Читать книгу Czerń i purpura - Wojciech Dutka - Страница 10
Rozdział 1
ŻYWOTY RÓWNOLEGŁE
ОглавлениеCzechosłowacja, 1938
Duży pstrąg potokowy o pięknej zielonkawej skórze upstrzonej czerwonymi plamkami chwycił zawieszoną na haczyku tłustą larwę chruścika. Przełknąwszy smakowity kąsek, chciał umknąć w głębinę. Dziewczyna instynktownie zacięła rybę, podnosząc wędzisko. Energicznymi ruchami zaczęła zwijać żyłkę. Ryba była silna i nie dawała za wygraną. Szarpała na wszystkie strony. Milena nie zamierzała się jednak poddać. Przeciwnie, siła ryby oraz jej determinacja w walce o życie utwierdzały dziewczynę w przekonaniu, że to ona musi wyjść zwycięsko z tej walki. Ucieczka przed trudnościami nie leżała w jej naturze, skorej do romantycznych uniesień, ale i racjonalnej.
Stojący obok ojciec dawał jej rady. To od niego nauczyła się łowić. Była dumna z tego, że ojciec traktował ją jak syna. Gdy pstrąg wylądował wreszcie na kamienistym i mokrym brzegu, dziewczyna odetchnęła. Wspólne wędkowanie z ojcem dawało jej dużo radości. Milena była wysoką, postawną i piękną dziewczyną o ciemnych kasztanowych włosach oraz pociągłej, delikatnej twarzy. Ojciec był z niej dumny. Urody zazdrościły jej wszystkie koleżanki w klasie.
Na Słowacji mieszkało wówczas około dziewięćdziesięciu tysięcy Żydów. Żyli na ogół w miastach i trudnili się handlem, choć opanowali także wolne zawody. Ojciec Mileny, sześćdziesięcioletni Elias Zinger, był prawnikiem. Prowadził własną praktykę radcowską. Jego zawód dawał prestiż społeczny i stałe dochody. Zinger zaczynał za czasów cesarza Franciszka Józefa. Gdzieś na strychu znajdował się stary zakurzony portret monarchy. Elias miał ochotę kiedyś go wyjąć i zawiesić na ścianie w reprezentacyjnym pokoju, ale słowaccy klienci zapewne nie przyjęliby tego gestu z sympatią. Był po prostu wdzięczny cesarzowi, gdyż za jego panowania wykształcił się na Uniwersytecie Wiedeńskim i otworzył praktykę na Słowacji, wówczas zapadłej prowincji habsburskiego imperium.
Stary Elias, widząc, jak młodsza córka sprawnie radzi sobie z wędkowaniem, żałował w głębi duszy, że nie urodziła się chłopcem. Dla religijnego mężczyzny, niezależnie od wyznania, nie ma chyba nic ważniejszego niż posiadanie syna. Jednak Najwyższy w swej nieodgadnionej mądrości postanowił nagrodzić swego oddanego sługę dwiema córkami.
Jak przystało na dobrego syna żydowskiego radcy prawnego, Milena interesowała się książkami filozoficznymi i religijnymi, co nie przysparzało jej przyjaciółek wśród innych żydowskich dziewczyn. Spotykała się natomiast z chrześcijanami. Elias wprawdzie traktował gojów z należytym dystansem, ale patrzył na życie bardzo pragmatycznie. Dziewięciu na dziesięciu jego klientów było chrześcijanami, nie zabraniał więc córce kontaktów z nimi, ale uważał, że powinny się one ograniczać do minimum.
*
Czasami Słowaczki zapraszały Milenę na podwieczorki. Nie były tak dobrze sytuowane jak ona. Na jednym z takich wieczorków poznała Dawida. Miał osiemnaście lat i był bratem jej dobrej koleżanki z klasy. Widząc zaciekawienie Mileny, Jižka próbowała wytłumaczyć jej, dlaczego Dawid jest taki rycerski wobec kobiet. Powiedziała, że chłopak jest aktywistą Gwardii Hlinkowej.
– Czy to ci ludzie, którzy wybijają szyby w żydowskich sklepach? – zapytała Milena.
– Nie, skądże – odrzekła Jižka – to bardzo pobożni chłopcy. Niosą baldachim nad biskupem podczas procesji Bożego Ciała.
Wyjaśnienie koleżanki nie było wystarczające. Milena nie mogła zrozumieć, dlaczego niesienie baldachimu nad biskupem jest w oczach katolickich rówieśników formą nobilitacji. Mogła sobie jedynie wyobrażać, że biskup to ktoś równie ważny jak rabin Bratysławy. Natomiast Dawid, dobrze zbudowany blondyn, jej się podobał. Ze zwykłej dziewczęcej próżności uznała, że potajemnie będzie wymieniać z nim liściki za pośrednictwem koleżanki.
