Читать книгу GŁODNE SŁOŃCE. Ołtarz i Krew - Wojciech Zembaty - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеUwięziony w celi Kiliretha miotał się jak szczur w potrzasku i nie chodziło tutaj o lochy Skarbca. Najgorsze więzienie miał w głowie. Bał się ponownie skosztować braazatalu. Niemal codziennie pluł krwią. Ostatnia wizja, w której pod postacią olbrzyma cwałował po zapomnianym polu bitewnym z czasów Klątwy, o mało nie kosztowała go życia. Żebra, popękane po ciosie od kuli armatniej, bolały go jak najbardziej realnie. Co gorsza, zrastały się wolno, zapewne z powodu braku słońca. Potrzebował spokoju, ale spokój był teraz najtrudniej dostępny.
„Wrócą. Oni wrócą i zmienią ten świat”.
Już nie był pewien, czy głosowi z wizji chodziło o Dobroczyńców.
W zardzewiałym zamku opornie zachrzęścił klucz. Ktoś zaczął go cierpliwie oliwić, czyszcząc mechanizm. W Zakonie chętnie stosowano niespotykane gdzie indziej zamorskie wynalazki, jakby chwaląc się starożytnym rodowodem organizacji. Kiliretha ocknął się ze wspomnień, wynurzył i złapał oddech, wciągając do płuc teraźniejszość. Miał gościa, co było zaskakujące i bardzo niepokojące. Wiedział, że Królestwo Tlaszkali nie pozwoliłoby żadnemu innemu więźniowi znaleźć się choćby w zasięgu jego głosu. Nie odwiedzali go także śledczy ani zatroskani o jego duszę kapłani.
Czasami pozwalano mu napisać list z prośbą o aparaturę, książki i materiały badawcze, ale nigdy nie otrzymał pisemnej odpowiedzi przełożonych. Jak zawsze wszystko, czego potrzebował, trafiało do niego przez otwór w suficie w specjalnym, opuszczanym na sznurach pojemniku. Jedzenie, dokumenty, skrzynki z aparaturą. I braazatal, coraz lepszy i coraz mocniejszy. Jakby hierarchowie z Zakonu obawiali się, że zdeprawuje każdego służącego czy niewinnego kleryka, który zamieni z nim choćby słowo czy obrzuci go ukradkowym spojrzeniem. Przez głowę przemknęła mu absurdalna myśl, że to Oretl powrócił, aby się zemścić, ale odrzucił ją ze sceptycyzmem uczonego, kształconego według reguł Dobroczyńców. Bardziej prawdopodobny był widok kata z toporem, w rytualnej, kościanej masce. Ale czemu dopiero teraz?
Kolejne zasuwy, rygle. Zgrzyt zamka, rdza usypująca się w stosiki niczym płatki zatrutego śniegu, upiorna danina czasu. Kiliretha zadrżał. Ile minęło lat? Ile miało minąć? Dopiero teraz uświadomił sobie, że jego Zakon postanowił pogrzebać go żywcem.
Wreszcie drzwi ustąpiły z jękiem. Do celi wszedł postawny mężczyzna w popielatej szacie Zakonu Kreta. Miał majestatyczną, dostojną twarz o harmonijnych, jakby marmurowych rysach, otoczonych imponującą aureolą siwych włosów. Inne szczegóły, takie jak orli nos patrycjusza, ewidentna domieszka krwi Dobroczyńców, oraz dumny, posągowy profil także budziły w rozmówcy instynktowne posłuszeństwo i ufność. Była to twarz stworzona przez bogów z myślą o biciu monet.
Kiliretha na jego widok zawsze czuł się boleśnie świadomy swoich płaskich rysów, sprytnych oczek i innych mało posągowych cech własnej osoby. Miał dobrą, dość pospolitą twarz szpiega, nienadającą się na marmurowe popiersia. Podejrzewał, że w ten sposób na przywódcę Kretów reagują wszyscy, co na pewno nie wadziło mu w polityce.
