Читать книгу Kod śmierci - Zbigniew Wojtasiński - Страница 6
Rozdział pierwszy 1
ОглавлениеPrawie trzy miesiące wcześniej. Był wrzesień, niedzielny poranek. I byli w mieszkaniu Ewy przy Złotej 44 w Warszawie. Zapowiadał się wyjątkowo słoneczny, ciepły dzień. Złota polska jesień. Robert Mądrala myślał, że ten dzień spędzą razem. Bo to nie miała być taka tylko znajomość na jedną noc. Było im to przeznaczone i chciał, żeby trwało dłużej. Jak najdłużej.
Wyobrażał sobie spacer w blasku słońca, gdzieś w Łazienkach albo za miastem. Usiedliby na ławeczce pod kasztanowcem, przybiegłyby wiewiórki, a przechodnie spoglądaliby z uśmiechem. Jaka piękna i kochająca się para. Był naiwny? Jak zawsze. Ale w jego życiu coś się zmieniło.
– Wybacz – usłyszał – muszę jechać do szpitala, mam dyżur. Potem wyjaśniała, że zastępuje koleżankę, która ma jakieś ważne sprawy rodzinne. Przepraszała, znowu poczuł jej usta i muśnięcia włosów, policzka, a na koniec zrobiła taką minę, że zmiękczyłaby nawet prokuratora.
Ewa, Jabłczyńska, najbardziej seksowna pielęgniarka Instytutu Chorób Zakaźnych i Tropikalnych w Warszawie. Dla Mądrali pierwsza poważna znajomość od dłuższego czasu. I to właśnie wtedy dowiedział się o pierwszym od niepamiętnych czasów przypadku dżumy w Polsce. Tej choroby nie było od stuleci. Przynajmniej tyle pamiętał z lekcji historii.
Ewa musiała tam być. Dlatego była nawet zadowolona z tego zastępstwa. Jest przecież pielęgniarką oddziałową, ważną osobą. Wiele od niej zależy. A sytuacja jest wyjątkowa. – Ten mężczyzna jest w ciężkim stanie, może nie przeżyć – dodała, ściszając głos.
To wtedy w jego głowie coś zaiskrzyło, a potem wszystko się potoczyło, jakby zapaliła się sterta słomy. Zapomniał o Łazienkach i wiewiórkach. Kiedy wrócił do swojego mieszkania przy ul. Wiejskiej myślał o Ewie, ale również o Zadżumionym i zagadkowym zakażeniu. Jego dziennikarski nos zaczął wietrzyć sensację.
Następnego dnia w poniedziałek spotkał się z dyrektorem Instytutu dr. Andrzejem Należytym, szefem Ewy. Pamiętał go, wiedział, że to lekarz wyjątkowy, znany z wielu zagranicznych misji, który jeszcze za życia stał się legendą. Dystyngowany, jakby z innego wymiaru, z brodą à la Pasteur, na dodatek z charyzmą. Przywitał go w nieskazitelnie białym fartuchu.
Doktor był zaskoczony wizytą dziennikarza. Owszem, spodziewał się medialnej burzy, ale jeszcze nie teraz, nie tego dnia. Co miał robić? Nie chował głowy w piasek, to nie było w jego stylu. Odebrał telefon od dziennikarza i zgodził się na spotkanie.
– Redaktorze, nie ma co robić sensacji… – przywitał dziennikarza „Jutrzenki”, lekko zawieszając głos. Podobnie przebiegała cała rozmowa. Doktor Należyty starał się być rzeczowy oraz przekonujący. Trzymał się faktów, nie chciał bawić się w spekulacje. Nie podawał zbyt wielu szczegółów. A dziennikarz był natrętny.
Mądrala wiedział, że na ciężką postać dżumy zachorował Sławomir Karpuszko (zdradziła mu Ewa, dodając: „nie powinnam tego robić”). Sprawdził w Internecie: to wirusolog i bakteriolog z Ośrodka Badań Biologicznych pod Warszawą. Przypadek? Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby skojarzyć, że pałeczka dżumy spłatała badaczom figla. Ale tego już Należytemu nie powiedział.
– Chcesz mieć hit na pierwszą stronę? – zapytał redaktora naczelnego i właściciela tygodnika „Jutrzenka” Alojzego Marszałka, kiedy w poniedziałek zawitał do redakcji. Naczelny miał wielką jak koń głowę, ciemne duże oczy, dziwne i przeszywające. Mądrala nigdy nie mógł pojąć, co takiego w nich jest. Może sam diabeł.
– Nie rozśmieszaj mnie, Mądrala. Po szumnych zapowiedziach twoje hity nadają się jedynie na kronikę towarzyską – powiedział Alzheimer. Tak naczelnego nazywano w redakcji, bo nigdy nie pamiętał o podwyżkach dla pracowników. Cynik, którego można kochać lub nienawidzić.
Alzheimer lubił prowokować, dobrze jednak znał swego najlepszego dziennikarza. – Co masz? – zapytał już potulnym głosem.
– Dżumę.
– Jaką dżumę, o czym ty mówisz? – ożywił się.
– Posłuchaj, chodzi o bakterię, która wyskoczyła z laboratorium. To poważna sprawa.
– Jesteś pewien? Lepiej, żebyś się nie mylił. Od dłuższego czasu pracujesz na kredyt mojej cierpliwości. Kiedy coś dasz? – naczelny przeszedł natychmiast do konkretów.
Robert dał sobie chwilę na zastanowienie, ale to nie było potrzebne. – Zdążę do najbliższego wydania – odpowiedział zdecydowanie. – Potrzebuję kilku dni.
– Pośpiesz się. Chyba nie myślisz, że prowadzę schronisko dla dziennikarzy – odpowiedział w swoim stylu Alzheimer.
