Читать книгу Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Ярослав Гашек, Ярослав Гашек - Страница 11
Tom pierwszy. Szwejk na tyłach
X. Szwejk zostaje pucybutem kapelana polowego
1
ОглавлениеZnowu zaczynała się odyseja pod honorową eskortą dwóch żołnierzy z bagnetami, którzy mieli odprowadzić Szwejka do kapelana polowego.
Eskortujący żołnierze uzupełniali się wzajemnie. Jeden był wysoki i chudy, drugi mały i tłusty. Wysoki utykał na prawą nogę, mały na lewą. Obaj służyli na tyłach, ponieważ jeszcze kiedyś tam przed wojną zostali na dobre zwolnieni od służby wojskowej.
Kroczyli z wielką powagą koło chodnika i od czasu do czasu zerkali ukradkiem na Szwejka, który szedł między nimi i salutował, komu popadło. Jego cywilne ubranie zginęło w magazynie garnizonowym razem z wojskową czapką, w której wybrał się do wojska, więc zanim został wypuszczony, ubrano go w stary wojskowy mundur, który nosił jakiś grubas o głowę wyższy od Szwejka.
W spodniach, które miał na sobie, zmieściłoby się jeszcze trzech Szwejków. Olbrzymie fałdy od nóg aż do piersi – bo aż do piersi sięgały spodnie – budziły w przechodniach mimowolny podziw. Ogromna bluza z łatami na łokciach, zasmolona i brudna, powiewała na Szwejku jak na jakimś straszydle. Spodnie wisiały na nim jak szarawary na klownie w cyrku. Czapka wojskowa, którą w garnizonie też mu zamienili, opadała na uszy. Na uśmiechy przechodniów odpowiadał Szwejk miękkim uśmiechem, ciepłem i tkliwością swoich poczciwych oczu.
Tak wędrowali ku dzielnicy karlińskiej, gdzie mieszkał kapelan.
Pierwszy odezwał się do Szwejka mały grubas. Znajdowali się akurat na Małej Stranie i szli cienistą aleją.
– Skąd pochodzisz? – zapytał mały grubas.
– Z Pragi.
– Nie uciekniesz nam?
Do rozmowy przyłączył się wysoki, chudy. Osobliwe to i ciekawe zjawisko, że podczas gdy małe grubasy bywają przeważnie poczciwcami i optymistami, ludzie chudzi i wysocy wręcz przeciwnie – są sceptykami.
I dlatego wysoki chudziak rzekł do małego grubasa:
– Gdyby mógł, toby uciekł.
– Po co miałby uciekać – ozwał się grubasek. – Jest przecie na wolności, bo z garnizonu został zwolniony. Niosę właśnie papiery.
– A co jest w tych papierach? – pytał chudziak.
– Tego nie wiem.
– Widzisz. Nie wiesz, a gadasz.
Przez Most Karola szli w głębokim milczeniu. Na ulicy Karola odezwał się znowu mały grubas do Szwejka:
– Czy nie wiesz, po co cię prowadzimy do kapelana?
– Do spowiedzi – rzucił Szwejk od niechcenia. – Jutro będą mnie wieszali. To się zawsze tak robi i to się nazywa pociecha duchowa.
– A za co cię będą niby tego… – ostrożnie pytał chudziak, podczas gdy mały grubas ze współczuciem spoglądał na Szwejka.
Obaj byli rzemieślnikami z prowincji, ojcami rodzin.
– Nie wiem – odpowiedział Szwejk uśmiechając się poczciwie. – Ja o niczym nie wiem. Widać taki już los.
– Urodziłeś się widać pod nieszczęśliwą planetą – tonem znawcy i ze współczuciem zawyrokował grubasek. – U nas w Jasennej koło Josefova jeszcze w pruską wojnę też jednego tak samo powiesili. Przyszli po niego, nic mu nie powiedzieli i w Josefovie go powiesili.
– Myślę, że tak sobie bez przyczyny człowieka nie wieszają – rzekł sceptycznie chudziak. – Jakaś przyczyna musi być, żeby były powody i dowody.
– Jak nie ma wojny – rzekł Szwejk – to potrzebne są dowody, ale jak jest wojna, to się jednego człowieka nie liczy. Czy ma paść na froncie, czy ma zostać powieszony w domu, to wszystko jedno. Co ma wisieć, nie utonie.
– Słuchaj no, bratku, czyś ty aby nie z politycznych? – zapytał chudeusz. Z tonu jego pytania można było wnioskować, że zaczyna dla Szwejka nabierać sympatii.
– Jestem nawet bardzo polityczny – uśmiechnął się Szwejk.
– Czyś ty czasem nie narodowy socjalista?
Mały grubasek zaczynał teraz mieć się na baczności i zabrał głos.
– Co nam do tego – rzekł. – Wszędzie pełno ludzi i patrzą na nas. Żeby można było przynajmniej zdjąć bagnety w jakiejś bramie, to byśmy nie zwracali na siebie takiej uwagi. Nie uciekniesz nam? Mielibyśmy za to. Dobrze mówię, Antoś? – zwrócił się do chudziaka, który szeptem odpowiedział:
– Bagnety zdjąć można. Przecież to swój człowiek.
Przestał być sceptykiem, a duszę jego napełniło współczucie dla Szwejka. Szukali więc sposobnej bramy, żeby zdjąć bagnety, a grubas pozwolił Szwejkowi iść obok siebie.
– Popaliłbyś, co? – zapytał. – Czy też ci… – Chciał zapytać: czy też ci dadzą popalić, zanim cię powieszą? Ale nie dokończył pytania czując, że byłby to nietakt.
Wszyscy zapalili papierosy, a towarzysze Szwejka zaczęli mu opowiadać o swoich rodzinach, mieszkających w okolicach Hradca Królowej, o żonach, dzieciach, o kawałku ziemi, o krowie.
– Pić mi się chce – rzekł Szwejk.
Chudziak i grubas spojrzeli po sobie.
– Można by tu gdzieś wstąpić na jednego – rzekł mały wiedząc, że duży nie będzie oponował. – Ale trzeba wstąpić gdzieś na ustroniu.
– Chodźmy do „Kuklika” – zaproponował Szwejk. – Karabiny postawicie w kuchni, gospodarz Serabona jest Sokołem, więc bać się nie trzeba.
Grają tam na skrzypcach i na harmonii – namawiał Szwejk dalej – przesiadują tam uczynne dziewczynki i inne dobre towarzystwo, którego nie puszczają do „reprezentaku”.
Chudziak i tłuścioch spojrzeli po sobie jeszcze raz, po czym chudziak rzekł:
– No to chodźmy. Do Karlina jeszcze daleko.
W drodze do szynku Szwejk opowiadał im różne anegdoty, więc w dobrym nastroju wstąpili do „Kuklika” i zrobili tak, jak im Szwejk radził. Karabiny schowali w kuchni i weszli do szynku, gdzie skrzypce i harmonia napełniały izbę dźwiękami ulubionej piosenki:
Na Pankovcu, na tym pagóreczku,
Jest alejka ładna i cienista…
Jakaś panienka, siedząca na kolanach sfatygowanego młodzieńca o włosach gładko zaczesanych, śpiewała głosem ochrypłym:
Miałem dziewczynę jak malinę,
Inny mi ją wziął…
Przy jednym ze stołów spał pijany sprzedawca sardynek. Co chwila budził się, walił pięścią w stół i mruczał: – Nie można! – po czym spał dalej. Za bilardem pod lustrem siedziały trzy inne panienki i wołały na jakiegoś konduktora kolejowego:
– Panie kawalerze, zafunduj nam wermutu!
Koło muzykantów toczyła się sprzeczka o jakąś Marzenę, którą wczoraj zagarnęła policja. Jeden widział to na własne oczy, drugi twierdził, że szła tylko z jakimś żołnierzem na nocleg do hotelu, do Valszów.
Przy samych drzwiach siedział żołnierz z kilku cywilami i opowiadał im o tym, jak został raniony w Serbii. Rękę miał obandażowaną, a w kieszeniach pełno papierosów, którymi go obdarowano. Mówił, że już nie może pić, ale jeden z towarzystwa, łysy dziadek, zachęcał go bezustannie:
– Pij, bracie żołnierzyku, kto wie, czy się jeszcze kiedy spotkamy… Może chcesz, żeby ci kazać coś zagrać. Lubisz piosenkę o sierotce?
Była to ulubiona piosenka łysego dziadka i po chwili skrzypce i harmonia kwiliły żałośnie, a dziadek z oczyma pełnymi łez śpiewał drżącym głosem:
Gdy już rozum miało,
O matkę pytało,
O matkę pytało…
Z drugiego końca stołu ozwał się głos:
– Dajcie no spokój i każcie się wypchać albo się powieście. Do diabła z sierotką!
A wyciągając ostatni atut przeciw piosence o sierotce, towarzystwo z drugiego stołu zaczęło śpiewać:
Rozstanie, ach, rozstanie,
To smutek i płakanie…
– Te, Franek! – wołali do rannego żołnierza, gdy przestali śpiewać ową wrzaskliwą piosenkę o sierotce – puść ich kantem i przysiądź się do nas. Pluń ty na nich i rzuć nam papierosy. Będziesz tam z nimi gadał, z fujarami!
Szwejk i jego towarzysze przyglądali się temu wszystkiemu z dużym zainteresowaniem.
Przypomniały się Szwejkowi te dobre czasy przed wojną, kiedy przesiedział tu niejedną godzinę. Pamiętał dobrze komisarza policji Drasznera, który bywał tu często z urzędu, rewidując lokal. Prostytutki bały się go, ale układały o nim piosenki pełne kpiny i docinków. Nieraz chórem śpiewały:
Za pana Drasznera
Była awantura.
Mańka się upiła,
Z Drasznera sobie kpiła.
Ale właśnie w takich chwilach zdarzało się, że Draszner pojawiał się nagle w towarzystwie policjantów, straszliwy i nieubłagany. W szynku kotłowało się wtedy, jakby ktoś strzelił w stado kuropatw. Tajniacy ustawiali całe towarzystwo w szeregi, aby je zaprowadzić do komisariatu. I Szwejk pechowiec znalazł się razu pewnego w takiej gromadzie, bo gdy Draszner wezwał go, aby się wylegitymował, zapytał komisarza: „A czy ma pan na to pozwolenie od dyrekcji policji?” Pamiętał też pewnego poetę, który siadywał w „Kukliku” pod zwierciadłem i w tym rozgardiaszu, przy śpiewie i dźwiękach harmonii, pisywał wiersze i czytywał je prostytutkom.
Natomiast towarzysze Szwejka nie mieli żadnych takich reminiscencji. Było to dla nich czymś zgoła nowym. Zaczynało się im tutaj podobać. Tłuścioch poczuł się tu od razu szczęśliwy i zadowolony, albowiem tacy ludzie prócz optymizmu mają jeszcze duże skłonności do epikureizmu. Chudeusz przez chwilę walczył ze swoimi skłonnościami, ale jak pozbył się swego sceptycyzmu, tak też pozbył się swej roztropności i rozwagi.
– Będę tańcował – rzekł po piątym kuflu piwa widząc, jak pary tańczą deptaka.
Grubasek oddał się zabawie bez reszty. Obok niego siedziała panienka i gadała same sprośności. W oczach zapalały mu się iskierki.
