Читать книгу GŁODNE SŁOŃCE. Ołtarz i Krew - Wojciech Zembaty - Страница 8
Rozdział 2
ОглавлениеUbłocony, przemoczony i ranny, Haran przemykał zaułkami Dzielnicy Leśnej. Ale bardziej od ran bolała go zdrada Tennoka.
Musiał przecież wiedzieć, co się kroi na bagnach…
Odgrywał się na nim za odbicie Citlali? A może jak wszyscy, którzy przewijali się w pokręconym życiu Harana, doszedł do wniosku, że po prostu należy z nim skończyć? To zawsze okazywało się kwestią czasu, wszyscy czekali na odpowiednią sposobność, jak węże skrywające się pod koszem. Czekali, aż im zaufa.
Powoli docierało do niego, jak bardzo zmieniła się okolica, którą pamiętał z dzieciństwa. Po siedmiu latach było tu więcej wszystkiego: ludzi, towarów i ruder. Nawet szczury i karaluchy wydawały się nowe. Drzewa urosły, a małe, ubogie domki pochyliły się nad mętnymi wodami Mys jak miażdżeni swym losem starcy. Zniknęły puste łachy, zatoczki i plaże, gdzie kiedyś wygrzebywał z chłopakami jajka żółwi.
Na ulicach słyszał nieznane języki, Yugal przyciągało teraz emigrantów. Przybysze pracowali w warsztatach i na polach, płacili podatki Maczuraiowi, a gdy narobili długów, czy rozminęli się z prawem, znikali w bezdennych czeluściach Dołów. Odkąd tlatoani oszalał na punkcie smaru, wzrósł popyt na niewolników i wzrosło też bogactwo Yugal. Nawet rzeka, przekopana i pogłębiona, pełna ciężkich barek, nie przypominała tamtej błotnistej olbrzymki, w której wodach przepluskał całe dzieciństwo. I tylko rdzenni mieszkańcy, Druazzi, z ich sieciami i łukami, oszczepami i burczącą w zapadłych brzuchach dumą, w ogóle się nie zmienili.
Wciąż odstawiali dla przodków czarki z resztkami jedzenia, obiatą z miodu i krwi. Wciąż nanosili na policzki klanowe tatuaże, dziś nawet częściej niż kiedyś, jakby ten tracący na znaczeniu, coraz bardziej niezrozumiały alfabet pozwalał im zachować poczucie godności, szacunku do samych siebie.
Haran nie nosił tych klanowych znaków, był za młody, gdy trafił w niewolę. Nie miał też dwóch rytualnych sztyletów i czuł, że w oczach tubylców wygląda jak obcy. Jak zawsze w Dzielnicy, duma i przywiązanie do tradycji sąsiadowały z rozpaczą. Barbarzyńca zorientował się, że wrócił do domu, gdy potknął się o leżącego w rynsztoku mężczyznę. Druazzi zaprawiali się piwem z manioku albo paskudnymi trunkami ze sfermentowanych owoców, na długo zanim tlatoani uchylił surowe restrykcje, zakazujące mieszańcom Przymierza pędzenia i sprzedaży alkoholu.
Nie spotkał ani jednego kolegi z dzieciństwa, ani jednej znajomej, życzliwej twarzy. Pod czaszką kołatało mu uporczywe pytanie, czy należy jeszcze do tego miejsca, a jeśli nie, to czy w ogóle gdziekolwiek należy. Cokolwiek mówić, smażone sumy i karpie, tłuste, doprawione cebulą, papryką i czosnkiem, nadal smakowały mu bardziej niż dieta z Tollan. Brakowało mu tego mulistego zapaszku. Może to właśnie były jego jedyne prawdziwe korzenie – zamiłowanie do błotnej, zatęchłej ryby, która mieszkańcom innych krain przypominała tłustego robaka?
