Читать книгу Golf moja pasja. Podróże z golfem w tle - Wojciech Pasynkiewicz - Страница 6

Оглавление

Poprzedni rozdział skończyłem stwierdzeniem, że przez większość swego dorosłego życia uważałem, iż chodzenie z kijkiem po trawie, żeby uderzać małą piłeczkę, jest formą snobstwa i kretynizmu. Piszę więc teraz dalej, żeby przekonać was, że jednak tak nie jest.

W większość dyscyplin sportowych czy po prostu do zwykłej rekreacji wciągają nas najczęściej przyjaciele lub znajomi. Tak było i w moim, golfowym przypadku. Od jakiegoś czasu przyjaźniliśmy się wraz z parą uroczych ludzi, mających piękny dom w Portugalii, w Algarve, do którego nas dość często zapraszali. Obydwoje grali w golfa, zaczęły się więc namowy z ich strony: idźcie, uczcie się grać, będziemy sobie razem chodzili na golfa. My z żoną jednak uparcie odmawialiśmy. Podczas trzeciego lub czwartego wyjazdu, a działo się to dokładnie w Wielkanoc 2003 roku, po zameldowaniu się u nich usłyszeliśmy: „Wykupiliśmy wam tygodniowy kurs nauki w golfa. Od jutra zaczynacie”. No to co było robić? Chciał, nie chciał zaczęliśmy się uczyć. Na początku godzina dziennie na driving range (strzelnica – miejsce do treningu, do wybijania piłek) z trenerem. Uderzanie piłek, pozycja ciała, swing, trzymanie kija itp. itd. Łatwo nie było, tyle powiem. Przez cały tydzień z ust naszych gospodarzy nie padło ani jedno pytanie lub komentarz, ale na koniec nie wytrzymali: „No i jak?”.

„Hm, powiedziałem, nie wiem jak moja żona, ale ja mówię pas. To nie jest sport dla mnie. Nienaturalna pozycja ciała, wszystko mnie boli, uderzanie piłeczek nie sprawia mi żadnej przyjemności. Krótko mówiąc – dupa”. „No cóż, odparli nasi gospodarze, nie, to nie”.

Traf jednak chciał, że tydzień czy dwa później był długi weekend majowy, a nasi przyjaciele byli nie tylko właścicielami pola golfowego w Naterkach pod Olsztynem (wówczas jeszcze dziewięciodołkowego), lecz także mieli tam jeszcze śliczny drewniany domek. Krótki telefon z zaproszeniem i trzydziestego kwietnia meldujemy się u nich na Mazurach. Pierwszego maja – tradycyjnie – oni na golfa, my nad jezioro. Kolejnego dnia sytuacja się powtarza, ale trzeciego pada z ich ust propozycja nie do odrzucenia: „Może byście chociaż pojechali i zobaczyli nasze pole golfowe?”. No co było robić?

Z trochę przyklejonymi do twarzy uśmiechami zapewniliśmy ich, że to superpomysł, pakujemy się do auta i jedziemy do Naterek.

Pogoda śliczna, ciepło, słońce. Siadamy sobie przed chatką, która (do ubiegłego roku jeszcze) udawała dom klubowy, i zamawiamy café latte. Dosiada się do nas misiowaty (i w posturze, i zachowaniu) facet i mówi, że nazywa się Martyn Proctor i jest tu head pro, czyli szefem grupy trenerów. To Walijczyk, który ostatnie parę lat spędził w RPA. Ucząc golfa i szukając nowych wyzwań życiowych, trafił do Polski. Chwilę gawędzimy o niczym, po czym Martyn mówi, że dowiedział się od naszych przyjaciół, że właśnie wróciliśmy z Portugalii, gdzie uczyliśmy się grać w golfa, i czy byłbym na tyle uprzejmy, żeby pokazać mu rezultaty tej nauki. Oczywiście odmawiam i grzecznie go informuję, że golf to nie moja bajka, nie będę go uprawiał i nic mu nie będę pokazywał. Jednak po półgodzinie dość usilnego namawiania, przekonywania i proszenia uległem i poszliśmy na driving, z zastrzeżeniem, że tylko na dziesięć minut. Odbiłem parę piłek, to znaczy, usiłowałem je prawidłowo uderzyć – bez specjalnego sukcesu. Martyn kazał mi zmienić uchwyt kija, przestawił mi postawę, poprawił ruch rąk i ramion i – nie uwierzycie – nagle zacząłem trafiać w piłki. Po mniej więcej dwóch godzinach przyszła moja żona zaniepokojona, gdzie jestem i co my robimy. „Kochanie, powiedziałem, po prostu gram w golfa. To supergra. Uderzam w piłkę, a ona leci tam, dokąd chcę (tak mi się przynajmniej wówczas wydawało), i do tego na ponad sto metrów!”.