Te liściki były tylko niewinnym flirtem, powiewem młodości, a jednocześnie wyrazem tęsknoty za poznaniem ludzi, którzy nie należeli do jej świata. Elias Zinger był liberalnym żydowskim ojcem, ale jego liberalizm miał granice. Córka nie mogła sama wybrać mężczyzny, z którym chciałaby się związać. Miała być wierną córką Izraela. Toteż flirt z Dawidem, w swej treści i formie bardzo dziecinny, pozwalał dziewczynie zaspokoić jej egoistyczną, ale zupełnie naturalną w tym wieku potrzebę bycia adorowaną przez chłopców.
Flirt trwał przez lato tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku. Milena wielokrotnie dawała Dawidowi do zrozumienia, jak bardzo jej na nim zależy. Napomykała o jego zręczności, o tym, że ujmuje ją sposób, w jaki odnosi się do dziewcząt, oraz że jest bardzo szarmancki, a przy tym dyskretny i czuły. Pisała do niego w taki sposób, mimo iż miała świadomość, że wśród religijnych Żydów kobieta zachęcająca mężczyznę do aktywniejszego flirtu niechybnie wywołałaby skandal. Jednak Milena miała skłonność do dosyć prowokacyjnego zachowania. Podświadomie wyczuwała, iż ojciec żałuje, że nie urodziła się chłopakiem, i ta niezwykła śmiałość, z jaką podchodziła do wszystkich swoich spraw, czasami napawała rodziców obawami co do tego, jak córka pokieruje swoim życiem.
Pomimo niepokojów międzynarodowych lato tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku Milena spędziła, pisząc liściki do Dawida. Bawiło ją to. Sama się sobie dziwiła, że przykładała tak wielką wagę do tych nieznośnie pustych słów i z taką atencją traktuje samo pisanie. Poprawiała każdy liścik do Dawida po kilka razy, zmieniając ton albo uwypuklając te cechy chłopaka, które się jej podobały, i te, które budziły w niej sprzeczne odczucia. Kiedy dostawała odpowiedź, w której Dawid dawał wyraz swojemu zaskoczeniu tak „szybko postępującą znajomością” i przystępował do niezdarnego tłumaczenia się z jakiejś swojej wady, Milena, ciągle mając nad nim przewagę, zaczynała stosować osobliwą kobiecą „dialektykę”. Pisała, że zachwyca ją przede wszystkim jego wrodzona skromność, ale on nie rozumie jej serca. Ona starała się przecież mu wyjaśnić, na czym polegają jego błędy (na przykład nie uczył się francuskiego). To spowodowało, że Dawid zerwał korespondencję. Wytrzymał delikatne, ale i wyczuwalnie ironiczne przytyki, ale nie mógł znieść lekkiej drwiny ze strony kobiety. Milena nie chciała urazić go celowo.
Na początku września tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku w Czechosłowacji w życie codzienne wdarł się już wrzask pewnego pokojowego malarza spod Salzburga, domagającego się poszanowania praw niemieckiej mniejszości w Sudetach. Milena zupełnie się tym nie przejmowała. Była bardzo niezadowolona, że straciła swoją letnią zabawkę – Dawida. Mogła przecież przeciągnąć ten niewinny żarcik odrobinę dłużej. Nie cierpiała przy tym wewnętrznie. Raczej cierpiała jej próżność, owa lekka, nieznośnie irytująca, a przy tym zupełnie naturalna strona kobiecej duszy.
Austria, 1938
Drasenhofen jest zapomnianą przez Boga mieścinką w Austrii, tuż obok czeskiej granicy. Nad maleńkim ryneczkiem wznosi się kościół, który jest jedyną budowlą widoczną w promieniu kilometra. Austriacka prowincja jakby na przekór upływowi czasu zachowała dawny styl życia. Dramat codzienności toczył się według jasnego i z dawna zaplanowanego scenariusza. Dzwon kościoła parafialnego codziennie wzywał wiernych na mszę, a mieszkańcy przychodzili do sklepu Weimertów po świeże wędliny.
