Читать книгу Dwie połówki świdermajera - Zbigniew Zbikowski - Страница 6

1

Оглавление

– Wkrótce będziemy musiały poważnie porozmawiać – powiedziała ciotka Irmina.

Rzuciła te kilka słów jakby od niechcenia, przechodząc przez sień z kuchni do pokoju stołowego. Zuzanna akurat chwytała za klamkę, by wyjść z domu. Za dziesięć minut odjeżdżała jej SKM-ka do Warszawy. Dokładnie tyle czasu potrzebowała, by spokojnie dojść do stacji. Zatrzymała się jednak. Sporo ryzykowała, bo opóźnienie wyjścia groziło oczekiwaniem na następny pociąg i zameldowaniem się w pracy kwadrans po ósmej.

Stojąc w półotwartych drzwiach, zapytała głośno i szybko:

– Tak? A o czym to ciocia chce rozmawiać?

Irmina zawróciła ze stołowego i energicznie machnęła ręką.

– Ach, jeszcze zobaczymy – rzekła w odpowiedzi i podeszła całkiem blisko. – Może wcale nie będzie trzeba. – Mówiąc to, zaczęła delikatnie wypychać Zuzannę za drzwi. – Spóźnisz się – ponagliła ją, jakby na usprawiedliwienie, że nie podejmuje niespodziewanie wywołanego tematu.

Przez następne trzy dni nie wracała do niego. Zuzanna też o nim nie przypominała, mimo że zżerała jej ciekawość, co też ciotka ma jej do powiedzenia. Zacięła się jednak i konsekwentnie milczała. Po trzech dniach złamała się. Postanowiła, że tego dnia, choćby nie wiem co, jak tylko znajdą się same, zapyta wprost, o co chodzi.

Nie mogło to jednak nastąpić zaraz po powrocie, gdyż przedtem czekało ją spotkanie z Wioletą. Po to właśnie wyszła z pracy godzinę wcześniej, by jeszcze przed obiadem zaprowadzić koleżankę do willi i przedstawić ją ciotce.

Wioleta, w krótkiej wąskiej spódnicy i lekkim trykocie z dużym wycięciem pod szyją, z rozpuszczonymi blond włosami, czekała – jak się umówiły – na stacji. A umówiły się przed trzema dniami, natychmiast po tym, jak Zuzanna przekonała ją, że zamieszkanie w pokoju na poddaszu w willi ciotki Irminy, obecnie pustym, przyniesie wszystkim same korzyści.

– Ojej, Zuzi, ale się denerwuję! – powiedziała Wioleta zaraz po powitaniu, po czym od razu dodała: – Co tam, powiem szczerze, jak jest. Zgodziłam się, bo wiesz, lubię cię, ale tak naprawdę cholernie się boję.

– Niby czego? – spytała Zuzanna.

– No wiesz, ta twoja ciotka, różnie o niej u nas w Kornelinie mówią. Nawet w Otwocku od kogoś słyszałam.

– Co na przykład?

– Przecież mówiłam ci już. Taka jakby niesympatyczna, nieprzystępna.

– Że nie wdaje się w plotki z sąsiadkami?

– No nie, ale… Nawet to jej imię. Wiesz, jak ją u nas nazywają?

– Ciekawe.

– Mina. Że niby nierozbrojona. Jak źle się obchodzisz, zaraz wybucha.

Zuzanna zaśmiała się w głos.

– Coś w tym jest – rzekła rozbawiona. – Ma duże wymagania wobec swoich rozmówców.

– Mówili jeszcze inaczej.

– Słyszałam: Ira!

– Znaczy, wiesz. Ale co to właściwie znaczy?

– To samo. Że wybuchowa. IRA, była kiedyś taka organizacja terrorystyczna. Mina, IRA, na jedno wychodzi. Nie przejmuj się, to tylko pozory. Nie jest na pewno irlandzką terrorystką. Ciotka to naprawdę bardzo zrównoważona osoba i trzeźwo ocenia ludzi. Z równowagi można ją wyprowadzić tylko na dwa sposoby. Bałaganiarstwem i głupotą. A że tego wokół nie brakuje…

Wioleta zwolniła kroku.