Bioterroryści? Zamierzają rozpętać epidemię? To zbyt łatwe wytłumaczenie. Taki scenariusz wydawał się najmniej prawdopodobny. Doktor Należyty wspomniał, że jest to jedynie zawleczenie zakażenia z jakiegoś innego kraju, np. z Afryki, gdzie dżuma wciąż występuje. To się może zdarzyć w każdym kraju. Ale Mądrali to nie przekonało.
Kojarzył dwa fakty. Zanim jeszcze Karpuszko trafił do szpitala w Warszawie, toruńscy archeolodzy ogłosili, że podczas wykopalisk w Polsce natrafili na zwłoki ludzi z okresu średniowiecza, z czasów kiedy szalała „czarna śmierć”. Połączenie jednego z drugim samo się narzucało. Czy ten lekarz nie bierze tego pod uwagę?
Wtedy coś sobie przypomniał.
„To nie są jakieś tam szkielety, jak na cmentarzu w Londynie, lecz znakomicie zachowane zwłoki kilku osób. Być może to ofiary dżumy. Czy to cię interesuje?” – kilka dni wcześniej zagadnęła Mądralę Urszula Strumiłło, sekretarka szefa „Jutrzenki”, najlepszy tyłeczek w całej redakcji.
Nie miała jeszcze trzydziestki i nie mogła tyle mieć, bo każda trzydziestka wylatywała z pracy pod byle pretekstem. Wszystko z powodu syndromu mężczyzny po pięćdziesiątce. Dwudziestolatka nie musiała być zdolna do przyrządzania herbaty, wystarczyło, że była wysoka, miała wydatny biust, krągłą pupę oraz zgrabne nogi. I mogła być asystentką naczelnego. Kolor włosów nie miał żadnego znaczenia.
Ula wiedziała, że jej dni są policzone, do trzydziestki chyba niewiele jej brakowało. I zaczęła się rozglądać po redakcji. Padło na Mądralę, na jego poczciwą twarz. Zaoferowała mu swoją pomoc, jako wyjątkowo dobrze poinformowana asystentka.
Wtedy jakieś szkielety nie zrobiły na Mądrali żadnego wrażenia. „Sorry, zwłoki z czasów średniowiecza mnie nie interesują” – odpowiedział dość obcesowo. Teraz nagle zmienił zdanie. – Urszulko, moja droga, gdzie są te wykopaliska, o których mi wspominałaś – starał się być miły jak tylko potrafił.
– Na południu Warmii, w okolicach Nowego Miasta. A jednak cię to zainteresowało? – powiedziała z takim chłodem, że wzrokiem byłaby w stanie zamrozić przelatującego gołębia.
We wtorek z samego rana Mądrala wyruszył swoim mini cooperem w kolorze green british racing do Nowego Miasta. Wyszedł ze swojego mieszkania przy ul. Wiejskiej, wsiadł do windy i zjechał do podziemnego garażu. Tak jak się spodziewał, na ulicach było pusto, dochodziła dopiero szósta rano. Posłowie jeszcze spali, podobnie jak adwokaci i szefowie korporacji. Powinien szybko wydostać się z Warszawy, tłoczno będzie za godzinę lub dwie.
Otworzył pilotem bramę i wyjechał na ulicę. Mógł sobie pozwolić na odrobinę fantazji. Opony piszczały na zakrętach, hamulce się grzały, a jego samochód, który tolerował tylko gładki asfalt, podskakiwał na wszystkich nierównościach dróg, ulic i mostów. Zjechał z mostu Poniatowskiego i z impetem ruszył wzdłuż Wisły na północny zachód, nie zdejmując nogi z gazu. O tej porze zwykle nie widać policyjnych radiowozów.
Chciał jak najszybciej być na miejscu. Nowe Miasto to niewielkie miasteczko położone na zachód od Drwęcy, w dolinie między okolicznymi pagórkami. Przebywał tam dr Jan Mrówka, archeolog i antropolog specjalizujący się w badaniach grobów, mumii i resztek szkieletów. Tam też tkwił klucz do rozwiązania jego zagadki.
– Przyjadę z samego rana – powiedział Mądrala, nie określając, co znaczy „rano”.
Jadąc, starał się ustalić fakty. W Google znalazł osiem osób o imieniu i nazwisku Sławomir Karpuszko. Jeden Karpuszko zginął w wypadku drogowym, drugi był księdzem, odprawiał msze na Jasnej Górze. Pominął jeszcze kilka innych osób i znalazł tego, którego szukał – pracownika Ośrodka Badań Biologicznych. Karpuszko, Sławomir, bez wątpienia ten, który zakaził się dżumą.
Znowu przeszukał Internet. Dowiedział się, że można wyizolować drobnoustroje z próbek tkanek z odległej przeszłości, kiedy ludzie żyli w szałasach i posługiwali się głównie maczugą. W wiecznej zmarzlinie zamierają niemal na wieczność, na setki lub tysiące lat albo jeszcze dłużej. Lecz nawet po tak długim okresie biolodzy potrafią je ożywić. Czasami drobnoustroje ożywają same, na przykład na skutek efektu cieplarnianego.
W próbkach pobranych na Syberii francuski biolog prof. Jean-Michel Claverie wykrył w pełni zachowanego wirusa sprzed 30 tys. lat. Mądrala wyczytał, że to jeden z największych odkrytych wirusów i że można go dostrzec pod zwykłym mikroskopem. Naukowiec postanowił go ożywić. I patogen ożył. Zaatakował amebę, a potem zaczął się rozmnażać. I wszystko mogło się wydarzyć.
Co mogło się wydarzyć w Ośrodku Badań Biologicznych? Mądrala był przekonany, że sensację ma na wyciagnięcie ręki.