą, gęstą, żywą rzecz. Pomyślała, że gdyby wyszła na zewnątrz, to coś niewątpliwie chwyciłoby ją i zawiodło do nieprzebytych lasów za miasteczkiem. Na pewno przepadłaby bez śladu, błąkając się po omacku w chwili, gdy dziecko przyszłoby na świat. Psy, Polar i Lucy, ujadały zajadle w stronę zalegającej na podwórku mgły, w stronę jeziora, tylko wzmagając niepokój Marie.

„Pomóż mi, matko”, pomyślała jeszcze, po czym skurcze całkowicie wzięły jej ciało we władanie.

Nieco dalej nad brzegiem jeziora jej sąsiadka, Ruby Thompson, z niepokojem zawiązywała sobie fartuch. Wiedziała, że ten dureń Marcus wypłynął na jezioro, zostawiając żonę samą, w taki dzień, kiedy dziecko było tuż-tuż. Mgła czy nie mgła, zamierzała się upewnić, że u Marie wszystko w porządku.

Zawinęła jeden z placków upieczonych tego ranka i wyszła z domu w tę biel, kierując się w stronę długiego rzędu sosen, które rosły między ich domami. Dotykała kolejnych pni, na ślepo wyciągając rękę przed siebie, dopóki nie zmaterializowało się przed nią następne drzewo. Kiedy tak szła, cała zatopiona we mgle, przypomniała sobie pewną zimę z dzieciństwa, gdy nagła śnieżyca zaskoczyła ją poza domem. Kilka osób z niewielkiej społeczności Great Bay zginęło tego dnia, zgubiwszy drogę w gwałtownej burzy. Mała Ruby wracała właśnie do domu ze szkoły, kiedy zaczął padać gęsty śnieg. I tak samo jak dziś szła od drzewa do drzewa, żeby znaleźć drogę. Na to wspomnienie przebiegł ją zimny dreszcz. Z ulgą otrząsnęła się z tych myśli, kiedy wreszcie dotarła do domu Cassattów.

Ruby zastukała we frontowe drzwi. Czemu nie ma odpowiedzi? „Boże – pomyślała – może ona właśnie rodzi?”. Pchnęła drzwi i gdy okazało się, że nie są zamknięte, weszła do środka.

– Marie! – zawołała, ale i tym razem nie usłyszała odpowiedzi. „Gdzie ona jest? Gdzie są te cholerne psy?”. Ruby zaczęła gorączkowo chodzić po domu, a jej niepokój wzrastał na widok kolejnego pustego pomieszczenia. Coś było nie tak. Kiedy zobaczyła, że drzwi wiodące z kuchni na podwórko są otwarte, niewiele myśląc, wybiegła prosto w mgłę. Znała na pamięć drogę z kuchni sąsiadki nad jezioro i potrafiła w razie potrzeby pójść nią z zamkniętymi oczami. Właśnie teraz nadeszła taka chwila.

Ruby pospiesznie zeszła ścieżką, potykając się o korzenie i głazy – „Czemu Marcus, ten leniwy dureń, porządnie tego nie oczyści” – i w końcu stanęła nad wodą. Jej wzrok nie sięgał dalej niż na kilka centymetrów. W którą stronę iść? Skręciła w lewo. Zaczęła biec wzdłuż brzegu, wołając imię przyjaciółki.

Marie nieoczekiwanie szybko wyłoniła się z mgły. Ruby znalazła ją nagle niemal u swoich stóp. Leżała w płytkiej wodzie, nieprzytomna, pogrążona we śnie, a może martwa. Suknia oplątywała jej nogi. Nigdzie nie widać było dziecka.

Krzyki Ruby szybko sprowadziły na miejsce wszystkich, którzy znaleźli się w zasięgu jej głosu. Najpierw przybiegł jej mąż, Thomas, potem Otto i Betsy Lund. Kiedy mężczyźni zanieśli Marie z powrotem do domu, a Ruby przebrała ją w suchą koszulę nocną i położyła do łóżka, Marie nagle ocknęła się z transu, w który wcześniej wpadła.