Kiliretha wyciągnął szyję i odetchnął z ulgą. Za plecami Zergosa nie dostrzegł pochodni ani ostrzy. Zatem to raczej nie egzekucja.
— Zmiany, Kiliretho. Duże zmiany — powiedział Zergos głosem zmęczonym jak dawno wyschnięte morze.
Więzień aż przysiadł na niskim zydlu. Zakołysało nim. Miał wrażenie, że podłoga jest bardzo daleko i zaraz się o nią roztrzaska. Chciał coś powiedzieć i z zawstydzeniem uświadomił sobie, że zapomniał jak. Przestał mówić do siebie jakieś cztery miesiące temu. Mógł tylko bezradnie pochrząkiwać.
— Nie przejmuj się tym. Wiem, że umysł nadal masz jasny. Co tydzień zaglądam do twoich raportów — głos Zergosa ociekał pewnością siebie, skroplonym majestatem władzy.
Czyli nadal wykorzystywał doświadczenia i wiedzę więźnia Zakonu. Dlaczego?
Odpowiedź zadzwoniła w głowie Kilirethy jak dłuto. To oczywiste. Niedobory.
Nagle pojął, że bynajmniej nie honor ani wstyd kazały Zergosowi go oszczędzić. Szef Kretów nie znał litości, ale z natury nie był zdolny do marnotrawstwa. Nie wyrzucasz jednego z najlepszych mózgów na służbie Zakonu tylko dlatego, że może być zagrożeniem. Zamiast likwidować, izolujesz go.
Teraz, w miarę jak nasilała się presja ze strony ich odwiecznych wrogów, Zakon zużywał rezerwy. Było w tym coś bardzo niepokojącego. Ta gospodarność nosiła znamiona desperacji, której wymownym dowodem stało się rzucenie Szaratangi na pożarcie Kruzom, jak trującego ochłapu.
— Potraktuj to jako nieoczekiwaną amnestię. Rozpraszamy was — wyjaśnił Zergos.
Kiliretha nadstawił uszu, choć właściwie miał ochotę je zatkać. Nie wierzył ani jednemu słowu.
— Co się dzieje? Kruzowie zdobyli Labirynt?
— Prawie. Poszczuli na nas hikku’tai. Odparliśmy ich, ale cuchnący rabusie grobów dali nam niezłego łupnia. Ponieśliśmy duże straty, a Szaratangę schwytano.
— Żywego? — Kiliretha nie wierzył własnym uszom. To nie pasowało do Lwa Labiryntu. Ani trochę. Musiał mieć potwornego farta. Albo pecha.
— Wszystko wyszło inaczej niż w planach. Zjadacze, nowa broń… przestajemy za nimi nadążać. — Zwierzchnik Kretów nerwowo potargał włosy. Sądząc po ich opłakanej kondycji, robił to bardzo często.
— Ale Quinatzin dostał swoje zwycięstwo, prawda? Myślałem, że tak miało być — odezwał się Kiliretha ostrożnie.
Z pewnością ukrywano przed nim szczegóły, ale i tak przeczuwał, że porażka Szaratangi była celowo zaaranżowaną prowokacją. Generał dostał armię złożoną z nieprzeszkolonych rekrutów, w dodatku haniebnie nieliczną. Bo tak to zaplanowano.
Skoro Kruzowie wkrótce zdołają ominąć Labirynt, wykorzystajmy jego potencjał. Pozwólmy Kruzom wygrać – i uwierzyć, że to dopiero początek ich świetnej passy. Podrzućmy im jakąś przynętę, cenne wojenne trofeum. Najlepiej bohatera, legendarnego obrońcę. Sprawmy, że Kruzowie stracą rozsądek i czujność i wrócą do Labiryntu… już po raz ostatni.