Zbliżając się do rodzinnej siedziby, rozpoznając znajome zapachy i kształty, Haran miał dziwne wrażenie kurczenia. Siebie i całego świata. Nie opuszczało go też poczucie zdumienia, złowrogiego cudu. Wciąż zastanawiał się, dlaczego w ogóle przeżył.
Czy bogowie mieli wobec niego jakiś plan?
W Dołach dorośli, silni mężczyźni szybko żegnali się z życiem, nie mówiąc o przerażonych i osieroconych dzieciakach. Tylu ludzi przywiązanych do życia umierało, a on przeżył. Być może bogowie szykowali dla niego jeszcze okrutniejsze, bardziej wymyślne katusze. A może stracili zainteresowanie, zupełnie jak kot, który porzuca znieruchomiałą, otępiałą mysz. Może koci bogowie świata pastwią się tylko nad tą ofiarą, która się jeszcze miota.
Odruchowo dotknął starej, ukrytej we włosach blizny, karbu na czaszce. To, co cię nie zabije, pokryje cię pancerzem blizn. Otorbisz się w bólu, jak młode drzewko, w które wojownicy Druazzi nabijali kawałki ostrego krzemienia, pozwalając mu wzrastać i twardnieć, by po latach wyrwać z ziemi śmiercionośną maczugę. Ból zagnieżdża się w twoim wnętrzu jak cysta, mości się i rozkwita. W twojej duszy, tym rozlazłym małżu. Ale nie wierz kapłanom, gdy wychwalają cierpienie. Ono nigdy nie zmienia się w perłę.
Haran wierzył, że urodził się już obity i twardy, zahartowany, gotowy na wszystko. Ugruntowywał się w tym, gdy porównywał się do innych dzieciaków z Dołów. Nie było ich wiele, ale czasem, z racji niedopatrzenia, litości albo mroczniejszych pobudek, towarzysze przygarniali do gromady dziecko. Przez kilka miesięcy miał kolegę, młodszego od siebie o jakieś dwa lata Izmotla. Płaczliwy i rozgadany, bez przerwy wspominał rodzinny dom. Obserwujący go Haran doszedł do wniosku, że rodzice, którzy za bardzo kochają dzieci, wyrządzają im niedźwiedzią przysługę. Jego starzy lepiej się postarali. Pęcherzowi i Hezie, z ich niepokojem i wiecznymi kłótniami, ich niedopasowaniem i skłonnością do odruchowej przemocy, zawdzięczał ważną życiową lekcję. Doły czekają na wszystkich i zioną pod każdym z miast. Twój wyrok jest kwestią czasu.
Płaczący za miłością i troską Izmotl miał w sobie coś, co od początku budziło w Haranie gniew. Zwłaszcza drażnił go sposób, w jaki kulił się pod jego nienawistnymi słowami albo wodził za nim przerażonymi oczami. W Dzielnicy Leśnej, w której ojcowie pili, a matki smarowały swoje sińce maściami z pajęczyn i wierzbowej kory, nie było takich dzieciaków. Gnojek miał w sobie coś bezbronnego i łatwego do zranienia. Sprawił, że Haran, chcąc nie chcąc, musiał spojrzeć na samego siebie. Bezsilną, żałosną postać, zdradzoną i oszukaną. Kim był, zanim trafił do Dołów?
Może naprawdę dygotał pod maską ulicznej, szczeniackiej twardości, farbującym wywarem Hezy, legendami o złych Białych Diabłach? A może tylko odbijał strach swoich przybranych rodziców, błagając okrutnych bogów, by wybaczyli im grzech. Bo kto przyjmie pod dach swój demona…
Dzieciństwo upłynęło mu między dwoma kapryśnymi, niepojętymi bóstwami, Ojcem i Matką, które obłaskawiał z nieporadnością prostaczka, usiłującego przywołać urodzaj i deszcz. Odkąd sięgał pamięcią, porównywał. Lepiej dostać kopniaka od ojca czy zimną, metodyczną chłostę od matki. Najgorsze były rozczarowania, których białoskóry, bezwstydnie odmienny Haran z taką niezawodnością dostarczał. Tak jak wtedy, kiedy wykąpał się w rzece i prawie doszło do linczu. Albo pyskował, nie okazywał szacunku.
