Читать книгу Nie mam własnego imienia - Yu Hua - Страница 5
Osiemnaście lat i w podroży
ОглавлениеAsfaltowa droga szła w górę i w dół, jakby położono ją na morskiej fali, a ja na tej górskiej drodze byłem niczym łódź. W tym roku skończyłem osiemnaście lat, na mojej brodzie powiewało kilka żółtawych włosków, a ponieważ był to pierwszy zarost, który się na niej osiedlił, niezwykle go ceniłem. Szedłem już cały dzień, patrząc na góry i chmury, a że jedne i drugie przypominały mi znajomych, nadawałem im imiona i po całym dniu wędrówki wcale nie czułem się zmęczony. Szedłem od rana i wkraczałem właśnie w końcówkę popołudnia, kiedy widać już zaczątki zmierzchu. Nie natrafiłem jednak jeszcze na żaden zajazd.
Po drodze spotykałem różnych ludzi, ale nikt nie wiedział, co było przede mną i czy jest gdzieś jakiś zajazd. Wszyscy mówili mi to samo:
– Jak pójdziesz dalej, to zobaczysz.
Uważałem, że mają rację, bo faktycznie – jak pójdę dalej, to zobaczę. Ciągle jednak na żaden zajazd nie natrafiłem i czułem, że powinienem się zacząć niepokoić.
Dziwiłem się, że przez cały dzień marszu zobaczyłem tylko jeden samochód. To było w południe i właśnie pomyślałem sobie, że dobrze byłoby złapać okazję. Wtedy myślałem wyłącznie o złapaniu okazji, nie zacząłem jeszcze martwic się o nocleg. Myślałem tylko, że fajnie byłoby się przejechać. Stanąłem na poboczu i zamachałem na samochód, starając się, żeby moje machanie wypadło nonszalancko. Kierowca nawet na mnie nie spojrzał, samochód mignął mi tylko przed oczami i znikł. Popędziłem za nimi kawałek, tylko tak dla zabawy, bo wtedy jeszcze nie martwiłem się o nocleg. Biegłem, póki samochód nie znikł mi z oczu, a wtedy roześmiałem się głośno do siebie. Zaraz jednak odkryłem, że śmiech przeszkadza w oddychaniu, więc przestałem. W dobrym humorze ruszyłem dalej, ale zacząłem też trochę żałować. Żałowałem, że przed chwilą w mojej nonszalancko machającej ręce nie było kamienia.
Teraz naprawdę już chciałem złapać okazję, bo zbliżał się wieczór, a jakikolwiek nocleg ciągle był jeszcze w dupie. Przez całe popołudnie nie widziałem żadnego innego pojazdu i gdyby teraz jakiś się pojawił, już ja bym umiał go zatrzymać. Położyłbym się na środku drogi i musieliby zahamować, choćby i tuż przy mnie. Ciągle jednak nie słychać było żadnego motoru i mogłem tylko „iść dalej i zobaczyć”. Dobrze powiedziane, jak dojdę, to zobaczę.
Droga ciągle szła w górę i w dół i te wyższe miejsca niezmiennie kusiły mnie nadzieją, że jeśli popędzę w górę, z wysoka zobaczę wreszcie jakiś zajazd. Ale za każdym razem widziałem tylko kolejne wzniesienie, a między wzniesieniami zniechęcające, wygięte w łuk zagłębienie. Mimo to jednak szaleńczym pędem, biegnąc jak wariat, zdobywałem wszystkie kolejne wzniesienia. Wbiegłem właśnie na następne, ale tym razem coś jednak zobaczyłem: nie zajazd co prawda, ale samochód towarowy. Skierowany w tę samą stronę co ja, stał na niskim odcinku drogi. Zobaczyłem wypięty do góry tyłek kierowcy oświetlony wieczorną zorzą. Nie widziałem jego głowy, bo była ukryta pod maską, która podniesiona bokiem do góry, wyglądała trochę jak wykrzywione usta. Naczepa załadowana była koszami i pomyślałem, że na pewno są w nich owoce. Byłoby super, gdyby to były banany. Pomyślałem, że kierowca ma je też pewnie w szoferce, więc jak wsiądę, na pewno trochę mi da. Chociaż samochód skierowany był w moją stronę, w tym momencie kierunek w ogóle mnie już nie obchodził. Potrzebowałem zajazdu, a jeśli nie zajazdu, to przynajmniej samochodu i oto samochód był przede mną.
Podbiegłem radośnie i przywitałem się z kierowcą:
– Dzień dobry.