Szaratanga miał nasycić głód sławy Quinatzina i zachęcić go do ryzykownych posunięć. Zakładano, że po zwycięstwie nad kimś tak sławnym król Kruzów uwierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę – i zacznie popełniać błędy.
Kiliretha od razu zarekomendował do tego zadania Lwa Labiryntu. Opracował nawet analizę wytrzymałości Szaratangi, w której zakwalifikował go jako idealnego kandydata do „straceńczej misji o ponadprzeciętnym obciążeniu psychiki”.
— Tak, ale schwytanie Szaratangi zamiast tylko ośmielić, wzmocniło Quinatzina politycznie. Nie rozpuścił swoich wojsk po kampanii, ba, w sekrecie przed kapłanami zaciąga nowe oddziały!
Kiliretha zagwizdał przez zęby i syknął, gdy zabolały go zrastające się żebra. Armia, która walczyła w świętej, kalendarzowej wojnie, takiej jak ta w Labiryncie, powinna zostać rytualnie rozwiązana.
Szef Kretów pokiwał głową.
— Od stuleci kruzańskie armie kontrolowali kapłani i zwyczaj. Ale Quinatzin nie myśli jak inni Kruzowie. — Chichot Zergosa, zazwyczaj niewzruszonego jak sumienie poborcy podatków, niebezpiecznie przypominał szloch. Usiadł na biurku Kilirethy, nie troszcząc się o odczynniki, probówki i fiolki. — Założyliśmy, że ten fircyk wypnie pierś do odznaczeń, da okadzić legiony kapłanom i rozpuści je, kurwa, do domów, w oczekiwaniu na kolejną świętą wojnę. Że będzie kierował się kalendarzem, jak od wieków wszyscy Kruzowie, a jego zachłanność i pycha zadowolą się Szaratangą, którego rzuciliśmy mu na pożarcie jak dziewicę wygłodniałej bestii. Na Zabitego Boga, jak bardzo się omyliliśmy.
Kiliretha ze zrozumieniem pokiwał głową. Nawyki. Umysł uwielbia nawyki, zwodzi nas jak leniwy niewolnik, byle tylko uprościć sobie codzienną robotę. Zakon był dość przenikliwy, by rozpoznać w Quinatzinie zagrożenie, ale nieuchronnie wtłoczył go w schemat. Kruzowie atakują na wiosnę, upuszczają krwi, a potem wracają z jeńcami do domu i do następnego roku jest spokój. Cóż, chyba nie tym razem.
— A kapłani? Nie rozpuszczając wojsk, Quinatzin rzucił im otwarte wyzwanie. Nie sądzisz, że stary basior Szurukan okiełzna jakoś młodego wilczka? — spytał ostrożnie.
— W tym cała nasza nadzieja — przyznał Zergos.
— Sytuacja polityczna w Odrodzonym Przymierzu jest teraz niezwykle napięta.
— To chyba dobrze, nie? Liczymy na konflikt wewnętrzny? — Kiliretha zainteresował się.
Kiedyś uwielbiał snuć takie hipotetyczne scenariusze i nie musiał zaprawiać się w tym celu braazatalem.
— Zamieszki nie byłyby złe. Jeszcze lepiej by się nam przysłużyła przewlekła wojna domowa. To zajęłoby Kruzów na dekadę — przyznał Zergos i zniechęcony, pokręcił głową. — Ale nic nie jest pewne, Kiliretho. Możliwy jest także zamach na tlatoaniego albo zwrot w stronę całkowitej tyranii.
— A wtedy? — Kiliretha czuł się głupio, pytając.
Powinien to przewidzieć. Bogowie, przecież tylko wewnętrzne, frakcyjne spory hamowały ekspansję Kruzów. Jeżeli Quinatzin się wzmocni… Ale przecież system polityczny Przymierza wydawał się taki stabilny. Tryumfy i parady dla tlatoanich, realna władza dla kleru. Zgromadzenia ludowe biją pianę, kapłani trzepią kasiorę. Czy coś przegapiliśmy?