– Gdzieście je zabrali? – zawołała Marie. – Gdzie jest moje dziecko?

Nikt nie pytał, dlaczego poszła na brzeg jeziora. Wszyscy powtarzali tylko: „Musisz teraz odpocząć, Marie”, oraz: „Przeżyłaś ciężkie chwile”, albo: „No dobrze, już dobrze, spokój”.

Ale ich słowa nie mogły pocieszyć zrozpaczonej matki. Marie rzucała wokół niespokojne spojrzenia, próbując podnieść się z łóżka.

– Moje dziecko – powtarzała w kółko.

Ruby chwyciła męża za rękę i wyprowadziła go przed dom.

– Poszukaj na podwórzu, w jeziorze, wszędzie, gdzie się da – szepnęła. – To dziecko musi gdzieś tam być, nie pozwól, żeby dopadły je wilki.

„Zasługuje na porządny, chrześcijański pochówek – pomyślała, ale nie wypowiedziała tego na głos. – Gdzie jest doktor? Na pewno ma coś, co mógłby podać Marie, żeby ją uspokoić”.

*

Mały Jess Stewart nie powiedział rodzicom ani komukolwiek innemu, że coś przywołało go tego ranka na brzeg jeziora w sposób tak oczywisty, jakby wypowiedziało jego imię.

Leżąc pod łóżkiem, toczył właśnie zażartą bitwę drewnianymi żołnierzykami, które dostał od wuja na piąte urodziny, gdy nagle dotarł do niego jakiś dźwięk, którego nigdy wcześniej nie słyszał. Wysunął głowę spod łóżka i zaczął nasłuchiwać. Brzmiało to jak śpiew, ale nie miało słów. I prawdę mówiąc, nie miało też żadnej melodii. W każdym razie nie takiej, jaką znał z innych piosenek. To było coś innego. Jess pomyślał, że to najpiękniejsza muzyka, jaką kiedykolwiek słyszał. Przyłożył głowę do chłodnej podłogi, zamknął oczy i słuchał.

Dźwięki przepływały przez jego uszy, tworząc w jego głowie splot niezwykłych myśli. Wyobraził sobie, że jest na jeziorze, w łódce wiosłowej, z jakąś piękną kobietą. Ale to nie była jego matka, choć podobnie jak ona miała długie włosy i wyglądała tak czule i kochająco, że najbardziej na świecie zapragnął położyć się na jej kolanach i zasnąć, zupełnie jak wtedy, kiedy był małym dzieckiem. Jednak teraz był już dużym chłopcem. Nie dla niego były takie dziecięce tęsknoty. Otworzył oczy, porzucił żołnierzyki w środku bitwy i podczołgał się do okna. Może uda mu się coś zobaczyć. Chciał się tylko dowiedzieć, skąd bierze się ta muzyka.

Nie dostrzegł jednak niczego niezwykłego. Po prostu mgła. Nie umiał powiedzieć, skąd dobiegał śpiew, ale miał wrażenie, jakby płynął znad jeziora. Ale co to było? Kto to był?

Podszedł do tylnych drzwi, włożył kurtkę i pobiegł zboczem w dół, w stronę wody. Nie powiedział mamie, gdzie idzie. Wiedział, że nie pozwoliłaby mu wyjść na dwór w taką pogodę, a on koniecznie musiał coś sprawdzić. Kiedy podszedł bliżej, przekonał się, że mgła nad jeziorem nie jest tak gęsta jak koło domu. Widział teraz na jakieś dwa, trzy metry, ale tylko kiedy patrzył w stronę wody.

Stał przez chwilę i wpatrywał się w biel, próbując coś dostrzec, cokolwiek. I właśnie w tym momencie z wody wysunęła głowę jakaś ciemna postać. Wyglądała trochę jak bóbr albo wydra, ale była znacznie większa. Czy miała rogi? Jess nie był pewny. Zmrużył oczy, żeby się lepiej przyjrzeć. „Tak – pomyślał – to możliwe”. Czy widzi kolce albo jakieś wybrzuszenia na grzbiecie? Jess był zachwycony, nigdy nie widział czegoś takiego. Czy to był potwór morski?