Kierowca jakby nie słyszał, nadal grzebał pod maską.
– Pan zapali.
Dopiero teraz zareagował, wyciągnął głowę spod maski i usmoloną na czarno ręką wziął ode mnie papierosa. Szybko podałem mu ogień, a on wsadził papierosa do ust, zaciągnął się kilka razy i znowu schował głowę pod maskę.
Byłem już spokojny – skoro przyjął ode mnie papierosa, musiał mnie wziąć do samochodu – zacząłem więc obchodzić wóz dookoła, żeby zbadać zawartość koszy. Nie było widać, co mają w środku, pociągnąłem więc nosem i poczułem zapach jabłek. „Jabłka też mogą być” – pomyślałem sobie.
Kierowca po chwili skończył naprawę i zamknął maskę. Podszedłem do niego szybko i powiedziałem:
– Proszę pana, chciałbym się zabrać.
Ku mojemu zaskoczeniu odepchnął mnie usmoloną ręką i rzekł szorstko:
– Zjeżdżaj.
Zatkało mnie ze złości, a on niespiesznie wsiadł do szoferki i po chwili odezwał się warkot motoru. Wiedziałem, że jeśli przepuszczę tę okazję, druga mi się nie trafi. Wiedziałem, że muszę się postawić. Podbiegłem z drugiej strony, otwarłem drzwiczki i wskoczyłem do szoferki. Spodziewałem się wielkiej awantury, więc wsiadając, od razu ryknąłem do niego:
– Masz jeszcze w gębie mojego papierosa!
Samochód ruszył. Kierowca nieoczekiwanie roześmiał się przyjacielsko i kompletnie zgłupiałem.
– Dokąd się wybierasz? – zapytał.
– Wszystko jedno – odparłem.
– A chcesz jabłko? – spytał jakoś serdecznie, przyglądając mi się.
– No pewnie.
– To idź na tył i weź sobie.
Jechaliśmy szybko i nie uśmiechało mi się przełażenie z szoferki do naczepy, powiedziałem więc:
– Dobra, nieważne.
– No weź sobie – rzekł, a oczy cały czas miał utkwione we mnie.
– Nie gap się na mnie, patrz lepiej na drogę – mruknąłem.
Dopiero wtedy odwrócił głowę i zaczął patrzeć przed siebie.
Samochód pędził w kierunku, w którym szedłem, siedziałem wygodnie w szoferce, wyglądałem przez okno i gadałem z kierowcą. Byliśmy już przyjaciółmi. Dowiedziałem się, że zajmuje się prywatnym transportem, samochód należy do niego i jabłka też są jego. Słyszałem brzęk monet w jego kieszeni.
– A ty dokąd jedziesz? – spytałem.
– Dojedziemy, zobaczymy – odparł.
Powiedział to jak przyjaciel, bardzo serdecznie. Poczułem do niego jeszcze większą sympatię. Za oknami wszystko wydawało mi się znajome, góry i chmury kojarzyły mi się ze znajomymi ludźmi i znów nadawałem im imiona.
W tym momencie nie obchodził mnie już nocleg. Kierowca, samochód, siedzenie – wszystko napawało mnie zadowoleniem. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy i on też nie wiedział. Było nam wszystko jedno, co się znajduje przed nami. Chcieliśmy tylko, żeby samochód mknął przed siebie. Jak dojedziemy, to się okaże.
Ale samochód wkrótce się popsuł. Kierowca i ja byliśmy już najlepszymi przyjaciółmi na świecie – ja trzymałem rękę na jego ramieniu, on też położył mi rękę na ramieniu. Opowiadał mi właśnie o swojej miłości, mówił, jakie to uczucie pierwszy raz trzymać w objęciach kobietę, i nagle samochód się rozkraczył. Popsuł się, jadąc pod górę, umilkł nagle i jak zdechła świnia po prostu przestał się ruszać. Kierowca znowu wlazł na maskę, znowu otworzył samochodowi usta i wsadził głowę do środka. Wiedziałem, że znowu wypiął tyłek do góry, ale górna warga samochodu zasłaniała mi widok, nie widziałem więc tego wypiętego tyłka. Słyszałem tylko odgłosy naprawiania.
Po chwili wyciągnął głowę i zamknął maskę. Wytarł o ubranie ręce jeszcze czarniejsze od brudu i zeskoczył na ziemię.
– Naprawiłeś? – spytałem.
– Koniec. Nie da się naprawić.
– To co zrobimy?