– Wiesz co, Zuzi, to może jednak odpuśćmy? – rzuciła z kwaśną miną. – Mistrzynią porządku to ja raczej nie jestem. Szkoły też za wiele nie mam, gimnazjum i dwa lata zawodówki. Zostanę na starym pokoju. Z tym faciem, co mnie molestuje, jakoś sobie poradzę albo może Biernatowie wynajmą mi pokoik u siebie. Kończą remont, podobno niedługo ma być gotowy.

– Wykluczone! W ten sposób byłabyś ciągle w pracy, na okrągło. Dziewczyno, mając cię pod ręką, oni by w ciebie orali całą dobę. Zostałabyś ich niewolnicą! O ile już nie jesteś.

Wioleta zamilkła na moment, po czym cicho rzekła:

– Powiem ci coś, ale w zaufaniu. Wiem, że nie wygadasz. Przyrzekasz?

– Ojej, no mówże.

– Wygląda na to, że Biernatowie popadli w duże kłopoty. Chociaż z drugiej strony, jak się tak przyjrzeć…

Nagle ożywiła się. Przerzuciła torebkę na drugie ramię i lewą dłonią ścisnęła przedramię Zuzanny. Przyspieszyła, drobiąc krok.

– Żebyś wiedziała, co się dziś wydarzyło! – zapiszczała podniesionym głosem. Bez wątpienia to właśnie chciała powiedzieć. – Mówię ci, no, niesamowite. Ale ciacho!

– Że niby co? Gdzie? O czym ty mówisz?

– No, u Biernatów, w lokalu. Prawdziwy Włoch! – Wioleta podniecała się coraz bardziej.

– Był? Jest? O co chodzi?

– Jak nic, jakiś mafioso, ci mówię. Biernatowie skakali nad nim, jakby był ich szefem co najmniej. Oboje! Wyobrażasz sobie?

– No i co?

– Właśnie to! Skąd tu Włoch się wziął? W dodatku taki przystojniak, no, ciacho!

– Siedział, jadł i co? Pewnie przyglądał ci się nachalnie?

– Żebyś wiedziała! Wodził gałami i uśmiechał się bezczelnie. Wiesz, jacy są ci Włosi.

– A ty co na to?

– Robiłam, co do mnie należy. To znaczy podawałam, jak mi kazali. Ale kasę wziął Biernat, napiwku nie dostałam. O ile tamten w ogóle płacił. Może nawet było odwrotnie, to znaczy Biernatowie opłacają się mafii. Podsłuchałam co nieco.

– Co na przykład?

– Ten Włoch powiedział, że kara mija. Mija, rozumiesz? Znaczy, że jeszcze nie minęła. Czyli dalej muszą płacić! – oznajmiła z triumfem w głosie. – O ile mają z czego. Taka głupia to ja nie jestem.

Zuzanna poczuła się rozbawiona, ale śmiała się tylko w duchu. Nie dała tego po sobie poznać.

– Oj, Wiola, Wiola, fantazję to ty masz! – powiedziała wesoło. – Cara mia, rozumiesz? Moja miła. To po włosku. Zwykły, uprzejmy zwrot. Pewnie do Biernatowej tak się zwracał.

Wioleta zaniemówiła na chwilę.

– No, jak tak… może głupia jestem – bąknęła. – Tak czy siak, mocno podejrzanie to wyglądało, ta jego wizyta. Normalnie to konsumentami właściciele osobiście się nie zajmują. Ale ten Włoch, mówię ci! Od razu pomyślałam, że pasowalibyście do siebie. Taki czarny, znaczy w sensie, że włosy. I oczy. I skóra taka śniada. Tylko że ci Włosi, wiesz, straszni napaleńcy są, no nie? Miałam takie wrażenie, że rozbiera mnie wzrokiem. Wiem co mówię, kumpela jest już dwa lata we Włoszech i mówiła mi… – Zuzanna zdawała się nie słuchać. Zwolniła, zamyśliła się. – Ej, Zuzi! – Wioleta przechyliła się, żeby zajrzeć jej w oczy. – Co z tobą? Mareczek się przypomniał?