Tajemnicza istota, czymkolwiek była, spoglądała teraz na niego, wzywając go do siebie. Podszedł jeszcze bliżej i wtedy ich spojrzenia się spotkały. To była chwila, która przesądziła o całym życiu chłopca. Nigdy jej nie zapomniał. Po latach, gdy już był znacznie starszy, siedząc z przyjaciółmi w miejscowej tawernie, gdy wszyscy wypili może trochę za dużo, chętnie o niej opowiadał, narażając się na życzliwe żarty i prześmiewki. Niemniej, choć sobie z niego pokpiwali, Jess wiedział, że nie jest głupcem. Wiedział dobrze, co zobaczył tamtego ranka. Przez całą młodość często siadywał w tym miejscu nad jeziorem, starając się przywołać to dziwne stworzenie, ale nigdy już się nie ukazało. Wspomnienie tamtego dnia powracało do niego przez całe życie, a dziwny śpiew rozbrzmiewał w jego uszach w środku nocy, gdy zbudził się z niespokojnego snu.

Jako młody człowiek przeglądał później książki poświęcone okolicznej faunie, szukając informacji o zwierzętach, jakie zamieszkiwały brzegi jeziora. Jednak w żadnej opowieści ani na żadnej ilustracji nie znalazł choćby śladu czegoś, co przypominałoby tamtą istotę. Zupełnie jakby nigdy nie istniało.

Gdyby Jess kiedykolwiek zauważył starożytne piktogramy zdobiące ściany nadbrzeżnych jaskiń, całkiem niedaleko domu jego dzieciństwa, znalazłby wśród nich rysunek przedstawiający dokładnie to samo stworzenie, które widział tamtego dnia. Inni ludzie także je spotkali, tyle że dawno temu. I gdyby tak się stało, Jess mógłby zainteresować się spuścizną podań i legend swojej rodzinnej krainy. Znalazłby wśród nich opowieść o tajemniczej istocie żyjącej w tych wodach, o przerażającym duchu, dobrze znanym pradawnym mieszkańcom okolic. Opowiadano, że jest to uosobienie samego jeziora i że dzięki niemu tutejsze wody potrafią – wedle własnego uznania – odbierać albo ratować życie ludziom, którzy się na nie zapuszczają albo pojawiają w pobliżu. Według legendy to niezwykłe stworzenie mogło także przybierać ludzką postać, jeśli tego chciało. W tamtych czasach okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że jezioro jednym okazuje swoje względy, a innym ich odmawia. Na widok pewnych osób toń jeziora nagle łagodniała, ale gdy pojawiali się inni, nagle nie wiadomo skąd zrywała się gwałtowna burza i przewracała łodzie. Ludzie darzyli wtedy jezioro tak wielkim szacunkiem i z tak wielkim lękiem odnosili się do jego mocy, że zanim wsiedli do swoich kanoe, składali najpierw wodom ofiary, w nadziei że to zapewni im bezpieczną podróż.

Oczywiście współcześni ludzie nie słuchali takich przesądów. Wpatrzeni w przyszłość, chętnie zapominali o przeszłości. Legendy i miejscowe podania stały się dla nich niczym więcej niż historyjkami, którymi gospodarz mógł zabawić gości siedzących wokół kominka po dobrej kolacji. Dawne wierzenia zblakły i nadszedł świt nowych czasów. Jednak duchy, które zrodziły te legendy, pozostały, i nadal wykonywały swoją ważną pracę, czekając na kogoś, kto ponownie w nie uwierzy.