— Moim zdaniem Quinatzin uderzy ponownie. Ruszy na nas jeszcze w tym roku, łamiąc ważne kapłańskie nakazy. Pytanie, czy postąpi racjonalnie i uderzy od strony Tikal, czy rozochocony, połasi się na nieśmiertelność i sławę Zdobywcy Labiryntu. Tego nie wie nikt.
Kiliretha pokręcił głową.
— Jest jeszcze Ostatni Plan. Quinatzin miał dostać Szaratangę, i to się akurat udało.
Zergos ponuro potargał brwi.
— Nigdy nie miał go dorwać żywego. W razie inwazji… Nie zakładaliśmy, że Kruzom towarzyszyć będzie przewodnik. Nikt nie wie, co zrobi Szaratanga. Nikt — poskarżył się przywódca Kretów. Miał minę skrzywdzonego chłopca. — Zawiedliśmy go, groziliśmy jego rodzinie. To błąd, nie powinienem do tego dopuścić. I jeszcze moja córka… do której ten bufon zapewne nadal coś czuł. — Szef Kretów chrząknął, zakłopotany.
Kiliretha uśmiechnął się życzliwie. No, wyduś to wreszcie.
— Moja córka także go zawiodła. Teraz Szaratanga może szukać zemsty. A co, jeżeli nas zdradzi? Poprowadzi tu Kruzów jak na sznurku? Nikt nie zna Labiryntu tak jak on.
Więzień pokiwał głową. Szaratanga był pierwszym człowiekiem w historii Tlaszkali, który orientował się w Labiryncie, jeszcze zanim otrzymał od Zakonu sekretną mapę ilhalli. Jego dar wciąż pozostawał dla Zakonu zagadką, choć Kiliretha miał na ten temat swoją teorię. W końcu niezwykła kariera Lwa zaczęła się po tym, jak wrócił z niewoli u Kruzów. I tam należałoby szukać rozwiązania tajemnicy.
— Oczywiście moja córka nadal liczy na jego lojalność. Ot, kobieca logika. Liczy, choć sama go zdradziła. Zawsze miała słabość do tego oszusta. Nawet kiedy krzyżował nam plany — w głosie Zergosa zabrzmiała stara, niegasnąca nienawiść.
Kiliretha milczał. Rozumiał uczucia zwierzchnika. Żaden ojciec nie lubi faceta, który robi z jego niewinną córeczką to, co on sam z zapałem wyprawiał z jej matką. Kwestia szczerości wobec samego siebie.
My, mężczyźni, w głębi duszy wiemy, że wszyscy jesteśmy wieprzami i chyba dlatego nie możemy zaufać sobie nawzajem. Świnia świni nie rozkmini, jak powiada stara sentencja. Ale niechęć Zergosa była głębsza. Szaratanga zagroził sojuszowi Zakonu i Tronu, który przypieczętowało polityczne małżeństwo Papana i Leyre.
Osobiście, Kiliretha zawsze tego człowieka cenił. Wytypowanie go na śmierć też było formą szacunku, mało kto przyjąłby taką robotę. Generał przypominał mu Oretla, ten sam niewzruszony, na pół obłąkańczy upór, idealizm na granicy śmieszności. Zawsze podejrzewał, że Zergos kiedyś się na nim zemści.
— Cholera. Nigdy nie zakładałem, że go pojmą. Chciałem, by zginął w walce, przegrał. Nawet jego przyboczny miał za zadanie go zabić, byle nie wzięli go żywcem… Na tym polegał pieprzony Ostatni Plan — wyznał ponuro Zergos. — Ten kutas zna Labirynt lepiej niż pchła psi zadek. Pamięta każde ukryte przejście, jak moja żona złośliwe uwagi sprzed lat. Nie wiemy, co teraz zrobi. A jeśli zaczną go torturować? Nikt nie przewyższa w tym Kruzów!
— On nie jest tchórzem, Zergosie — zauważył Kiliretha ostrożnie.
