Читать книгу Kod śmierci - Zbigniew Wojtasiński - Страница 5
Prolog
ОглавлениеCo z nim, sprawdzałeś czy ten skurwiel jeszcze żyje? – powiedział Geniek, barczysty jegomość, kopiąc w nerki leżącego na śniegu mężczyznę. Ten jednak nawet nie drgnął, nie zajęczał. Leżał nieruchomo, z rozłożonymi rękami, z głową wciśniętą w świeży biały puch.
Robert Mądrala sprawiał wrażenie martwego. Ale czy był martwy?
– Żadnych oznak życia, jest już zimny – odpowiedział kompan, o imieniu Czesiek, niewysoki chudzielec. Jeszcze raz się nachylił, żeby pokazać, że nie blefuje. Przyłożył rękę do odsłoniętej szyi nieprzytomnego, złapał za przegub rozpostartej ręki. Po czym wyprostował się i spojrzał tamtemu w oczy. – Mówię ci, nie żyje.
Geniek nieco się rozluźnił. Czesiek zapewniał:
– Nie wyczuwam pulsu ani bicia serca. Moim zdaniem to trup. Nie mógł przeżyć, zaraz będzie sztywny jak drewno na opał, znam się na tym – stwierdził stanowczo.
– Jesteś pewien? – Geniek wciąż nie dowierzał. Zawsze robił wrażenie pewnego siebie, ale ta sprawa wyprowadziła go z równowagi.
– Jasne. Był co najmniej kilka minut w zimnej jak cholera wodzie. Człowieku, jest przecież ponad dziesięć stopni mrozu! W zasadzie to cudem wygramolił się na brzeg. Zobacz, jeszcze próbował pełzać. Są ślady na śniegu. Po kilkunastu metrach stracił siły, potem przytomność. Stary, on zdycha.
– Musimy mieć pewność. Nie ma czasu na kolejny błąd. – Geniek wymownie spojrzał w oczy tamtemu. To on tu rządzi i nie znosi sprzeciwu, szczególnie w takiej chwili.
Wpatrywał się w ciało leżącego mężczyzny. Mierzył go wzrokiem jak grabarz oceniający, jaką trumnę dopasować. Wydawało się, że odpuszcza. Wreszcie. Ale Geniek nie byłby sobą. Odwrócił się do kompana i rozkazującym tonem powiedział:
– Przynieść z samochodu pojemnik z benzyną. Spalimy to ścierwo! Chcę zobaczyć jak płonie. No, co tak patrzysz, rusz się, do cholery! – Był tak nakręcony, że nie potrafił się opanować. W niczym nie przypominał agenta tajnych służb do zadań specjalnych. W tej chwili był raczej zwykłym rzezimieszkiem i przypominał tych, których kiedyś ścigał.
– Po co, no, po co! Mówię ci, że to trup. Szkoda zachodu – chudzielec próbował go uspokoić.
Bezskutecznie.
– No, jazda! Podpalimy go. – Geniek coraz bardziej się irytował. Miał ściągniętą, czerwoną twarz i wyłupiaste oczy. Wymachiwał zaciśniętą pięścią. Przestał logicznie myśleć.
Chudzielec dobrze znał swego kompana, wiedział, że nic już nie wskóra. Jak Geniek się wkurza, to trudno go przekonać. A przy okazji można oberwać. Lepiej nie ryzykować. Ten pomysł jest bez sensu, wręcz szkodliwy dla ich planów. Westchnął tylko i wykrzywił usta w grymasie. Kątem oka spojrzał w niebo, jakby tam jeszcze szukał pomocy. Pohamował się, żeby nie powiedzieć za dużo.
Podszedł do furgonetki, śnieg skrzypiał pod butami. Otworzył tylne drzwi i wolno zaczął ją przeszukiwać. Na chwilę się wyprostował i rozejrzał. Chciał się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje. Starał się zachować trzeźwość umysłu.
Nikogo wokół nie było. Mieli szczęście. Po tej stronie Wisły w Warszawie są jedynie rozlewiska i dzikie zarośla. Choć to środek miasta, to jednak zimą rzadko kto się tu wypuszcza, a tym bardziej wieczorem, w taki mróz. Idealne miejsce, żeby zniknąć bez śladu. Ile tu zwłok utopiono? Każda rzeka ma swoje tajemnice.
Spojrzał jeszcze na drugi brzeg rzeki, rozświetlone miasto wciąż tętniło życiem. Było widać Pałac Kultury i Nauki oraz wieżowiec mieszkalny przy ulicy Złotej 44 nazywany Szklanym Żaglem. Za sobą miał Stadion Narodowy, gdzie niedawno był na meczu polskiej drużyny w piłce nożnej. Dookoła nieliczne przykryte śniegiem ścieżki. Tuż za nimi skuta lodem rzeka. Wyglądała jak wysypisko brył lodu zwiezionych z całego miasta. Coś podobnego widział na filmach katastroficznych.
Popatrzył na ciało dziennikarza. Co za dureń. Myślał, że ucieknie im przez zamarzniętą rzekę. Przez Wisłę! Desperat. Wskoczył na wielką krę jak raniony jeleń. Początkowo nieźle mu szło. Sforsował jedną krę i przeskoczył na kolejną, bliżej drugiego brzegu. Zachwiał się, lecz szybko odzyskał równowagę. W zasadzie pokonał już najtrudniejszy odcinek rzeki. Nagle lód się załamał.
Widzieli, jak ta dziennikarska swołocz, ten skurczybyk znalazł się pod wodą. Wstrzymali oddech. Byli przekonani, że nie da rady, że utonie. I po sprawie.