– Wiola, proszę cię.

– Dobra, nic nie mówię. Pisał może? Na czacie byliście? Chociaż esemesa przysłał? – Nie doczekała się odpowiedzi. – Ech, faceci! – mówiła dalej. – Trzy miesiące. I to tylko, jak mocno kocha. Dłużej bez baby nie wytrzyma.

Zuzanna ciągle milczała. Szły dłuższy czas główną ulicą Kornelina, prostopadłą do torów, aż skręciły w boczną uliczkę, zabudowaną jednorodzinnymi domami.

– No sorry, Zuzi – rzekła wreszcie Wioleta – ale mówię, jak jest, jak przyjaciółce. Chyba się o to nie gniewasz?

– Nie – odrzekła Zuzanna cicho. – Tylko skąd możesz wiedzieć takie rzeczy?

– O Boże, Zuzka, ty to chyba głupia jesteś! Taka mądra, a taka naiwna. Faceci tak mają po prostu. Nic na to nie poradzisz. Kiedy Marek ostatnio był w Polsce?

– Trzy miesiące temu. Na Wielkanoc.

– I kiedy znowu przylatuje?

Zuzanna zrobiła niewyraźną minę.

– Nie pisał? Nie dzwonił? Nie rozmawialiście na Skypie?

– Szczerze mówiąc, coraz rzadziej. Trzeci tydzień ani słowa. Ma nową pracę, lepiej zarabia.

– I bardzo dobrze, niech mu idzie na zdrowie. Więcej zarobi, więcej wyda. A ty, dziewczyno, pomyśl o sobie, o… – Znowu skręciły, teraz już w uliczkę, na końcu której stała willa Irminy. – Ojejku! – wrzasnęła Wioleta. – To on! To jego wóz! Zobacz, tam! Nie mogę, stoi koło was!

Ciemnoczerwona sportowa alfa romeo stała zaparkowana jednym bokiem na chodniku, obok pomalowanej zapewne kilkanaście lat temu na wyblakły błękit drewnianej parterowej willi z dwiema facjatkami i wysokim daszkiem nad ozdobnym gankiem, na froncie którego wprawne oko mogło dostrzec ciemniejszy napis „Morena”. Wioleta gorączkowała się; to przyspieszała kroku, to zwalniała. Na twarzy Zuzanny widać było skupienie, jakby o czymś intensywnie myślała.

Zanim doszły do ogrodzenia willi, musiały przejść wzdłuż nowego, ceglanego, w części ażurowego parkanu okalającego sąsiedni, niedawno wybudowany dom, nazywany powszechnie willą Gargamela, albo krótko Gargamelem – tak też mówiono na jego właściciela. Dom miał wymyślną, jakby wziętą z disnejowskiej bajki architekturę, a do jednego z jego narożników przylegała okrągła, niewysoka wieżyczka ze spiczastym dachem. Zuzanna przechodziła obok tego parkanu oraz kutej, sterowanej pilotem bramy każdego dnia i widok dziwacznego budynku spowszechniał jej na tyle, że nie zwracała na niego uwagi. Nie spowszechniało jej natomiast uczucie, jakiego doznawała, gdy spoglądała na spacerującego często wokół domu ponurego, silnie zbudowanego mężczyznę, którego towarzyszem był zawsze mocno umięśniony pies z gatunku nazywanego zabójcami. Mężczyzna nigdy się nie uśmiechał i nie pozdrawiał sąsiadów. Teraz też, kryjąc oczy za ciemnymi szkłami, stał z psem u nogi i patrzył.