Babka Franza Weimerta miała osiemdziesiąt lat i zawsze starała się być pierwsza w kościele. Siadała nieodmiennie w pierwszej ławce od ołtarza i przed mszą głośno odmawiała różaniec. Jej głęboka, szczera religijność miała wpływ na wnuczka. Szesnastoletni Franz pełnił bowiem funkcję przełożonego ministrantów. Jako ulubieniec staruszki musiał się podporządkowywać marzeniom babci, snującej dalekosiężne plany, a starsza pani decydowała w domu Weimertów o wielu rzeczach, zdobywszy uprzednio ogromny wpływ na syna i synową. Widziała oczyma duszy swego wnuczka jako księdza, oddanego na służbę Bogu i Kościołowi. Jednak marzenia marzeniami, a obok nich, jakby zupełnie na przekór, w Austrii zachodziły nieodwracalne zmiany.
Anschluss przyszedł spodziewanie. Przeciętni Austriacy, tacy jak rodzina Weimertów, przyjęli go z obojętnością. Być częścią wielkich Niemiec, a nie tej śmiesznej, dziesięciomilionowej republiki, znaczyło „coś”. Wielu Austriaków żyło bowiem wspomnieniem dawnej chwały domu habsburskiego. Upadek republiki nic dla tych ludzi nie znaczył. Ojciec Franza Weimerta, Josef, niezbyt się tym faktem przejął. Rozcinał w dalszym ciągu wieprze dostarczane przez okolicznych gospodarzy, robił z nich salcesony, wędził szynki i w tym codziennym wirze wędzonych świńskich ogonów, łbów i kiełbas nie miał czasu, żeby przejmować się czymś tak abstrakcyjnym, jak Republika Austrii. Josef Weimert nie miał głowy do polityki. Polityka bowiem to sztuka trudnych kompromisów. A on nie lubił kompromisów, gdyż wymagały od niego wysiłku intelektualnego, z którym źle się czuł, i większość ważnych dla domu decyzji spychał na kobiety, zwłaszcza na swoją matkę, a babkę Franza. Oprócz kompromisów Josef Weimert nie lubił Prusaków, czyli wszystkich Niemców mówiących innym akcentem od tego, jakiego używało się w Górnej Austrii lub – w ostateczności – w okolicach Wiednia. Gdy więc faszyści po raz pierwszy próbowali przejąć władzę w republice za rządów kanclerza Engelberta Dollfussa, ojciec skwitował to stwierdzeniem:
– Co ci okropni Prusacy sobie myślą?
Anschluss z marca tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku stanowił dla ojca nic nieznaczący epizod, w czym poważny udział miała jego matka, rodowita Bawarka znad rzeki Inn. Powiedziała mu, że ich rodzina od trzystu lat budowała swoją pozycję uczciwych i rzetelnych rzeźników. Nigdy żaden z przodków Josefa Weimerta nie sprzedawał ohydnej pasztetówki jako wątrobianki, a Krakauer, najbardziej tradycyjna z austriackich kiełbas, nigdy nie miał więcej słoniny, niż wynikało to z przepisu. I skoro od trzystu lat nikt nie narzekał na wędliny Weimertów, nie było żadnego powodu, by ludzie mieli na nie narzekać w Austrii pod panowaniem Hitlera. To był pragmatyzm codzienności. Dlatego ojciec przeszedł nad Anschlussem do porządku i skwitował włączenie Austrii do Niemiec lapidarnym stwierdzeniem:
– Nie pozwólmy, aby ta zmiana zaważyła na naszym życiu.
Rodzina Weimertów była najosobliwszym mizoginicznym patriarchatem, jaki można sobie wyobrazić. Słowo ojca było święte, ale tylko wówczas, kiedy zaakceptowała je babka. Anna Teresa Weimert decydowała, jaki kształt ma mieć strudel na Boże Narodzenie, jak długo należy prażyć jabłka na ów strudel, jaki stół należy kupić, żeby nie zniszczyć dębowej podłogi w salonie, i wreszcie jakie lektury powinna czytać synowa w czasie ciąży. Matka Franza, Honorata z domu Aufhauser, nie była żadną błyskotliwą intelektualistką, tylko pobożną kobietą o wielkim sercu, która prała, sprzątała, oporządzała dom i rodziła dzieci. Bynajmniej nie została do tego zmuszona. To był jej własny wybór, wynikający z potrzeby serca.
W takiej rodzinie przyszedł na świat Franz Weimert. Miał dwóch starszych braci: Lorenza, lekarza, człowieka uczynnego i oczytanego, oraz jego zupełne przeciwieństwo, Friedricha, robotnika pracującego w Wiedniu i rzadko zaglądającego do Drasenhofen, osobnika z natury samotnego, introwertycznego, rodzinnego dziwaka.