Z wielką ulgą pomyśleli, że mogą już wzywać grabarza. Ale po chwili zobaczyli, jak ten skurwiel wyłonił się z wody. Jakimś cudem chwycił krę i się na nią wgramolił. Przez chwilę leżał nieruchomo. W oddali było widać jedynie ciemną plamę nieruchomej sylwetki. Może jednak?
Znowu zaniemówili pełni złowrogiej nadziei. Wpatrywali się w niego i siłą woli spychali go z tej kry.
Ten desperat nie był jednak podatny na ich błagalne spojrzenia. Najpierw lekko się poruszył. Potem z trudem ukląkł, po czym wstał i ociekając wodą, chwiejnym krokiem doczłapał do brzegu kry. Tym razem sam wskoczył do wody i pokonując kilka metrów, dopłynął do brzegu. Był u celu.
Dlaczego to paskudztwo jeszcze żyje?
Wskoczyli natychmiast do samochodu. Dwaj mężczyźni po chwili pędzili białą furgonetką wzdłuż brzegu, a potem pojechali mostem Poniatowskiego, żeby dopaść swą ofiarę z drugiej strony rzeki.
Miasto powoli zaczęło pustoszeć i nie było już takich korków na ulicach, szybko zatem dotarli na przeciwny brzeg Wisły. Na wszelki wypadek włączyli koguta pogotowia, choć pogotowiem nie byli, żeby jakiś durny policjant nie pomachał im lizakiem.
Nie mógł się wymknąć, byli pewni, że go dopadną, i to w ustronnym miejscu. Znakomicie. Jeśli trzeba, użyliby noktowizorów, w bagażniku mieli wszystko, co trzeba, na każdą sytuację.
Skręcili z głównej ulicy w stronę Wisły, przejechali wertepami kilkaset metrów i podskakując w siedzeniach, znowu zobaczyli na śniegu tę charakterystyczną ciemną sylwetkę. Leżał z twarzą w śniegu z rozłożonymi po bokach głowy rękami. Nie ruszał się, jakby czekał na nich. Ha! A może na to, że go uratują?!
Przywitali go kopniakiem, a potem odwrócili na wznak. Miał oczy otwarte, przyprószone śniegiem. Może nie był jeszcze martwy, ale robił wrażenie takiego, który niechybnie zmierza na sąd ostateczny. Woda wciąż ociekała z jego spodni i kurtki, gdzieniegdzie pojawiały się kryształki lodu. Jeszcze chwila, a przymarzłby do podłoża.
Czesiek chrząknął i wymachując kanistrem w ręku, wrócił do swojego kompana. – Nie damy rady ochrzcić go ogniem, nie ma czym, wszystko zużyliśmy podczas poprzedniej akcji.
– Ściągnij z baku.
– Daj spokój, znowu się napiję tego gówna.
Geniek był wściekły. Odwrócił się plecami, zaległa cisza, a potem wypalił:
– To odetnij mu głowę.
Cześka wmurowało. W jednej chwili pobladł, jakby sam zamarzał na mrozie.
– Mówię ci, odetnij mu głowę! Masz nóż? Wystarczy nawet scyzoryk. Widziałeś jak to się robi? – Teraz patrzył kompanowi prosto w oczy.
Chudzielec nie drgnął, nie przymrużył nawet oczu, nie lubił takich metod. Geniek jednak oszalał. Zachowywał się jak dżihadysta, a nie jak agent tajnych służb. Czesiek wreszcie wydobył z siebie głos:
– Pogięło cię, kurwa! Ten palant nie żyje. Zobacz, nawet ubranie na nim zamarzło. Za parę minut będzie bryłą lodu. Po co zostawiać tyle śladów. Opanuj się, wszystko będzie wyglądało na wypadek. Zostawmy tę kupę gówna i spieprzajmy stąd.
Coś się zmieniło w oczach Gienka, wreszcie zaczął myśleć. Może to mróz ochłodził jego gorącą głowę. A może po prostu opadły emocje podsycane pościgiem. Powróciła chłodna kalkulacja agenta. Spojrzał na smartwatch. Na jego inteligentnym zegarku temperatura spadła do minus 20 st. C. Choć tego nie czuł, było coraz zimniej. Nocą mróz będzie pewnie jeszcze większy.
Patrzył na ofiarę i zastanawiał się, ile ciało człowieka może wytrzymać w takich warunkach. Na dodatek schłodzone już kąpielą w lodowatej rzece. Nie, to nie mogło trwać długo. Pamiętał, że marynarze tracili przytomność po kilkunastu minutach, gdy zimą wpadli do Bałtyku z tonącego statku. Nawet jeśli wdrapali się na tratwę ratunkową, chwilę później ich ciała zamarzały.
Geniek po raz kolejny kopnął w bok dziennikarza. Nadepnął na jego rękę, jeszcze mocniej i jeszcze raz. Bez reakcji. Pochylił się nad jego głową. Chciał sprawdzić, jak wyglądają źrenice. Były rozszerzone. Z bocznej kieszeni kurtki wyjął latarkę i poświecił nią w nieruchome oczy. Nie zareagowały. Zdjął rękawiczkę z prawej ręki i wskazującym palcem dotknął prawej gałki ocznej. Również bez reakcji.
– Przekonałeś się? Tak jak mówiłem, jest już w zaświatach, wita się ze zmarłymi krewnymi. Spadajmy, póki jeszcze nikt nas nie zobaczył.
Po chwili trzasnęły drzwi furgonetki. Silnik odpalił, koła bryzgnęły śniegiem i odjechali.
– Będziemy musieli zmienić opony – zagadnął Geniek, zerkając na kompana.
– I tak były do wymiany, tym się nie martw – mrugnął okiem Czesiek.
– Jutro rano chcę mieć raport.
– Yes, Sir!