– Brrr, co za typ – szepnęła Wioleta. – Znasz go? – Zuzanna zaprzeczyła, kręcąc energicznie głową. – Mówią na mieście, że to podobno tylko stróż, czy ktoś taki. Pilnuje chałupy. Właściciela nikt tu nigdy nie widuje – ciągnęła Wioleta. – Ciekawe, kto to.

– Nie przedstawił mi się dotąd – odrzekła drwiąco Zuzanna. – Do gospody nie zagląda?

– Nie o nim mówię. Ten tutaj to zwykły cieć. – Wioleta machnęła ręką. – Do kogo należy cała ta nieruchomość, o, to dopiero jest ciekawe… Ja myślę, że nawet Biernat nie wie. Ale zobacz, co za wóz! – wykrzyknęła nagle. – Klasa, co nie? Nie przejechałabyś się takim? Oczywiście otwartym, żeby wiatr, no wiesz, fryzurę rozwiewał. – Dla zobrazowania, co ma na myśli, roztrąciła obiema dłońmi swoje długie jasne włosy.

Doszły do alfy ze składanym dachem, mimo ciepłej pogody zasuniętym. Samochód miał włoskie tablice rejestracyjne. Zuzanna bez słowa omiotła go wzrokiem, po czym skierowała się do furtki.

Wioleta zawahała się.

– No, wchodźże! – ponagliła ją Zuzanna. – Czego stoisz?

– Myślisz, że to dobry pomysł jest, żeby teraz? A jak on siedzi u was?

– To tym bardziej. Chodź! Jesteśmy przecież umówione na ważną rozmowę.

Pociągnęła koleżankę za rękaw i przeprowadziła przez furtkę.

Willa stała blisko drogi, szybko więc, zaledwie po kilkunastu krokach, obie znalazły się w środku. Zuzanna zostawiła torebkę na wieszaku w obszernej sieni i zajrzała do pokoju stołowego. Ujrzała tam siedzącego przy starym, pociemniałym, przykrytym szydełkową serwetką stole nieznajomego ciemnowłosego mężczyznę. W wazonie pyszniły się świeże róże, poza tym na blacie stała tylko dyżurna cukiernica. Gość, ujrzawszy Zuzannę, zerwał się na równe nogi. Irmina, która zajmowała krzesło po przeciwnej stronie, plecami do wejścia, także wstała.

– Żen dobri! – rzucił nieznajomy i pokazał zęby w pełnym uśmiechu.

Był w lekkim jasnym letnim garniturze i rozpiętej głęboko koszuli. Niewysoki. Ciemne okulary zatknął nad czołem z czarnowłosą grzywą modnej fryzury typu pompadour. Miał rzeczywiście śniadą cerę i czarne oczy.

– Dzień dobry – odpowiedziała Zuzanna, także w uśmiechu.

– O, dobrze, że już jesteś – powiedziała ciotka Irmina. – Poznaj pana…

– …Paolo Vecchi – przedstawił się nieznajomy i pierwszy wyciągnął rękę na powitanie.

Zuzanna podała dłoń i wymieniła tylko swoje imię.

– Nie jestem sama. Jest ze mną koleżanka, jak się z ciocią umawiałyśmy.

Cofnęła się i wciągnęła do salonu Wioletę, stojącą dotąd w sieni.

Paolo, ujrzawszy ją, jakby lekko się zmieszał, ale i do niej wyciągnął rękę.

– Wioleta – bąknęła dziewczyna na powitanie. – Ale my już się spotkaliśmy, nieprawda…?

– Violetta, cudo kwiat – rzekł Paolo z emfazą, jakby udając, że nie słyszy o wcześniejszym spotkaniu. – Nie wiem, jak po polsku.

– Fiołek – podpowiedziała Zuzanna.

– Fi…o…uek – powtórzył Paolo, zerkając ciekawie na Wioletę, która prężyła się z wrażenia, że o niej się mówi, i wypinała piersi.

– Usiądźmy – zaproponowała Irmina i wskazała krzesła.

