Читать книгу Głodne Słońce - Wojciech Zembaty - Страница 6
Prolog
ОглавлениеDelores otworzyła oczy i odruchowo złapała się za ciężki, wypukły brzuch. Jasną skórę miała napiętą jak bęben. Nasłuchiwała, skupiona na drgnieniach ciała. Kiedy wreszcie poczuła kopnięcie, na jej bladych, zsiniałych ustach pojawił się słaby uśmiech. Ulga wywiała z niej przerażenie i ból, na chwilę obmyła jej świat z koszmaru.
To nie był sen, raczej bezdenna studnia krzyków i czerwonych fal, tupotu bosych stóp i gasnących, zdmuchniętych jak świece twarzy. W tej studni raz po raz przeżywała atak na ich wioskę, panikę i bezładną ucieczkę. Byle dalej od rozprutych wnętrzności ich domu: mebli rozrzuconych w błocie i wirujących kłaczków bawełny, pierza i włosów, które właśnie zmieniły się w skalpy. Byle dalej od trzaskania płomieni i syku ludzkiego tłuszczu, od ohydnego odgłosu, z jakim upadł po ciosie jej mąż, z czerwoną szczeliną wykwitłą w brązowych włosach, jakby to on zaraz miał zacząć rodzić, nie ona. Deloras płakała, ale życie w jej wnętrzu wzywało, by wzięła się w garść.
Zoetal porwała ją, dźwignęła i pociągnęła za sobą w dżunglę. Ciernie kaleczyły jej wykrzywione, opuchnięte nogi, kiedy stąpała z wysiłkiem, podtrzymując brzuch. Jak ona to w ogóle zrobiła? Wczoraj pół dnia miała skurcze. Myślała, że nie jest w stanie zwlec się z posłania za potrzebą, dreptać w krzaki jak koślawa kaczka. Prosiła Zoetal, żeby przyniosła jej chociażby wiadro. Ale wczoraj było tysiące lat temu.
Na początku łudziła się, że napastnicy nie będą ścigali ich w lesie. Że to zwykli rabusie, których zwabiła zdobycz: metalowe narzędzia i broń, z których wyrobu słynął jej lud. Bezcenne i zakazane edyktami kruzańskich królów. Ale tamci nie przyszli ich łupić i od razu rzucili się w pościg. Miotane za pomocą atlatli pociski świszczały jak pikujące jastrzębie, szukając ich brzuchów i serc. Delores nie pierwszy raz była zwierzyną, ale dawniej kruzańscy siepacze przynajmniej celowali w nogi. Cenili sobie jeńców, żywe naczynia na Drogocenną Wodę, którą później wlewali w płonącą, czerwoną gardziel ich wiecznie głodnego słońca.
Ale dawniej było tysiące lat temu.
Potem był korzeń, trzaśnięcie skręconej kostki i pierwsza lepsza kryjówka, leśny wykrot pełen opadłych, rozłożystych liści, które w tym tropikalnym lesie spadały właściwie bez przerwy. Kojący szept Zoetal.
W dole leżały ciała. Delores zrozumiała, że atakujący znaleźli też inne wioski, że to nie przypadkowy rajd, lecz zorganizowane i metodyczne działanie. Dla nich dwóch było to nawet dobre. Grasujący po lesie Kruzowie przegapili upchnięte między zwłokami i liśćmi kobiety i pobiegli dalej. Delores poruszyła ustami, odmawiając bezgłośną modlitwę, wtuliła się mocnej w przyjaciółkę i zamarła. Ktoś znów nadchodził.
Spojrzały sobie w oczy, objęte jak kochanki, którymi nigdy nie były. Głosy Kruzów rozbrzmiewały coraz bliżej, ochrypłe i oczadziałe przemocą, wstrząsane drgawkami śmiechu. Ciała nad nimi zadrgały, popłynęła krew. Delores patrzyła w zielone oczy Zoetal, a potem ujrzała, jak gasną z cichym syknięciem, bąbelkiem powietrza i krwi na pełnych, ładnie wyciętych ustach.