– Zobaczymy – odrzekł obojętnie.
Siedziałem w szoferce i nie wiedziałem, co robić. Znowu zamajaczyła mi myśl o noclegu. Słońce chowało się za górami i wieczorna zorza unosiła się nad wszystkim jak para wodna. Nocleg ponownie zrobił się ważny i myśl o nim stopniowo zaczęła się rozdymać, aż całkiem zaczopowała mi głowę. Po chwili w ogóle nie miałem już w głowie nic poza noclegiem.
W tym momencie zobaczyłem pięciu rowerzystów, zjeżdżających po zboczu. Na bagażniku każdy miał przywiązane nosidło z dwoma wielkimi koszami i pomyślałem, że pewnie okoliczni chłopi wracają z zakupów. Ich widok mnie ucieszył, więc wyszedłem im na powitanie i zawołałem:
– Dzień dobry!
Podjechali do mnie i zsiedli z rowerów. Podszedłem radośnie i zapytałem:
– Czy jest tu gdzieś jakiś zajazd?
Żaden nie odpowiedział, spytali tylko:
– Co jest na samochodzie?
– Jabłka – odparłem.
Cała piątka, prowadząc rowery, podeszła do samochodu. Dwaj wleźli na naczepę i zaczęli z niej ściągać kosze, pozostali trzej podnieśli z nich pokrywki i zaczęli przesypywać jabłka do własnych koszy. Przez moment nie rozumiałem, co się dzieje i wpatrywałem się w nich wytrzeszczonymi oczami, aż oprzytomniawszy skoczyłem ku nim, krzycząc:
– Co wy robicie?!
Nawet na mnie nie spojrzeli i dalej przesypywali jabłka. Chwyciłem jednego za rękę i wrzasnąłem:
– Kradną jabłka!
Któryś wściekle walnął mnie pięścią w nos, aż odrzuciło mnie na kilka metrów. Pozbierałem się i dotknąłem ręką nosa – dyndał miękko, jakby sztucznie przywieszony do twarzy, a krew spływała z niego jak łzy w czasie smutku. Nim zorientowałem się, że uderzył mnie wysoki, potężnie wyglądający facet, cała piątka wsiadła już na rowery i odjechała.
Tymczasem kierowca szedł powoli, ciężko dysząc, jakby przed chwilą skądś przybiegł. Sądziłem, że nie wie, co się stało, więc krzyknąłem do niego:
– Ukradli ci jabłka!
Nie zwrócił na mnie uwagi i nadal kroczył wolno. Miałem ochotę walnąć go pięścią, żeby i jemu nos zaczął tak dyndać. Podbiegłem do niego i ryknąłem mu prosto do ucha:
– Jabłka ci ukradli!
Dopiero teraz odwrócił się i spojrzał na mnie. Gdy spojrzał na mój nos, zobaczyłem na jego twarzy wyraz zadowolenia.
Na wzniesieniu pojawiło się więcej rowerzystów, a każdy miał przy rowerze po dwa wielkie kosze. Było wśród nich kilkoro dzieci. Jak rój pszczół otoczyli ciężarówkę. Niektórzy wskoczyli na naczepę i zaczęli wyrzucać z niej kosze, z których jabłka zaczęły wyciekać jak krew z mojego rozbitego nosa. Jak szaleni ładowali jabłka do własnych koszy. Nim zdążyłem mrugnąć, cały ładunek był już na ziemi, a wówczas na wzniesieniu pojawiło się kilka warczących traktorków. Zatrzymały się przy nas, wyskoczyło z nich kilku potężnych zbirów i od razu wzięli się za przesypywanie jabłek. Opróżnione kosze wyrzucali. Cała droga pokryta była toczącymi się jabłkami, a oni przykucali jak ropuchy, żeby je pozbierać.
Ogarnęła mnie wtedy taka wściekłość, że nie bacząc już na własne bezpieczeństwo, rzuciłem się do nich, wrzeszcząc:
– Złodzieje!
Powitał mnie grad pięści i kopniaków i wydawało mi się, że każdy skrawek mojego ciała oberwał przynajmniej po kilka razy. Wsparty na rękach, próbowałem się podnieść, a wtedy dzieci zaczęły rzucać we mnie jabłkami, które rozbijały się na mojej głowie. Głowa jakoś wytrzymała i chciałem dopaść tych gówniarzy, ale wtedy dostałem potężnego kopniaka w bok. Chciałem krzyknąć, ale z moich ust nie wydostał się żaden dźwięk. Siedziałem skulony na ziemi i nie miałem już siły wstać, patrzyłem tylko bezradnie na ten niepohamowany rabunek. Poszukałem wzrokiem kierowcy – drań przyglądał się wszystkiemu z daleka i śmiał się ze mnie. Zrozumiałem, że mój obecny widok musiał być nawet zabawniejszy niż mój rozbity niedawno nos.