Zajęli miejsca. Wioleta usiadła nieśmiało na brzegu, ściągając łopatki. Na moment zaległa cisza.

– Pan Paolo jest Włochem… jak widać… i przyszedł do nas z pewną propozycją… – oznajmiła wreszcie Irmina i złożyła dłonie, jakby chciała nadać swej wypowiedzi bardziej uroczysty charakter.

– Do nas? Chyba do cioci – przerwała Zuzanna, poirytowana nieco, że jej plan na dzisiejsze popołudnie zaburzyła niespodziewana wizyta.

Irmina spojrzała na nią karcąco.

– Twoje zdanie w tej sprawie też będzie się liczyć – rzekła sucho. – Powiedziałabym nawet, że będzie najważniejsze. Ta uszczypliwość jest więc nie na miejscu, moja panno.

– To ciekawe – odrzekła Zuzanna, nie porzucając zaczepnego tonu. – O co chodzi?

Irmina przełknęła ślinę.

– Zanim przejdziemy do rzeczy; skoro już jesteś, bądź tak dobra i zrób nam coś do picia – zaproponowała, niby uprzejmie, ale w zdaniu tym kryło się nieznoszące sprzeciwu polecenie.

– To znaczy co? – spytała Zuzanna obcesowo i skierowała wzrok na Paola. – Kawa czy herbata?

Paolo popatrzył niepewnie po paniach.

– Co ty proponujesz, Zuzanna? – zapytał, przechodząc bezceremonialnie na mówienie sobie po imieniu.

– Herbatę – rzuciła Zuzanna prowokacyjnie. – Może zieloną?

– Noo… nie wiem – Gość się stropił.

– Ależ, Zuziu– rzekła pojednawczo Irmina. – Pan przecież jest Włochem…

– Właśnie tak – podchwycił Paolo i znowu błysnął kompletem zębów.

– Ale po polsku rozumie – zauważyła Zuzanna.

– Mało. Tylko tyle – oświadczył gość i wyciągnął przed siebie dłoń, by pokazać w powietrzu niewielki odcinek między kciukiem a palcem wskazującym.

– W takim razie chodź, Wiola, zrobimy wszystkim kawę.

Przeszły obie do kuchni. Zuzanna zaczęła nerwowo przeglądać zawartość szafek. Znalazła w końcu filtr, którego szukała. Nalała do dzbanka wody i przelała ją do kawiarki.

– I co o nim myślisz? – Wiola, podekscytowana, rzuciła w końcu pytanie, które od wejścia do kuchni cisnęło się jej na usta.

– O nim? – odrzekła Zuzanna obojętnie. – Obawiam się, że nie jest prawdziwym Włochem.

– No co ty, Zuzi? Dlaczego? Mówi po włosku, ma wóz z włoską rejestracją… I wygląda!

Zuzanna napełniała filtr zmieloną kawą. Kiedy skończyła przygotowania, oparła się o kredens i splotła ręce na brzuchu.

– Prawdziwy Włoch, moja droga, słysząc propozycję wypicia herbaty, zapytałby od razu, czy wygląda na chorego, a nie zastanawiałby się, czy się zgodzić, czy odmówić.

– Oj tam, to jeszcze o niczym nie świadczy. Może nie chciał robić kłopotu…

– Włoch? Nie żartuj. Nie podoba mi się to. Ale zaczekaj, zaraz się przekonamy.

Przeszła do salonu i stojąc w drzwiach, zapytała głośno:

– Dla cioci oczywiście mleczna. Paolo, a dla pana? Jaka kawa?

– Ja taka normalna poproszę – odparł Paolo. –Taka, jak wy pijecie.

Zuzanna wróciła do kuchni.

– Mówiłam. Prawdziwy Włoch zapytałby, czy może być espresso, w zasadzie innej by nie chciał. Do tego woda. Tu coś nie gra. Czego on chce od ciotki?