— Przynosisz mi wstyd — skarżyła się po takich przykrościach Heza, a on niezdarnie zasłaniał twarz, podczas gdy mokry sznur, rzemień lub giętki kij wbijały się w jego przedramię, namiętnie szukając kości.
Sam Haran także się wstydził. Dopiero później nauczył się wrzeszczeć i kląć. Bezsilność miała w sobie coś upojnego, coś, z czego trudno było się potem otrząsnąć. Nigdy nie przyznał się sam przed sobą, że w końcu polubił ból. Czysty i orzeźwiający, stanowił ulgę po nerwowym wyczekiwaniu i niemilknącym w przerażonej, dziecięcej głowie piskliwym pytaniu – kiedy?
* * *
Haran mruga. Dostrzega swój stary dom i szybko przymyka oczy. Ale znajomy obraz wciąż trwa, jak pocałunek odciśnięty pod piekącymi powiekami. Magiczne słowo, „dom”. Schronienie, bezpieczeństwo i ciepło – jeżeli tylko masz fart.
Z daleka wyglądał zupełnie jak kiedyś. Solidny kwadrat z ukrytym, wewnętrznym dziedzińcem i szeroką werandą od frontu. Całkiem okazały. Obok Długiego Domu starszyzny dwór Pęcherza był jedyną budowlą w Leśnej, która mogła uchodzić za reprezentacyjną. Przynajmniej dopóki nie podeszło się bliżej i nie zobaczyło, i nie zwęszyło licznych symptomów zaniedbania. Zbudowany na palach, żeby oddalić się nieco od okresowych powodzi i rzecznego błota, rojącego się od robactwa i węży. W gorszych latach Pęcherz nabrał nieładnego zwyczaju upychania pod werandą wszelkiego niepotrzebnego barachła.
Rozłożyste drzewo hikorowe, bezczelny uchodźca z moczarów, obwieszone girlandami pnączy, wciąż rosło przy głównym wejściu. Ktoś przyciął rzucające cień gałęzie. Jeszcze nim chłopak opuścił dom, Heza odgrażała się, że wkrótce to zrobi. I proszę. Drewniane smoki i żółwie, relikty snycerskiej sztuki Druazzi, wyciągały ku niebu sczerniałe pyski, deszcz zbierał się w bruzdach ich źrenic. Jeśli wierzyć przechwałkom Pęcherza, w czasach jego ojca i dziadka zdobiły je szlachetne kamienie: agaty, turkusy i jaspis.
Tylko w Haranie wszystko wygląda inaczej.
W Labiryncie był kiedyś świadkiem, jak rosły Kruz uderza tlaszkalskiego żołnierza dwuręcznym macuahuitlem. Ciął z góry, w bark. Tak mocno, że ostrze weszło w ciało niczym w miękką glinkę i zaklinowało się dopiero gdzieś przy żołądku. Tlaszkalski trup stał jeszcze chwilę, zanim rozchylił się na dwie bryzgające czerwienią połowy.
Właśnie tak Haran czuje się w tym miejscu. Walczą w nim teraźniejszość i przeszłość, dojmująca obcość tego, co widzi, i smutek tego, co zapamiętał.
W dzieciństwie Harana drewniane bale dworzyszcza przegniły i zbutwiały, smętne szczątki dawnego statusu rodziny. Teraz czyjaś zapobiegliwa ręka zdołała to wszystko naprawić. Heza rozwinęła skrzydła. Pieniądze, które dostała od Yory, na coś się jednak przydały, pomyślał, przechodząc przez próg do ciemnej, skrzypiącej sieni.