Kruz, który przebił Zoetal włócznią, zatrzymał się i otarł śniade oblicze z potu. Miał prostoduszną, zwyczajną twarz spracowanego ojca rodziny. Uczciwego, takiego, który nie mitręży, nie miga się od roboty. Robił to machinalnie, widziała, że nawet nie patrzy gdzie dźga. Wiadomo, Białoskórzy. Deptał ich jasnoskóre ciała – zdaniem Kruzów, niebędące ciałami ludzi – tak jak wiejskie dziewczyny miażdżyły winogrona po zbiorach w jej zamorskiej, dawno straconej ojczyźnie. To była tylko robota. Patrzyła na zdobiące jego kościany hełm pasy cieniutkiej skóry, szarej i jasnej na słońcu, i nagle poczuła w sercu szaloną, zrodzoną z udręki radość. Wiedziała, że zdarta była z takich jak ona, wiedziała, że może jej wioska nie była ostatnia. Ukrytych w dżungli enklaw Białoskórych, takich jak jej osada, musiało być więcej.
Szary Pas pchnął raz jeszcze, poczuła szklisty chłód kamiennego ostrza, które zraniło ją w bok. Nie krzyknęła, wiedziała, że odgłos zaalarmuje oprawców. Ostrze wyszło z niej z miękkim plaśnięciem i wtedy wróciły skurcze. Zagryzła wargi do krwi, której i tak za dużo spłynęło, teraz czuła ją też między nogami. Kłapnęła zębami, chwytając coś, co mogło być ludzkim nadgarstkiem, patykiem, korzeniem, gównem. Delores wczepiła się w to i jakimś cudem zagryzła budzący się w krtani wrzask; przeżuła go i przełknęła wraz z falą strasznego bólu. Słabła, lecz wiedziała, że nie wolno jej teraz odpłynąć.
Znów targnęły nią skurcze, wielkie, bezwzględne łapy próbowały rozerwać ją żywcem. Ciało rozlało się miękko, jakby całe stawało się krwią, biodra można było zgniatać jak ciasto. Nie wydała z siebie nawet szeptu, choć ból był niewyobrażalny i wiedziała, że następna sekunda nadejdzie za tysiąc lat.
Potem na jej zaciśniętych powiekach zachrzęścił piach. Idący za katem sprzątacz niedbale zasypał grób.
* * *
Powiadają, że matka urodziła go, gdy opuszczało ją życie. Że agonalny dygot zlał się ze skurczami narodzin, że los przechylił szalę na rzecz jego chyboczącego się życia, pchnął na stronę istnienia i światła. Czasem czuł, że to wszystko wyryło się w nim, zapisało gdzieś na dnie pamięci. I znów wdychał smród tamtego dołu z trupami, wymieszany ze słodkim odorem zgnilizny i ropy. Już nigdy nie polubił słodyczy.
Zostały mu zgrzytające, jątrzące gdzieś w trzewiach duszy fragmenty. Przemieszczały się w nim jak drzazga albo urwany grot strzały, który wędruje w ranie, sprowadzając gorączkę i dreszcze. Choć nie mógł tego pamiętać, pamiętał śniadą, oszpeconą poparzeniami rękę mężczyzny, który pomógł mu wyjść na świat. Na wierzchu owiniętej krwawymi szmatami dłoni znajdował się tatuaż, zatarte kontury psa. Wojownik musiał być dobrym człowiekiem, zatrzymał się, słysząc płacz dziecka.
Wydobył go szorstkimi rękoma. Noworodek rozwrzeszczał się. Zamilkł, przestraszony, gdy ujęły go silne, stwardniałe od miecza dłonie. Żołnierz patrzył na niego w zadumie, przeżuwając jakąś niełatwą decyzję. Kręcił głową, mruczał coś i spluwał ponuro. Po chwili westchnął, sprawnie przeciął i podwiązał pępowinę. Odłożył noworodka na kupkę łachmanów i zajął się własnymi ranami.
Chłopiec czekał. Choć ciążyło na nim przekleństwo pamięci, nie szedł za nim, na szczęście, dar wczesnego rozumienia. Leżał więc, łapiąc powietrze, oślepiony słońcem, zapatrzony w tarczę nieba i wędrujące chmury. Obok jego policzka fruwała mucha, odwrócił główkę, żeby nie łaziła po oczach. I wtedy ją zobaczył. Musiała być piękna, nawet po latach opowiadał o tym z uczuciem poety. Miała niebieskie oczy, klejnoty, przez które umarła. Jej własny Znak Białoskórych. Ale chłopiec rozpoznał ją sercem. Powitał swoją matkę i pożegnał, zbyt szybko ucząc się śmierci.