Podeszła do drzwi i wsunęła głowę do sieni, żeby podsłuchać rozmowę w salonie.

– Hm, rozmawiają po włosku – powiedziała po chwili. – Nie mam pojęcia, o czym. Niby o kwiatach, o ogrodzie… O, teraz o obrazach… Szkoda, że tak mało rozumiem.

– To pani Irmina też zna włoski?! – zawołała zdumiona Wioleta.

– Zdziwiona? To normalne. Jakoś kiedyś musiała się porozumiewać ze swoim włoskim małżonkiem, nie?

– Co ty mówisz! Przecież mąż pani Irminy był Polakiem. Tak przynajmniej słyszałam. Aha, i widziałam jego grób na naszym, znaczy tutejszym, cmentarzu.

– To drugi mąż. Ja mówię o pierwszym. Ciotka dwa razy została wdową. Za pierwszym razem, gdy była bardzo młoda.

– Serio? O tym nie słyszałam. – W jej oczach pojawił się błysk. – Musisz koniecznie opowiedzieć mi tę historię.

– Chyba raczej nie teraz. Poza tym sama mało o niej wiem. Ten Paolo… dziwna postać.

– Może to jakiś kuzyn? Miałabyś kuzyna Włocha. Ale czad! I to z mafii!

– Przestań, Wiola, nigdy o kimś takim z ust ciotki nie słyszałam. Poza tym…

– Co?

– E, nic. Zbyt dalekie pokrewieństwo, o ile w ogóle jakieś. Zaczekaj, przyniosę filiżanki.

Weszła znowu do salonu i podeszła do serwantki. Paolo stał właśnie przed jednym z dwóch olejnych obrazów wiszących na ścianie w sąsiedztwie oprawionych w ramki starych grafik, i uważnie mu się przyglądał, wodząc wręcz nosem po płótnie. Zaledwie na ułamek sekundy oderwał się od tego zajęcia, by rzucić Zuzannie nieznaczny uśmiech. Odwzajemniła się tym samym i patrząc na ciotkę, pytająco wskazała palcem porcelanę za szkłem. Ta kiwnęła głową. Zuzanna wystawiła na tacę cztery filiżanki i wróciła do kuchni.

Woda w kawiarce, zmieniona w parę, zdążyła przedrzeć się przez filtr i spłynąć brunatnym płynem do dzbanka. Zuzanna już zamierzała rozlać go do filiżanek, gdy nagle zmieniła zdanie.

– Zrobimy inaczej – zdecydowała. – Przetrzyj je i zanieś puste.

Wioleta z wprawą kelnerki szybko otarła porcelanę kuchenną ściereczką, ustawiła oddzielnie cztery spodki i filiżanki, dołożyła jeszcze cztery małe łyżeczki, po czym podniosła tacę i wyszła. Zuzanna wlała do dzbanuszka mleko i razem z kawą w większym dzbanku wniosła je do salonu, by postawić je na stole.

– Zapraszam – powiedziała.

Przed każdym stała już filiżanka.

– Ciocia pierwsza.

– Chyba gość pierwszy, prawda? – zaoponowała Irmina.

– Nie, ciocia – rzekła zdecydowanie Zuzanna. – Proszę. Naleję cioci.

– No wie pani! – Irmina z nutą oburzenia w głosie zwróciła się niespodziewanie do Wiolety. – Wie pani, że ona przypomina mi czasem mojego nieboszczyka męża?

Wioleta uśmiechnęła się niepewnie, nie mając pojęcia, co na to powiedzieć, choć miała ochotę zapytać, którego męża ma na myśli – włoskiego czy polskiego.

– Teraz mleczko. Ciocia sama, bo nie wiem ile – komenderowała Zuzanna.

Irmina przechyliła lekko dwa razy dzbanuszek nad filiżanką. Jej ciemna zawartość zaraz nabrała jaśniejszej barwy.

– Paolo, proszę też sobie nalać – rzekła do gościa.