Następnego dnia zerwałem się z łóżka wcześnie i po szybkim śniadaniu popędziłem na koleją lekcję z Martynem. Wierzcie lub nie, ale tego popołudnia, po dwóch kolejnych lekcjach, zamówiłem komplet nowiutkich kijów golfowych. No i tak to się zaczęło.

Dlaczego o tym opowiadam?

Z kilku powodów:

Nieprawdą jest (słyszane przeze mnie wielokrotnie stwierdzenie), że zacznę grać w golfa na starość, a póki co będę grał w tenisa, piłkę czy uprawiał inną, „bardziej” wysiłkową dyscyplinę. Im później, tym trudniej się nauczyć.

Nie mówcie o czymś, czego nie znacie, że to jest kiepskie albo że nigdy tego nie będziecie robić.

Nie uczcie się sami. Błędy, które zaczniecie popełniać, będą trudne do wyeliminowania. Na początek znajdźcie właściwego nauczyciela. Lekcja musi być fajna, przyjemna, musi dawać poczucie, że robicie postępy. Jeśli z jakimś pro nie wychodzi, trzeba poszukać innego.

Na początek znajdźciedawać poczucie, że robicie postępy. Jeśli z jakimś pro nie wychodzi, trzeba poszukać innego.

Poświęćcie na ten sport chwilę, być może wbrew własnym uprzedzeniom. Nawet jeśli was nie wciągnie tak jak mnie, to zdobędziecie kolejną „sprawność harcerską” albo będziecie mogli powiedzieć z czystym sumieniem: próbowałem, nie udało się (choć w to nie wierzę).

Tak jak w każdej dyscyplinie, w golfie także zdarzają się naturalne talenty i ludzie, którzy osiągają sukces. Do tych pierwszych mogę zaliczyć Maćka Łukasińskiego, który dwa i pół roku temu został przypadkiem dzień dłużej, niż planował, w Egipcie, i poszedł z kolegami na golfa – pierwszy raz w życiu. Bardziej jako osoba towarzysząca niż gracz. Wrócił do Polski, zaczął trenować, a po roku grał lepiej ode mnie (niestety). Golf wciągnął go jak czarna dziura. W zeszłym roku rozegrał kilkaset rund (każda trwa około czterech godzin). To trudne do uwierzenia, bo przecież sezon w Polsce (pogoda) pozwala na grę raczej tylko między kwietniem i połową listopada. Ale można przecież grać dwie rundy dziennie, no i można oczywiście jeździć w zimie za granicę, do ciepłych krajów.


Drugi przykład dotyczy mnie, choć nie do końca. Przez pierwsze parę lat grałem z pro, chodziłem sam na driving, żeby trenować, startowałem w niezliczonej ilości turniejów dla amatorów, grałem rundy towarzyskie z przyjaciółmi. Trochę osiągnąłem, ale do poziomu moich kolegów i do moich aspiracji było mi jeszcze daleko. Inaczej niż Krzysiek, inny mój kolega, który nie poddał się tak łatwo jak ja. Będąc beztalenciem golfowym, nie przerwał treningów i żmudną, ciężką pracą osiągnął znaczący postęp. Warunki fizyczne (wzrost, zasięg ramion) mam pewnie lepsze od niego, ale on gra lepiej, bo wkłada w to więcej pracy, czasu i wysiłku. Tak to już w życiu, a na pewno w golfie, jest.


Co to znaczy, że ktoś gra lepiej czy gorzej w golfa?

Najlepszą odpowiedzią jest oczywiście „skrzyżowanie szabel”, czyli gra face to face.

Na świecie jednak wymyślono system handicapowy. Są dwie grupy golfistów: amatorzy i zawodowcy, czyli profesjonaliści. Profesjonaliści – professionalsPRO – to tacy, którzy przeszli na zawodowstwo.