Franz był trzecim, najmłodszym, synem, ukochanym dzieckiem, grzecznym, uczynnym. Nigdy nie szukał zwady z rówieśnikami, pomagał ojcu, pilnie się uczył i chodził codziennie do kościoła.
*
Święto Paschy tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku było na swój sposób niezwykłe. Odbywało się w atmosferze niewytłumaczalnego dla wielu ludzi rozdwojenia. Wiosną tego roku ostatecznie umarła Czechosłowacja. Powstało wolne państwo słowackie, z zasady antyczeskie, ultrakatolickie i zajadle antysemickie, co Słowacy starali się okazać Żydom na każdym kroku. Ojciec Mileny przed rozpadem Czechosłowacji był po prostu wziętym prawnikiem. Po upadku Czechosłowacji był dalej dobrym prawnikiem, ale już żydowskim. Przymiotnik „żydowski”, wyznaczający niewidzialną granicę narodowości, oznaczał desperację. Mecenas Elias Zinger był „tamtym” prawnikiem, czyli żydowskim krwiopijcą wysysającym pieniądze z biednych Słowaków, którzy żyją przecież w swoim własnym kraju zgodnie z nauczaniem Kościoła.
Milena nie przepadała za Paschą, mimo że święto to stanowiło centrum żydowskiego świata. Nie lubiła sprzątania, a żydowska tradycja nakazywała przygotowanie zarówno duszy, jak i mieszkania. Każda filiżanka musiała lśnić. Milena nie lubiła jajek jadanych w czasie sederu, uroczystej rodzinnej kolacji, oraz gorzkich ziół, chrzanu, cykorii i sałaty. Jednak w tym roku dziewczyna wyczuwała dziwny niepokój, jaki udzielał się ukochanemu ojcu. Nie potrafiła wytłumaczyć źródła tego lęku. Do tej pory ojciec (w mniejszym stopniu matka) trzymał ją pod kloszem, żyła więc w błogiej nieświadomości nadciągającej burzy. I chociaż Słowacja nie była wolna od antysemityzmu, Milena nie dostrzegała żadnych zagrożeń. Żyła w swoim świecie. Nic poza nią samą nie wzbudzało jej zainteresowania.
Flirt z Dawidem uzmysławiał jej kruchość relacji między ludźmi pochodzącymi z dwóch światów. Łudziła się naiwnie, że może przeniknąć do świata katolików, a oni mogą poznać jej świat. Zawiodła się. Hermetyczność tych dwóch środowisk okazała się zbyt wielka. Do opamiętania wezwał ją ojciec, który słysząc, że córka wymieniała liściki ze Słowakiem, i do tego katolikiem, rzekł:
– Pamiętaj, że Najwyższy przeznaczył ci los żydowskiej żony.
Ta stanowczość ojca, znamionująca jego tendencję do uszczęśliwiania córki według prawa i zwyczaju ich dumnego ludu, owej wiosny miała także drugie dno, którego Milena nie chciała i nie potrafiła dostrzec. Po wieczerzy paschalnej, po wypiciu trzech kielichów wytrawnego koszernego wina (w każdym pobożnym żydowskim domu czwarty kielich był niezmiennie przeznaczony dla proroka Eliasza), ojciec oświadczył rodzinie:
– Musimy wspólnie zadecydować, czy zostajemy tutaj, na Słowacji, czy wyjeżdżamy do Palestyny.
Za tymi słowami kryła się wielka troska o byt rodziny. Wszyscy oczekiwali, że to ojciec podejmie decyzję. Stary Elias Zinger wyznał więc, że rozmawiał z rabinem i przyjacielem rodziny, dostojnym Majzelsem. Razem doszli do wniosku, że trzeba zachować spokój. Słowacja była ich krajem, niezależnie od tego, co myśleli o tym Słowacy. Skoro budowali ten kraj za Franciszka Józefa, jako część habsburskiej monarchii, a potem budowali go w Czechosłowacji Masaryka, to czemuż nie mieliby dalej być słowackimi Żydami za rządów księdza Tiso? Postanowili, że zostaną.
Milena wcale nie chciała jechać do Palestyny. Przerażała ją odległość tego pustynnego kraju, z którym nie czuła żadnej więzi. Poza tym bała się ciężkich warunków życia, gdyż ponoć wielu osadników żydowskich wiodło żywot prawie nomadyczny, a na pewno ascetyczny. Gdy usłyszała, że zostaną na Słowacji, bardzo się ucieszyła. Miała przynajmniej pewność, że spokojnie rozpocznie studia w bratysławskim konserwatorium.