Tamtego poranka mały Jess Stewart stał na brzegu i zauroczony wpatrywał się w to dziwne zwierzę, które otworzyło pysk i śpiewało. W tej samej chwili coś go tknęło i Jess odwrócił się, a wtedy ujrzał psy. Polar i Lucy, dwa alaskańskie malamuty Cassattów, usilnie wpatrywały się w coś na powierzchni wody. Na płyciźnie, między dwoma wielkimi głazami, zobaczył unoszące się na wodzie niemowlę. Kiedy odwrócił się ponownie, dziwne stworzenie znikło. Umilkł śpiew. Pozostało tylko niemowlę unoszące się na wodzie. To była Addie, choć wtedy Jess nie znał jeszcze jej imienia.

Jess przywołał rodziców, wiedząc, że czymś takim pięciolatek nie powinien sam się zajmować.

– Mama! Tata! Chodźcie szybko!

Phil Stewart wystawił głowę przez tylne drzwi domu. W odróżnieniu od tego głupka Marcusa jak każdy rozsądny rybak został tego dnia na brzegu.

– Jess! Wracaj do domu! – krzyknął.

– Ale tu jest dziecko.

– Powiedziałem, chodź do domu!

Jess usłyszał głośne trzaśnięcie drzwi. Oczywiście mu nie wierzą. Rodzice nigdy nie słuchają, kiedy dzieci mają coś ważnego do powiedzenia. Ruszył więc w stronę domu, żeby spróbować jeszcze raz.

– Tam jest małe dziecko w jeziorze – zaczął powtarzać uporczywie, co wreszcie zwróciło uwagę rodziców.

– O czym ty mówisz, kochanie? Jakie dziecko? – Jego matka, Jennie, odłożyła robótkę i spojrzała synkowi w oczy.

– Ludzkie dziecko! – zawołał Jess, wymachując gwałtownie rękami w stronę jeziora. – Musicie tam pójść jak najszybciej.

Jennie i Phil wymienili niespokojne spojrzenia. Ludzkie dziecko?

Phil pokręcił głową i zamierzał wrócić do swojej gazety, ale Jennie wiedziała, że Marie Cassatt spodziewa się dziecka. Kiedy o tym pomyślała, przez jej ciało przeszedł dreszcz przerażenia, jakie ogarnia człowieka na widok kogoś, kto przychodzi z bardzo niedobrą wiadomością, ale jeszcze nie zdążył powiedzieć ani słowa. Poderwała się z fotela w kuchni tak szybko, że przewrócił się na podłogę, i wybiegłszy przez tylne drzwi, pognała w stronę jeziora. Jej mąż i synek ruszyli za nią.

Ani Jennie, ani Phil tak naprawdę nie spodziewali się, że dziecko, które znajdą w wodzie, może być żywe, nie mówiąc już o tym, że będzie spokojnie unosiło się na falach, trzymając jedną rączkę w buzi. Ale Jess wiedział, że właśnie tak to ma wyglądać, ponieważ tak wyglądało w chwili, kiedy je zobaczył.

– Niech to diabli – zaklął Phil.

– Migiem – powiedziała Jennie do synka, kiedy szybko wyjęła dziecko z wody i owinęła jego maleńkie ciałko szalem. – Biegnij do domu Cassattów. Powiedz im, że już idziemy.

Jennie nie wiedziała, czy to dziecko Marie, ale było to bardzo prawdopodobne. Nie miała pojęcia, jak ani dlaczego niemowlę znalazło się w jeziorze. Czyżby Marie próbowała je utopić? To wydawało się niemożliwe. Jennie widziała, z jaką radością Cassattowie wyczekiwali swojego pierwszego dziecka. Czy Marie zrobiła sobie krzywdę?

Phil, zmagając się chwilę ze swoim kozikiem, przeciął pępowinę niemowlęcia. Jennie zawiązała ją i łożysko odpłynęło. Nie tracąc czasu, pobiegli wzdłuż brzegu, przez mgłę, w stronę domu Cassattów.

Kiedy dotarli na miejsce, Phil mocnym pchnięciem otworzył drzwi, puszczając przodem Jennie, która niosła niemowlę. Powitał ich chór zdumionych westchnień sąsiadów, nadal kręcących się wokół Marie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Córki jeziora

Подняться наверх