W środku wszystko lśniło, dumne i wyszorowane do czysta. Najwyraźniej po śmierci Pęcherza Heza w końcu wygrała swoją wieczną batalię z chaosem. Pamiętał, że nie tolerowała najmniejszego wynaturzenia i brudu. I nie miało znaczenia, czy chodziło o zbutwiałą werandę, poplamione odzienie czy o nie dość bogobojnych ludzi.
Coraz bardziej zdezorientowany, drewnianymi krokami kukły, Haran skierował się na wewnętrzny dziedziniec, skąd dobiegały odgłosy krzątaniny przybranej matki.
— Wróciłeś — stwierdziła spokojnie Heza, przecierając szmatą ciężką, kamienną misę.
Nie upuściła jej, nie zemdlała, nie wybuchła płaczem. To nie w jej stylu. Za jej kolorową spódnicą stał dzieciak, na oko dziesięcioletni, z ciekawością zerkający na gościa. Wykarmiony, pomyślał Haran, rozglądając się po izbie. Dostatniejszej niż kiedykolwiek wcześniej. Stary Hon oddał obiecane pieniądze, to jedno nie okazało się kłamstwem. Ze ścian zniknęła broń i trofea Pęcherza, choć trzeba przyznać, że kolekcja już w ostatnich latach jego życia była bardziej niż skromna. Co droższe okazy, medale, insygnia i buńczuki ojciec sprzedał.
Haran rozluźnił się i nieco odprężył, przyglądając się przybranej matce, która bez słowa postawiła przed nim miskę z kukurydzą. Ale nie zajął miejsca przy stole, wolał stanąć w cieniu. Szukał słów.
Najlepiej mądrych, mądrzejszych od leśnego dzikusa, który pół życia spędził w podziemnej kloace. Takich, jakimi szczekali mędrkowie z Zaułka Szczekaczy. Słów, które rozjaśniały niejasne, a przycinały niepojęte tak, żeby dało się je wysłowić.
Bo przecież nie mógł zapytać wprost: dlaczego tak łatwo mnie skreśliłaś, matko?
Lepiej: dlaczego znienawidził nas los?
A przecież to było proste. Ojciec Hezy umarł w hańbie, niesławie i nędzy, podobnie jak jej brat. Tak też skończył Pęcherz. Heza, kobieta silna i władcza, żyła w otoczeniu nieudaczników i głupców, których nienawidziła. Rodziła dziewczynki, które umierały w kołysce. Do pełni przekleństwa brakowało jej nieswojego syna, pomiotu zamorskich demonów.
Yora wtoczył się od izby zaspanym krokiem skacowanego, dopiero co zbudzonego mężczyzny. Po tylu latach wydał się Haranowi śmiesznie mały. Pocieszny człowieczek.
Aż dziwne, że pamięć o kimś tak nikczemnym pomagała mu przetrwać w Dołach. Haran wspominał jego zdradę przez lata, karmiąc i podsycając nienawiść. Tysiące razy wyobrażał sobie, jak dopada go na powierzchni i miażdży, wymierzając sprawiedliwą zemstę.
Yora drapiąc się po zapadniętej piersi, macał w poszukiwaniu dzbana z wodą. Dopiero gdy spłukał twarz, dostrzegł intruza. Mundur Jaguara nic tubylcom nie mówił, znaczył tyle, co strój każdego dumnego Kruza: poborcy, kapłana, strażnika Turkusowej Włóczni.
— Kobieto, rusz się i podaj naszemu gościowi wodę i coś do jedzenia — zakomenderował Hezie. — Choć ja… eee… rad bym wiedzieć, czemu zawdzięczam ten zaszczyt.
Kutafon nie sięgał mu nawet do ramienia.
Haran uśmiechnął się słabo i zmrużył ciążące nagle powieki.
— Witaj wujku. Ja w sprawie przeszłości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki