Читать книгу Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Ярослав Гашек, Ярослав Гашек - Страница 12
Tom pierwszy. Szwejk na tyłach
X. Szwejk zostaje pucybutem kapelana polowego
2
ОглавлениеJuż trzeci dzień był Szwejk, sługą kapelana polowego Ottona Katza i przez cały ten czas widział go tylko raz. Na trzeci dzień przyszedł służący porucznika Helmicha i kazał Szwejkowi przyjść po kapelana.
Po drodze powiedział Szwejkowi, że kapelan pokłócił się z porucznikiem, potłukł pianino, jest pijany jak bela i nie chce iść do domu.
Ponieważ porucznik Helmich jest także pijany, więc wyrzucił kapelana do sieni, a ten siedzi pod drzwiami i podrzemuje.
Po przybyciu na miejsce Szwejk potrząsnął feldkuratem, a gdy ten otworzył oczy i coś mruknął, Szwejk zasalutował i rzekł:
– Posłusznie melduję, panie feldkurat, że przyszedłem.
– A czego wy tu chcecie?
– Posłusznie melduję, że mi po pana feldkurata kazali przyjść.
– Kazali wam po mnie przyjść, a gdzie pójdziemy?
– Do mieszkania pana feldkurata.
– A dlaczego mam iść do swego mieszkania? Czy nie jestem w swoim mieszkaniu?
– Posłusznie melduję, panie feldkurat, że tu jest sień w obcym domu.
– A… jak… ja… się tu dostałem?
– Posłusznie melduję, że pan feldkurat był tu w gościnie.
– W go-go-gościnie nie-nie-nie byłem. My-my-licie się…
Szwejk podniósł kapelana i oparł o ścianę. Kapelan kiwał się na wszystkie strony, pokładał się na Szwejka i mówił:
– Ja się przewrócę. Przewrócę się – powtórzył jeszcze raz, uśmiechając się głupawo. Nareszcie udało się Szwejkowi przycisnąć go do muru, ale kapelan i w tej nowej pozycji zaczął drzemać. Szwejk zbudził go.
– Czego chcecie? – rzekł kapelan, daremnie usiłując osunąć się po ścianie na podłogę. – Co wy za jeden?
– Melduję posłusznie – odpowiedział Szwejk podtrzymując kapelana i przyciskając go do ściany – że jestem pucybutem pana feldkurata.
– Ja żadnego pucybuta nie mam – rzekł z wysiłkiem kapelan robiąc nową próbę przewrócenia się na Szwejka. – Ja nie jestem żaden feldkurat. Ja jestem prosię – dodał ze szczerością pijaka. – Puść mnie pan, ja pana nie znam.
Krótka walka skończyła się całkowitym zwycięstwem Szwejka, który przewagę swoją wykorzystał w ten sposób, że ściągnął kapelana na dół po schodach i stanął z nim w bramie, gdzie kapelan opierał się wszystkimi siłami, aby Szwejk nie mógł wyciągnąć go na ulicę.
– Ja pana nie znam, mój panie – powtarzał bezustannie, opierając się Szwejkowi. – Znasz pan Ottona Katza? To właśnie ja. Ja byłem u arcybiskupa, rozumiesz pan? – wykrzykiwał trzymając się kurczowo bramy. – Watykan się mną interesuje!
Szwejk przestał „posłusznie meldować” i zaczął rozmawiać z kapelanem tonem zgoła już poufałym.
– Puść bramę – perswadował – bo dam po łapach. Idziemy do domu, i basta. Bez gadania!
Feldkurat puścił bramę i zwalił się na Szwejka.
– No, to wstąpmy gdzieś, ale do „Szuhów” nie pójdę, bo mam tam długi.
Szwejk wypchnął go z bramy i chodnikiem wlókł ku domowi.
– Co to za jeden ten pan? – zapytał jakiś przechodzień.
– To mój brat – odpowiedział Szwejk. – Dostał urlop, przyjechał do mnie w odwiedziny i z uciechy upił się, ponieważ myślał, że ja już nie żyję.
Feldkurat nucił sobie jakieś melodie operetkowe, które trudno było rozpoznać. Gdy zasłyszał ostatnie słowa, zwrócił się do przechodniów:
– Kto z was nie żyje, niech się zamelduje w komendzie korpusu w ciągu trzech dni, aby jego zwłoki mogły dostać pokropek.
Zamilkł i omal nie upadł nosem na chodnik, podczas gdy Szwejk wlókł go do domu trzymając pod pachę.
Z głową wyciągniętą naprzód, wlokąc nogi za sobą, jak kot z przetrąconym grzbietem, feldkurat mruczał pod nosem: – Dominus vobiscum et cum spiritu tuo. Dominus vobiscum.
Koło postoju dorożek Szwejk posadził kapelana pod murem i poszedł układać się z dorożkarzem o kurs do domu.
Jeden z dorożkarzy oświadczył, że tego pana bardzo dobrze zna, że już go raz wiózł i więcej go nie powiezie.
– Porzygał mi wszystko w dorożce – wyraził się jak najpotoczniej – i nie zapłacił za kurs. Przeszło dwie godziny go woziłem, zanim przypomniał sobie wreszcie, gdzie mieszka. I dopiero po tygodniu, gdy zachodziłem do niego ze trzy razy, dał mi za to wszystko pięć koron.
Po długich targach zdecydował się jeden z dorożkarzy zawieźć kapelana do domu.
Szwejk powrócił do swego pana, który spał. Czarny melonik (ubierał się zazwyczaj po cywilnemu) zdjął mu tymczasem ktoś z głowy i zabrał sobie.
Szwejk zbudził go i przy pomocy dorożkarza usadowił w dorożce. Tymczasem kapelan popadł w zupełną prostrację i wziął Szwejka za pułkownika Justa z 75 pułku piechoty i raz za razem powtarzał:
– Wybacz, kolego, że cię tykam. Jestem prosię.
W pewnej chwili zdawało się, że skutkiem trzęsienia się dorożki odzyskuje przytomność. Usiadł prosto i zaczął śpiewać strofkę z nieznanej Szwejkowi piosenki. Być może, iż była to jego improwizacja:
Wspominam te złote czasy,
Gdy mnie darzył pieszczotami,
Mieszkaliśmy na Merklinie,
Ach, pod Domażlicami.
Po chwili popadł znowu w stan zamroczenia, a zwracając się do Szwejka i przymrużając jedno oko pytał uprzejmie:
– Jak się szanowna pani dziś miewa? Czy wyjeżdża pani dokąd na letnisko? – A ponieważ w oczach mu się dwoiło, dodał: – Szanowna pani ma już dorosłego syna? – Palcem wskazywał na Szwejka.
– Siedzieć! – krzyknął Szwejk, gdy kapelan usiłował stanąć na siedzeniu. – Nauczę ja cię moresu!
Kapelan uspokoił się i malutkimi świńskimi oczkami patrzył dokoła nie rozumiejąc, co się z nim dzieje.
Do reszty pomieszało mu się w głowie i zwracając się do Szwejka rzekł:
– Otwórzcie mi, kobietko, klozet pierwszej klasy. – Próbował spuścić spodnie.
– Zapniesz mi się zaraz, ty prosię! – krzyknął Szwejk. – Już cię znają wszyscy dorożkarze. Już się raz porzygałeś w dorożce, a teraz jeszcze takie rzeczy! Nie myśl, bratku, że znowu ci będą kredytowali jak kiedyś.
Kapelan melancholijnie wsparł głowę na dłoni i zaczął śpiewać:
Mnie już nikt nie kocha…
Przerwał wszakże tę piosenkę i rzekł:
– Entschuldigen Sie, lieber Kamerad, Sie sind ein Trottel, ich kann singen, was ich will.
Próbował gwizdać jakąś melodię, ale zamiast gwizdania zabrzmiało tak potężne „prr” że aż konie stanęły.
Gdy na wezwanie Szwejka dorożkarz ruszył dalej, kapelan zaczął zapalać cygarniczkę.
– Nie chce się palić – rzekł zrozpaczony, gdy popsuł całe pudełko zapałek. – Wy mi gasicie zapałki.
Zgubił wątek myśli i zaczął się śmiać:
– To ci, bracie, szpas! Jesteśmy tylko my dwaj w tramwaju, prawda, panie kolego? – Zaczął szukać po kieszeniach. – Zgubiłem bilet! – krzyczał. – Proszę stanąć, bo muszę szukać biletu.
Zrezygnowany machnął ręką:
– Niech jadą…
Potem mruczał pod nosem:
– W najliczniejszych przypadkach… Tak jest, w porządku. We wszystkich przypadkach… Pan się myli… Drugie piętro?… To wykręty… Nie o mnie chodzi, ale o szanowną panią… Płacić… Mam czarną kawę…
W półśnie zaczął się sprzeczać z jakimś domniemanym nieprzyjacielem, który odmawiał mu rzekomo prawa do siedzenia przy oknie w restauracji. Potem zaczął dorożkę uważać za pociąg, wychylał się i wykrzykiwał po czesku i po niemiecku na całą ulicę:
– Nymburg! Przesiadać się!
Szwejk pociągnął go ku sobie, a feldkurat, zapomniawszy o pociągu, zaczął z kolei naśladować różne głosy zwierząt. Najdłużej naśladował koguta, a jego zwycięskie kukuryku słychać było w całej okolicy.
Był w ogóle bardzo ruchliwy i niespokojny, usiłował wypaść z dorożki, wyzywając mijanych przechodniów od uliczników. Potem wyrzucił z dorożki chustkę do nosa i krzyczał, że trzeba stanąć, bo zgubił swoje toboły. Wreszcie zaczął opowiadać:
– W Budziejowicach był sobie jeden dobosz. Ożenił się. Po roku umarł. Czy to nie świetna anegdotka? – Wybuchnął śmiechem.
Przez cały ten czas Szwejk był dla kapelana surowy i bezwzględny.
Ilekroć kapelan usiłował spłatać jakiegoś figla, jak na przykład wypaść z dorożki, rozedrzeć siedzenie, Szwejk dawał mu sójkę w bok, co kapelan przyjmował z zupełną obojętnością.
Tylko raz spróbował zbuntować się i wyskoczyć z dorożki, oświadczając, że dalej nie pojedzie, bo wie, że zamiast do Budziejowic, jadą do Podmokli. W ciągu minuty Szwejk zlikwidował ten bunt całkowicie i zmusił feldkurata, aby siedział przyzwoicie, a jednocześnie pilnował, aby pijany nie usnął. Napominał go też delikatnie:
– Nie śpij, ty zdechlaku!
Feldkurat popadł nagle w melancholię i ze łzami w oczach jął wypytywać Szwejka, czy miał matkę.
– Ja, ludzie kochani, jestem na tym świecie sam! – pokrzykiwał żałośnie. – Ulitujcie się nade mną!
– Nie rób mi wstydu – napominał go Szwejk. – Przestań wyrabiać takie rzeczy, bo ludzie powiedzą, żeś się zalał.
– Ja nic nie piłem, kolego – odpowiedział kapelan. – Jestem całkiem trzeźwy.
Nagle zerwał się i zasalutował:
– Ich melde gehorsam, Herr Oberst, ich bin besoffen. Jestem prosię – powtarzał dziesięć razy z rzędu ze szczerą, rozpaczliwą beznadziejnością.
A zwracając się do Szwejka prosił i żebrał natrętnie:
– Wyrzućcie mnie z samochodu. Dlaczego wieziecie mnie z sobą?
Po chwili usiadł i mruczał pod nosem:
Hej, miesiączku miły, czemuś taki smutny?
– Czy pan kapitan wierzy w nieśmiertelność duszy? Czy koń może się dostać do nieba?
Zaczął śmiać się na cały głos, ale po chwili posmutniał znowu i apatycznie spoglądał na Szwejka, mówiąc do niego:
– Pan pozwoli, ale ja pana już gdzieś widziałem. Czy nie był pan w Wiedniu? Pamiętam pana z seminarium.
Przez chwilę bawiło go skandowanie wierszy łacińskich:
Aurea prima sata est aetas, quae vindice nullo.
– Dalej nie umiem! – rzekł. – Wyrzućcie mnie na ulicę. Dlaczego nie chcecie mnie wyrzucić? Chcę upaść na nos – oświadczył kategorycznie. – Panie – prosił głosem błagalnym – przyjacielu drogi, daj w łeb.
– Raz czy kilka razy? – pytał Szwejk. – Dwa razy? Służę…
Feldkurat liczył głośno szturchańce i uśmiechał się błogo.
– To bardzo przyjemne – rzekł. – To zdrowo na żołądek, bo poprawia trawienie. Proszę mi dać w pysk.
– Serdecznie dziękuję! – zawołał, gdy Szwejk szybko uczynił zadość jego życzeniu. – Jestem zupełnie zadowolony. Proszę pana, niech pan rozedrze moją kamizelkę.
Wyrażał najróżniejsze życzenia. Życzył sobie, aby mu Szwejk wykręcił nogę, aby go przydusił troszeczkę, aby mu obciął paznokcie, wybił przednie zęby.
Budziło się w nim pragnienie męczeństwa, więc domagał się od Szwejka, aby mu urwał głowę i rzucił ją do Wełtawy.
– Byłoby mi ładnie w gwiazdkach dokoła głowy. Przydałoby mi się ich dziesięć.
Potem zaczął mówić o wyścigach i szybko przeszedł do baletu, ale nie zatrzymał się przy nim zbyt długo.
– Czy tańczy pan czardasza? – pytał Szwejka. – A zna pan taniec niedźwiedzia? O, tak…
Chciał podskoczyć, ale zwalił się na Szwejka, który najpierw zboksował go, a potem ułożył na siedzeniu.
– Ja czegoś chcę! – krzyczał feldkurat. – Ale sam nie wiem czego. Może pan wie lepiej ode mnie? – Zwiesił głowę zupełnie zrezygnowany.
– Co mi zresztą do tego, czego chcę – rzekł poważnie. – I panu też nic do tego. Ja pana nie znam. Jak pan śmie spoglądać na mnie tak impertynencko? Zna się pan na fechtunku?
Przez chwilę był bardzo zaczepny i próbował zepchnąć Szwejka z siedzenia. Potem zaś, gdy Szwejk go uspokoił, bez wahania dając mu odczuć swoją przewagę fizyczną, feldkurat zapytał go:
– Czy dziś poniedziałek, czy piątek?
Zaciekawiało go też, czy to grudzień, czy czerwiec, przy czym wykazywał wielkie zdolności w zadawaniu przeróżnych pytań:
– Czy pan żonaty? Czy lubi pan ser Gorgonzola? Czy ma pan w domu pluskwy? Jak się panu powodzi? Czy pies pański miał nosaciznę?
Stał się bardzo rozmowny. Opowiadał, że winien jest szewcowi za buty do jazdy konnej, pejcz i siodło, że przed laty miał rzeżączkę i leczył ją hipermanganem.
– O niczym innym nie było można nawet myśleć – rzekł czkając. – Być może, iż wydaje się to panu dość przykre, ale niech pan… ech, ech, sam powie, co ja mam robić? Musi mi pan wybaczyć.
Autoterm – rozwodził się dalej, zapomniawszy, o czym mówił przed chwilą – to takie naczynie, które utrzymuje napoje i pokarmy w stanie ciepłym. A co pan sądzi, panie kolego, która gra jest sprawiedliwsza: ferbel czy oko?
Ja cię naprawdę już gdzieś widziałem! – zawołał próbując objąć Szwejka i ucałować go zaślinionymi ustami. – Chodziliśmy razem do szkoły.
Ty poczciwcze zacny – wywodził tkliwie, głaszcząc swoją nogę – jakeś ty podrósł od czasu, gdy widziałem cię po raz ostatni. Zapominam o wszystkich udrękach z samej uciechy, że cię widzę.
Opanował go nastrój poetyczny, więc zaczął mówić o powrocie do blasków słonecznych, zadowolonych twarzy i gorących serc.
Potem ukląkł i zaczął odmawiać Zdrowaś Mario, śmiejąc się przy tym na całe gardło.
Gdy konie stanęły przed jego domem, było bardzo trudno wyciągnąć go z dorożki.
– Jeszcze nie jesteśmy na miejscu! – krzyczał. – Ratujcie! Porywają mnie! Ja chcę jechać dalej!
Wreszcie został dosłownie wyciągnięty z dorożki, jak gotowany ślimak z muszli. Przez chwilę zdawało się, że go rozerwą, bo nogi zaplątały mu się pod siedzeniem.
– Rozerwiecie mnie, panowie! – wołał ze śmiechem, ciesząc się, że dorożkarza i Szwejka wyprowadził w pole.
Potem wleczono go przez bramę i po schodach aż do mieszkania, gdzie Szwejk rzucił go na kanapę jak bezwładny tobół. Kapelan oświadczył, że nie myśli płacić za ten samochód, którego nie zamawiał, i przez kwadrans trzeba było tłumaczyć mu, że to była dorożka.
Ale i wówczas nie przestał się kłócić dowodząc, że jeździ tylko fiakrem.
– Chcecie mnie oszukać – mówił, wymownie mrugając na Szwejka i na dorożkarza. – Przecież szliśmy piechotą.
I nagle w przypływie wielkoduszności rzucił dorożkarzowi portmonetkę.
– Zabieraj wszystko! Ich kann bezahlen. Ja się o parę grajcarów nie kłócę.
Gdyby chodziło o ścisłość, to powinien był powiedzieć, że mu nie zależy na trzydziestu sześciu grajcarach, bo w portmonetce było akurat tyle. Na szczęście dorożkarz poddał go ścisłej rewizji osobistej, mówiąc coś przy tym o dawaniu po łbie.
– No to wal – odpowiedział feldkurat. – To nic osobliwego. Jestem wytrzymały.
W kieszeni kamizelki znalazł dorożkarz piątaka. Wyszedł przeklinając swój los i feldkurata, że mu zabrał tyle czasu i tak mało zapłacił.
Kapelan zasypiał powoli, snując najrozmaitsze plany. Zamierzał czynić różne rzeczy, grać na fortepianie, brać lekcje tańca i smażyć rybki.
Potem obiecywał wydać za Szwejka swoją siostrę, której nie miał. Życzył sobie też, żeby go zanieśli na łóżko, i wreszcie zasnął oświadczając, że pragnie, aby w nim uszanowany był człowiek, czyli jednostka posiadająca wartość nie mniejszą od świni.