Szwejk pił. Chudeusz potańcował i usiadł ze swoją tancerką przy stole. Potem śpiewali, tańczyli, pili bezustannie i poklepywali swoje towarzyszki. I w tej atmosferze sprzedajnej miłości, nikotyny i alkoholu zdawało się wirować hasło stare jak świat: „Po nas niech będzie potop!”
Po południu przysiadł się do nich jakiś żołnierz i proponował im, że za pięć koron może zrobić flegmonę i zatrucie krwi. Ma przy sobie strzykawkę i może zastrzyknąć naftę w rękę albo w nogę3. Żołnierz zapewniał ich, że w szpitalu będą mogli przesiedzieć najmniej dwa miesiące, a jeśli będą jątrzyć ranę śliną,to sprawa może się wlec i przez pół roku i mogą zostać zwolnieni z wojska raz na zawsze.
Chudziak, który już zupełnie stracił równowagę ducha, kazał sobie zastrzyknąć naftę w nogę. Zabiegu dokonano w wychodku.
Gdy się miało ku wieczorowi, Szwejk zaproponował, aby ruszyli w drogę do kapelana. Grubasek, któremu słowa się już plątały, namawiał Szwejka, żeby poczekał jeszcze chwilę. Chudziak również był zdania, że kapelan może zaczekać.
Ale Szwejkowi już się w „Kukliku” nie podobało i dlatego zagroził swoim towarzyszom, że pójdzie sam.
Ruszyli tedy w drogę, ale musiał im Szwejk obiecać, że jeszcze gdzieś po drodze wstąpią.
Wstąpili do małej kawiarenki za Florencją, gdzie grubasek sprzedał swój srebrny zegarek, aby się mogli jeszcze trochę poweselić.
Stamtąd musiał Szwejk prowadzić obu swoich towarzyszy pod ręce. Kosztowało go to dużo wysiłku. Grubasek o mały figiel nie zgubił papierów przeznaczonych dla kapelana, wobec czego Szwejk zmuszony był nieść je sam.
Co chwila musiał Szwejk zwracać im uwagę, że idzie oficer czy podoficer. Po nadludzkich wysiłkach i trudach udało mu się dowlec ich do domu przy ulicy Królewskiej, gdzie mieszkał kapelan polowy.
Sam powsadzał im bagnety na karabiny i szturchańcami pod żebra przymuszał obu, żeby oni prowadzili jego, a nie on ich.
Na pierwszym piętrze był na drzwiach bilet wizytowy: „Otto Katz, feldkurat”. Drzwi otworzył im jakiś żołnierz. Z pokojów słychać było głosy, brzęk butelek i szklanek.
– Wir… melden… gehorsam… Herr… Feldkurat – mówił z wysiłkiem chudeusz salutując żołnierzowi – ein… Paket… und ein Mann gebracht.
– Właźcie dalej – rzekł żołnierz. – Gdzieście się tak urządzili? Bo pan feldkurat też sobie… – splunął z obrzydzeniem.
Żołnierz oddalił się z papierami. Czekali długo, zanim otworzyły się drzwi i do przedpokoju – nie wszedł – ale wpadł kapelan polowy. Był w kamizelce, w ręku trzymał cygaro.
– Więc jesteś, bratku – rzekł do Szwejka. – Przyprowadzili cię, aha. Macie zapałki?
– Posłusznie melduję, panie kapelanie, że nie mam.
– E, tak, a dlaczego nie macie zapałek? Każdy żołnierz powinien mieć zapałki, żeby mógł zapalić papierosa. Żołnierz, który nie ma zapałek, jest… No, co jest?
– Posłusznie melduję, jest bez zapałek – odpowiedział Szwejk.
– Bardzo dobrze, jest bez zapałek i nie może nikomu podać ognia. Tak, to jest po pierwsze, a po drugie, czy nie śmierdzą wam nogi, Szwejku?
– Posłusznie melduję, że nie śmierdzą.
– Tak, po drugie, a teraz trzecie. Pijecie wódkę?