Mają hcp (handicap) zero i mogą być albo nauczycielami golfowymi, albo zawodnikami. Mogą przyjmować nagrody pieniężne za udział w turnieju lub wygranie go. Amatorzy to tacy, którzy grają w golfa nie dla pieniędzy. Ich handicap oblicza się na podstawie osiąganych wyników. Dziewięćdziesiąt procent pól na świecie ma par 72 – już o tym pisałem. Jeśli skończysz grę na takim polu z wynikiem 72 uderzeń, to masz hcp zero, jeśli skończysz grę z wynikiem 85 uderzeń, to twój hcp równa się minus 13, jeśli zagrasz 103 uderzenia, to twój handicap wynosi minus 31. W obliczeniach handicapu w Polsce brane są pod uwagę przede wszystkim wyniki osiągane w turniejach dla amatorów, w USA za to teoretycznie zgłaszasz do bazy handicapowej wynik z każdej gry. Związki i krajowe federacje golfowe przyjęły za maksymalny handicap liczbę minus 36. Oznacza to, że będąc poczatkującym amatorem, możesz na każdym dołku zagrać o dwa uderzenia więcej, niż przewiduje par dołka (norma). Amatorzy mogą mieć hcp dodatni, np. plus 2. Oznacza to, że na polu par 72 powinni skończyć grę z wynikiem uderzeń równym 70. Każdy golfista zarejestrowany w krajowym związku golfa ma oficjalnie przyznany handicap, który zmienia się jednak w zależności od aktualnie osiąganych wyników. Mój hcp na dziś wynosi minus 14, co oznacza, że teoretycznie na polu par 72 powinienem zagrać 86 uderzeń. Nie jest to jednak takie proste, bo pola mają różne współczynniki trudności gry. Najogólniej mówiąc, mierzy się je indeksami slope course, co bardziej odpowiada długości pola, i stroke course, co bardziej odpowiada trudności pola.

Bywa więc tak, że amator z hcp 18 może zagrać na trudnym polu nie 90, ale 94 uderzenia, a i tak zmieści się w swojej normie. Na tym między innymi polega piękno tego sportu i jego zasady.

Jeśli ja z hcp 14 zagram poniżej 86 uderzeń na przeciętnym polu – np. osiągając wynik 83 uderzenia, czyli trzy poniżej swojego handicapu, a w tym samym czasie grający ze mną jeden z najlepszych aktualnie golfistów na świecie, np. Jordan Spieth, Rory McIlroy lub Jason Day – wszyscy jako zawodowcy z hcp zero – zagrają 72 uderzenia, to oficjalnie z każdym z nich wygram.

Znam tylko dwie dyscypliny, gdzie gracze mają przyznany handicap – polo i golf.

Na polo się nie znam, ale w golfie ten system działa znakomicie. Można oczywiście przyjąć zasadę, że gra się, licząc tylko liczbę wykonanych uderzeń – taki format gry nazywa się stroke play brutto – i rzeczywiście, wygrywa wtedy ten, kto po zakończeniu rundy zrobił mniej uderzeń niż przeciwnicy. Można jednak grać w formacie stroke play netto, gdzie uwzględnia się handicap, i wtedy wynik końcowy oblicza się, odejmując swój hcp od wykonanej liczby uderzeń. Mówiąc inaczej: mając np. hcp minus 16, otrzymuję dodatkowo 16 uderzeń niejako za darmo. Prawdopodobieństwo wygrania wówczas z dużo lepszym graczem jest znacząco większe. Istnieje realna szansa wygrania z dużo lepszym golfistą, który danego dnia zagrał poniżej swoich teoretycznych możliwości. Trochę to skompilowane, wiem, ale naprawdę prosto się to liczy.

Formatów, rodzajów gry w golfa jest zresztą dużo więcej, łącznie z grą drużynową, ale o tym innym razem.

No dobrze, ktoś powie, może rzeczywiście spróbuję, ale dokąd tu pójść na pole w lutym, w środku zimy? Jest na to sposób. W większości miast są tzw. symulatory golfowe. Symulator to pokój z dużym ekranem na wprost, w odległości kilku metrów od uderzającego piłeczkę golfową. Komputer mierzy prędkość uderzenia kija w piłeczkę, kąt, pod jakim ją uderzamy, i oblicza teoretyczną trajektorię lotu piłki. Zostaje to odwzorowane na ekranie, który jest rozpięty na specjalnej ścianie przyjmującej niejako uderzenie piłeczki, niepowodującej jej odbicia. W menu programu możemy wybrać opcję treningową – driving range – i starać się poprawić swój swing albo opcję gry na polu, gdzie na ekranie mamy obraz konkretnego dołka na danym polu golfowym. Fajna zabawa, a jednocześnie miejsce do nauki i treningu. W każdym z symulatorów można umówić się z trenerem i zacząć ćwiczyć.

Bierzcie się więc do gry, szkoda czasu na rozważania.

W następnym rozdziale opowiem o golfie w Polsce i na świecie i o ludziach, którzy się pasjonują tą grą.

Bo golf jest fajny i jest trendy.

Golf moja pasja. Podróże z golfem w tle

Подняться наверх