Nie miałem już nawet siły, żeby się złościć. Mogłem tylko z oburzeniem patrzeć na to wszystko, a najbardziej oburzał mnie kierowca.
Na wzniesieniu znów pojawiło się kilka traktorków i rowerów, które dołączyły do rabunku. Jabłek na ziemi ubywało, a ja patrzyłem, jak jedni odchodzili, a nowi wciąż przybywali. Spóźnialscy wzięli się za samochód i widziałem, jak wyjmują szyby, odkręcają koła, odrywają deski. Pobawiony kół samochód wyglądał, jakby zrezygnowany leżał na brzuchu na ziemi. Dzieci zbierały porozrzucane kosze, dookoła robiło się coraz czyściej, ludzi też ubywało. A ja mogłem tylko na to wszystko patrzeć, bo nie miałem już nawet siły na złość. Siedziałem i nie miałem siły się podnieść, odprowadzałem ich tylko wzrokiem.
Zrobiło się całkiem pusto i tylko jeden traktorek stał jeszcze przy samochodzie. Kilku gości rozglądało się za czymś, co dałoby się jeszcze ukraść, a wreszcie wsiedli na traktorek i zapuścili motor.
Zobaczyłem wtedy, że mój kierowca wsiada razem z nimi. Wsiadł na przyczepę, spojrzał na mnie i znowu się zaśmiał, a ja zobaczyłem, że trzyma w ręku czerwony plecak. Ukradł mi plecak. W plecaku były moje ubrania i pieniądze. Mój prowiant i książki. A on mi go ukradł.
Patrzyłem, jak traktorek wspina się na wzniesienie. Po chwili znikł i przez moment słychać jeszcze było warkot jego motoru, po czym i on ucichł. Wokół panowała cisza i zaczęło się ściemniać. Wciąż siedziałem na ziemi, czując narastające zimno i głód. Nie miałem już nic.
Siedziałem tak i siedziałem, aż wreszcie zacząłem się powoli zbierać. Ciężko mi było się podnieść, bo całe moje ciało przeszywał ostry ból. W końcu jednak jakoś wstałem i pokuśtykałem do samochodu, który pokaleczony i posiniaczony, wciąż leżał na brzuchu. Wiedziałem, że ja też jestem cały w siniakach.
Było już całkiem ciemno, a wokół nie było nic, tylko posiniaczony samochód i posiniaczony ja. Patrzyłem na niego ze smutkiem, a on odpowiedział mi równie smutnym spojrzeniem. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem go. Był zupełnie zimny. Zerwał się wiatr i liście na drzewach rozszumiały się jak morskie fale. Ten szum wzbudził we mnie grozę, od której moje ciało stało się równie zimne jak samochód.
Otwarłem drzwiczki i wsiadłem. Siedzeń jakoś nie ukradli, co mnie odrobinę pocieszyło. Ułożyłem się w szoferce. Poczułem zapach wyciekającej benzyny, który przypominał mi zapach mojej krwi. Na zewnątrz wiało coraz mocniej, ale mnie w szoferce było całkiem ciepło. Pomyślałem, że samochód, choć tak poobijany, zachował siłę ducha, stąd to ciepło. Wiedziałem, że ja też mam w sobie ciepło. Szukałem noclegu i nieoczekiwanie znalazłem go tutaj.
Leżałem w ciepłym sercu samochodu i przypomniało mi się tamto piękne słoneczne popołudnie. Cały dzień spędziłem wtedy na dworze i kiedy wróciłem, przez okno zobaczyłem ojca pakującego czerwony plecak. Zawołałem do niego z dworu:
– Tato, wybierasz się gdzieś?
Ojciec odwrócił się do mnie i rzekł łagodnie:
– Nie. To dla ciebie.
– Dla mnie?
– Ano tak. Masz już osiemnaście lat, powinieneś poznać trochę świata.
Włożyłem na plecy ten śliczny czerwony plecak, ojciec klepnął mnie w tył głowy, jakby klepał konia po zadzie, a ja radośnie wybiegłem z domu z energią i entuzjazmem jak młody koń.
16 stycznia 1986