A co mu tam. Na karierę w Zakonie nie miał już raczej co liczyć.
O dziwo, szef nawet się nie rozgniewał. Prychnął tylko znużonym, szarawym śmiechem, wesołym jak perspektywy Tlaszkali.
— Ten kraj go wystawił i zdradził. Myślisz, że o tym zapomni? — parsknął.
Więzień wzruszył ramionami. Ten kraj zdradził wielu ludzi. Kraje takie już są, idee i wielkie hasła to całuny dla martwych frajerów.
Zapadło ciężkie milczenie. W końcu Zergos klasnął w dłonie, usiłując powrócić do starej maski charyzmatycznego przywódcy.
— Gówno wiemy i takie są fakty. Dlatego już teraz ewakuujemy personel. Na wypadek gdyby to Kruzowie wygrali — wyjaśnił ponuro szef Kretów. Kiliretha wybałuszył na niego oczy. — Tak, nie przesłyszałeś się. Wychodzisz. To żadna łaska, nie robię dla ciebie wyjątku. Wiemy, że Quinatzin marzy o zdobyciu wiedzy Zakonu. Twoja pamięć jest cenna, Kiliretho. Poza tym masz kontakty, całe życie spędziłeś w podróży. Jak żaden z nas zdołasz przetrwać w dalekich krainach. W ostatnich latach pozwoliliśmy sobie na luksus izolacji i to błąd. Być może już wkrótce Kretom przyjdzie szukać schronienia na obczyźnie. Dlatego chcę, żebyś się przedostał do Tikal i wspomógł tam naszych ludzi. Na początek. Być może później wyślemy cię jeszcze dalej.
— Ty naprawdę przewidujesz najgorsze? — Kiliretha poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Nie ma nic bardziej przerażającego niż nagła bezradność paranoicznego tyrana, który kierował tobą przez większą część życia.
Naprawdę go wypuszczali. Zakon nagle pozwalał mu odejść, i czuł w tym coś obelżywego. Po tylu latach! Przecież zawsze był taki ważny! Niebezpieczny! Uwięziony z powodu swej wiedzy! Niczym głupiec z bajki, którego zdobyte w podziemiach złoto w blasku dnia zmieniło się w mikę, w bezwartościowe błyskotki.
A Oretl? Czy zginął na próżno?
— A tamto? Nie boisz się, że zacznę mielić jęzorem? — zapytał chrapliwie.
— Powiedziałem ci już. Idź. Jesteś wolny.
Zwierzchnik Kretów wstał i uchylił przed więźniem drzwi. Kiliretha cofnął się i oblizał wargi.
— Puszczasz mnie? Z moim raportem zza mórz? Z wiedzą o Dobroczyńcach? Przecież gdy ludzie dowiedzą się…
— Ciii… — Zergos spojrzał na niego z nagłym przestrachem. — Strażnicy są w korytarzu. Nie mówię, żebyś o tym paplał. Nie przyniosłoby to niczego dobrego. Ale chcę, żebyś znów zaczął działać w terenie. Naprawdę brakuje nam ludzi.
— Sam boję się tego, co wiem — wyszeptał Kiliretha, muskając skroń, gdzie gnieździła się jego dusza. Palec zadrżał i stary szpieg poczuł, jak wracają do niego tysiące, miliony uczuć. Frustracja, nienawiść do siebie. Tęsknota, nadzieja i lęk. Wszystkie demony, które odstąpiły w jego luksusowej, krwią opłaconej samotni i pozwoliły mu uwierzyć, że stał się pieprzonym mędrcem. Akurat. Okłamuj się dalej, tchórzu.
Zergos pokręcił głową i spojrzał na niego smutno.
— Sytuacja się zmieniła, podobnie jak priorytety Zakonu. Twój raport dotyczył religii i tożsamości, procesów długofalowych. Obawiam się, że los Tlaszkali rozstrzygnie się znacznie szybciej.