– Posłusznie melduję, że wódki nie piję, ale arak.
– No, dobrze, popatrzcie na tego żołnierza. Pożyczyłem go sobie na dzisiejszy wieczór od oberlejtnanta Feldhubera, to jego pucybut. Ale on nic nie pije, jest ab-ab-ab-sty-nent i dlatego pójdzie na front. Po-nieważ taki człowiek jest do niczego. To nie pucybut, ale krowa. Ta też pije tylko wodę i ryczy jak wół.
– Ty jesteś abstynent – zwrócił się do żołnierza – i nie wstyd ci, fujaro! Po pysku należałoby cię sprać.
Kapelan zwrócił uwagę na tych, którzy Szwejka przyprowadzili i którzy dla utrzymania równowagi kiwali się na wszystkie strony, daremnie opierając się o karabiny.
– Jesteście pi-pi-pi-jani – rzekł kapelan. – Upiliście się na służbie i za to każę was wsadzić do pa-pa-pa-paki. Odbierzcie im, Szwejku, karabiny i zaprowadźcie ich do kuchni, i pilnujcie ich, dopóki nie przyjdzie patrol. Ja zaraz zatelefonu-nu-nuję do koszar.
Słowa Napoleona, że „na wojnie sytuacja zmienia się co chwila”, sprawdziły się w całej pełni i w tym wypadku.
Rano żołnierze ci prowadzili Szwejka pod bagnetami i bali się, żeby im nie uciekł, potem on sam przyprowadził ich tutaj, a wreszcie musi ich pilnować.
Zrazu nie zdawali sobie sprawy z takiego obrotu rzeczy, ale gdy siedzieli w kuchni i widzieli, że Szwejk stanął przy drzwiach z bagnetem na karabinie, zrozumieli, co się stało.
– Napiłbym się czegoś – westchnął grubasek optymista, a chudeusz popadł znowu w swój dawny sceptycyzm i rzekł, że to wszystko jest nędzna zdrada. Zaczął głośno oskarżać Szwejka, że to on wprowadził ich w taką sytuację, i gorzko mu wyrzucał, że im obiecał, iż jutro rano będzie powieszony, a teraz widać, że sobie z nich zakpił i z tą spowiedzią, i z tym wieszaniem.
Szwejk milczał i chodził przed drzwiami.
– Osły jesteśmy! – krzyczał wysoki chudy.
Wysłuchawszy wszystkich oskarżeń Szwejk ozwał się wreszcie:
– Teraz widzicie przynajmniej, że wojna to nie żaden miód. Ja spełniam swoją powinność. Dostałem się w to wszystko tak samo jak i wy, ale jak się to mówi, fortuna się do mnie uśmiechnęła.
– Napiłbym się czegoś – powtarzał zrozpaczony optymista.
Wysoki chudy wstał i krokiem chwiejnym podszedł ku drzwiom.
– Puść nas do domu – rzekł do Szwejka – i nie bałwań się, kolego.
– Odejdź ode mnie – odpowiedział Szwejk. – Muszę was pilnować. Nie znamy się.
We drzwiach ukazał się kapelan polowy.
– W żaden sposób nie mogę się dodzwonić do tych koszar, więc idźcie do domu i pa-pa-pamiętajcie, że na służbie chlać nie wo-wo-lno. Marsz!
Na dobro kapelana należy zapisać, że do koszar nie telefonował, bo nie miał w domu telefonu, ale przemawiał do podstawki lampki elektrycznej.
3
zastrzyknąć naftę w rękę albo w nogę – był to niezawodny sposób dostania się do szpitala. Ale woń nafty, która pozostawała w obrzmieniu, była zdradziecka. Benzyna okazała się lepszym środkiem, bo szybciej wietrzała. Później zastrzykiwano eter z benzyną, a jeszcze później proceder ten został bardziej udoskonalony. [przypis autorski]