Читать книгу Nie mam własnego imienia - Yu Hua - Страница 6

Północno-zachodni wiatr w środku dnia

Оглавление

Słońce wślizgnęło się przez szczelną okienną szybę i padło na moje spodnie, które wieczorem rzuciłem na krzesło. Nagi do pasa leżałem pod kołdrą i prawą ręką wydłubywałem śpiocha z prawego oka. Pojawiło się toto w czasie snu i byłem zdania, że należy się tego pozbyć, ale nie należało też tego robić zbyt gwałtownie, dłubałem więc z pewną elegancją. W tym czasie moje lewe oko nie miało zajęcia, skierowałem je więc na spodnie. Zdjąłem je wczoraj przed snem i teraz żałowałem, że tak niedbale rzuciłem je na krzesło. Wisiały żałośnie, a reszta mojego ubrania przedstawiała się zresztą podobnie. Przyglądałem się im lewym okiem i przyszło mi do głowy, że spodnie i reszta ubrań sprawiają takie wrażenie, jakbym wczoraj w nocy przed snem zrzucił z siebie skórę jak wąż. Promień słońca padł na nogawkę i jego drgające światło wyglądało jak skacząca złota pchełka. Ciało zaczęło mnie swędzić, bezczynną lewą rękę zaangażowałem więc do drapania, ale wkrótce przestała wystarczać i musiałem przywołać do pomocy prawą.

Ktoś zapukał do drzwi.

Najpierw pomyślałem, że puka do sąsiadów, ale najwyraźniej pukano do mnie. Zaskoczyło mnie to, bo kto niby miał do mnie pukać? Chyba ja sam, ale ja byłem w łóżku. Ktoś się pewnie pomylił. Nie zareagowałem więc i drapałem się dalej. Myślałem o tym, że kiedy wracam z przechadzki, zawsze najpierw pukam do drzwi i wyciągam klucze dopiero, kiedy nie ma już wątpliwości, że nikt mi nie otworzy. Drzwi załomotały, jakby miały wypaść, i wiedziałem już, że tamten zaczął w nie kopać. Nim zdążyłem coś wymyśleć, z hukiem runęły na podłogę, a mnie aż podrzuciło na łóżku.

Brodaty, potężny drab podszedł do łóżka i warknął ze złością:

– Twój przyjaciel umiera, a ty się wylegujesz?!

W życiu tego człowieka nie widziałem na oczy i nie miałem pojęcia, skąd się wziął.

– Chyba pomyliłeś adres – rzekłem.

– Na pewno nie – odparł zdecydowanie.

To jego zdecydowanie wzbudziło we mnie po­dejrzenia, że może to ja wczoraj w nocy trafiłem do cudzego mieszkania. Wyskoczyłem z łóżka i wybiegłem na zewnątrz, żeby sprawdzić tabliczkę na drzwiach, ale moje drzwi i tabliczka leżały teraz w pokoju na podłodze. Wbiegłem więc z powrotem i przyjrzałem się tabliczce na wywalonych drzwiach. Pisało na niej: Hongqiao Xincun 26, pokój 3.

– Te drzwi wkopałeś do środka? – spytałem.

– A jakże.

No to jasne.

– Na pewno pomyliłeś adres – oświadczyłem.

Moje zdecydowanie tym razem wzbudziło wątpliwości u niego. Przyjrzał mi się przez chwilę i w końcu spytał:

– Nazywasz się Yu Hua?

– Tak, ale ja cię nie znam.

Usłyszawszy moje nazwisko, znów ryknął ze ­złością:

– Twój przyjaciel umiera!

– Ale ja nie mam żadnego przyjaciela! – od­ryknąłem.

– Kłamiesz, przebrzydły mieszczuchu! – Spojrzał na mnie wściekle.

– Nie jestem żadnym mieszczuchem! Sam popatrz, że mam całe mieszkanie zawalone książkami. Jak chcesz mi tu wcisnąć jakiegoś swojego kumpla, to nie ma mowy! Ja nigdy w życiu nie miałem żadnego przyjaciela. Ale – dodałem nieco łagodniej – możesz tego swego przyjaciela podrzucić temu spod czwórki. To mój sąsiad. On ma tylu przyjaciół, że jeden więcej nie zrobi mu różnicy.

– To twój przyjaciel, nie wykręcisz się! – Podszedł do mnie bliżej, jakby chciał mnie pożreć.

– Ale kto to jest?!

Wymienił jakieś nazwisko, którego w życiu nie słyszałem.

– Nie znam tego człowieka! – wrzasnąłem na­tychmiast.

– Ty niewdzięczny mieszczuchu! – Wyciągnął w moim kierunku rękę grubą jak łydka i chciał mnie złapać za włosy.

Skuliłem się na łóżku i w desperacji zacząłem krzyczeć:

– Nie jestem żadnym mieszczuchem, moje książki dowodem! Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie mieszczuchem, będę zmuszony cię wyprosić!

Jego ręka nagle zanurzyła się w głąb mojej pościeli i lodowata silna dłoń schwyciła moją ciepłą, ale słabą stopę. Wyciągnął mnie z łóżka i rzucił na podłogę.

– Ubieraj się – rzekł - albo tak cię wywlokę.

Wiedziałem, że nie ma sensu dalej się z nim spierać, bo był ode mnie przynajmniej pięć razy silniejszy. Mógł mnie wyrzucić przez okno jak parę spodni. Rzekłem więc:

– Skoro umierający człowiek chce mnie zobaczyć, pójdę z przyjemnością.

Pozbierałem się z podłogi i zacząłem się ubierać.

I tak oto w pewne cholerne południe ten drab wkopał moje drzwi do pokoju i obdarzył mnie niechcianym przyjacielem, który – co więcej – właśnie wybierał się umierać. Na zewnątrz zerwał się z wyciem północno-zachodni wiatr. Nie miałem ani płaszcza, ani szalika, ani rękawiczek, ani czapki. W cienkim ubraniu miałem udać się dokądś z wielkim drabem okutanym w gruby płaszcz, szalik, czapkę i rękawiczki, żeby zobaczyć przyjaciela, o którym nie miałem najbledszego pojęcia.

Północno-zachodni wiatr poniósł nas jak dwa liście pod drzwi przyjaciela. Przed drzwiami leżały wieńce. Drab spojrzał na mnie z głębokim smutkiem.

– Twój przyjaciel zmarł.

Nie zdążyłem się jeszcze zastanowić, czy ten obrót spraw był dla mnie powodem do radości, czy do smutku, kiedy usłyszałem głośny płacz. Drab popchnął mnie w jego kierunku.

Otoczyła mnie gromada żałośnie płaczących ludzi, którzy zwrócili się do mnie ze wzruszającą serdecznością:

– Nie trzeba rozpaczać…

Nie pozostało mi nic innego, jak skinąć głową z udanym smutkiem, bo w tym momencie nie było już sensu mówić tego, co naprawdę chciałbym powiedzieć. Klepałem ich lekko po ramionach i gładziłem po włosach, aby wyrazić wdzięczność za pociechę. Mocno i długo ściskałem dłonie kilku potężnych mężczyzn, obiecując im, że na pewno nie będę ­rozpaczał.

Podeszła do mnie jakaś staruszka i ze łzami w oczach schwyciła mnie za rękę.

– Mój syn nie żyje – rzekła.

– Wiem. Bardzo mi przykro. To było takie nagłe – omal nie dodałem, że wczoraj jeszcze razem patrzyliśmy na słońce.

Rozpłakała się wtedy, a od tego płaczu aż mi ciarki przebiegły po ciele.

– Proszę tak nie rozpaczać – powiedziałem. Ucichła i zaczęła moją ręką ocierać sobie łzy. Podniosła głowę i szepnęła:

– Ty też nie rozpaczaj.

Zdecydowanie skinąłem głową.

– Nie będę. Ale pani musi teraz uważać na ­zdrowie.

Też skinęła głową.

– Syn oczy zamknął, zanim przyjechałeś… Nie masz do niego żalu?

– Ależ skąd, oczywiście, że nie.

Znowu zaczęła zawodzić:

– Tego jednego syna tylko miałam i umarł. Teraz ty jesteś moim synem…

Z wysiłkiem zabrałem jej rękę, udając, że muszę otrzeć własne łzy. Oczy miałem suche.

– Ja przecież od dawna uważam panią za matkę – rzekłem, bo cóż mogłem innego powiedzieć.

Te słowa tylko pobudziły ją do jeszcze żałośniejszego płaczu. Musiałem ją więc poklepać po ramieniu. Ręka mi już zdrętwiała od tego klepania, gdy wreszcie przestała. Pociągnęła mnie do jakichś drzwi i rzekła:

- Wejdź, pobądź trochę z moim synkiem.

Pchnąłem drzwi i wszedłem. W pokoju nie było nikogo poza zmarłym, który leżał na łóżku przykryty prześcieradłem. Obok stało krzesło, najwyraźniej przy­gotowane dla mnie. Podszedłem więc i usiadłem.

Długo siedziałem przy zmarłym i wreszcie podniosłem prześcieradło. Zobaczyłem sinobladą twarz, po której nie sposób było poznać wieku. Nigdy przedtem tej twarzy nie widziałem. Natychmiast przykryłem ją na powrót i pomyślałem: „Oto mój przyjaciel”.

I tak siedziałem przy zmarłym, którego twarz po raz pierwszy zobaczyłem przed chwilą i już zdążyłem zapomnieć. Przyszedłem tu przecież nie z własnej woli, lecz pod przymusem. Niechciany przyjaciel nie żył, ale nie mogłem pozbyć się niepokoju – jego matka, zupełnie mi obca kobieta, dla której nie ­miałem żadnych uczuć, została nagle moją matką. Brzydziło mnie, kiedy z mojej ręki zrobiła sobie chusteczkę, ale musiałem jej na to pozwolić, a gdyby ­kiedykolwiek znów tego potrzebowała, musiałbym z szacunkiem się zgodzić. Dobrze wiedziałem, co ­powinienem teraz zrobić. Powinienem wyłuskać dwadzieścia juanów i kupić wieniec, powinienem też przywdziać żałobę i czuwać przy zmarłym. Powinienem także porządnie zapłakać, a potem razem z jego matką obejść ulice z jego prochami. A po tym wszystkim co roku w święto zmarłych udać się na jego grób. I jeszcze spełniać pozostałe synowskie obowiązki, których on nie mógł już dopełnić…. Jednak teraz moim najważniejszym zadaniem było znaleźć stolarza, żeby naprawił drzwi wywalone kopniakiem przez wielkiego draba. Póki co jednak musiałem czuwać przy zmarłym.

14 lutego 1987

Nie mam własnego imienia

Подняться наверх