Mężczyzna napełnił filiżankę kawą, a Zuzanna podsunęła mu dzbanuszek. Ten ujął go w dwa palce i przechylił. Zuzanna rzuciła ku niczego niepojmującej Wiolecie triumfalne spojrzenie. Kiedy wreszcie i one miały pełne filiżanki, wstała i powiedziała:

– Wiola, pozwól jeszcze na moment, pomożesz mi.

Gdy weszły znowu do kuchni, Zuzanna wcisnęła koleżankę w kąt i syknęła:

– Widziałaś? Widziałaś to? Na sto procent nie jest prawdziwym Włochem.

– Bo co? Nie zapytał o cukier? Nie podałaś.

– Cukiernica stoi na stole. To nie to. Mleczko! Włosi nie zabielają kawy, chyba że do śniadania. Dla nich picie białej kawy po południu to wstyd i obciach, rozumiesz? Prawie jak picie herbaty.

– Na pewno? Tak dobrze ich znasz? Ciekawe skąd.

– Znam trochę, to wystarczy. Mówię ci. Miejmy się na baczności.

Wróciły do salonu i siadły spokojnie na swoich krzesłach. Sięgnęły do filiżanek.

– Można już? – zaczęła Irmina bardziej uroczystym głosem, a nie słysząc sprzeciwu, zaczęła: – No więc, chodzi o to, że pan Paolo chciałby na jakiś czas u nas zamieszkać.

Wioleta chciała wykrzyknąć „Co takiego?”, ale miała kawę w ustach, więc tylko lekko się zakrztusiła. Zuzanna zdębiała. Bąknęła jedynie:

– Ale przecież…

I utknęła. Co miała powiedzieć? Że to mężczyzna, a w domu dwie kobiety, w tym jedna młoda panna? Ciotka Irmina nie należała do osób przesadnie pruderyjnych, poza tym z samego faktu zamieszkania nic jeszcze nie wynikało. Że go nie znają? Lokatora nie trzeba znać na wylot, on mieszka i płaci, a gdy zachowuje się nieodpowiednio, można mu podziękować. Że inaczej się umawiały? O, to jest argument. Zaszumiało jej lekko w głowie, serce przyspieszyło rytm. Nie rozumiała, po co ciotka urządziła całe to przedstawienie. Jeśli koniecznie chciała skonsultować z nią odpowiedź dla Paola, mogła porozmawiać dyskretnie na boku, a nie tak otwarcie, w dodatku przy Wiolecie.

– No i co, Zuziu, co ty na to? – spytała Irmina.

– To może ja już sobie pójdę – rzekła Wioleta i wstała od stołu.

– Siadaj! – rozkazała Zuzanna i koleżanka posłusznie wykonała jej polecenie. – Skąd taki pomysł, żeby Paolo… i dlaczego akurat u nas?

– Według tego, co usłyszałam od pana, to państwo Biernatowie nas zarekomendowali – oznajmiła ciotka.

– Bierna… – wykrztusiła Zuzanna zaledwie dwie sylaby znanego w okolicy nazwiska.

– Właśnie tak – podchwycił Paolo. – Ja tam jadłem, to jedna tu ristorante, i pytam ja o hotel lub takie pensione, gdzie mogę mieszkać, i ta signora proponuje Morena, że pani mówi italiano i w ogóle. Ja się nie spodziewa, że tu tyle panie.

Wioleta patrzyła na niego spode łba, jakby straciła całe uwielbienie dla ciacha, jakie w nim wcześniej widziała. Zuzanna intensywnie myślała w poszukiwaniu dobrego pretekstu do odmowy.

– Ależ, ciociu – rzekła łagodnie. – Przecież już zgodziliśmy się przyjąć Wioletkę, prawda? Gdzie Paolo miałby zamieszkać? W gabinecie? Więcej wolnych pokoi nie mamy. Chyba że wyremontujemy tę graciarnię na górze.

Wioleta znowu wstała.

– Siadaj, mówię ci! – rzekła ostro Zuzanna. – O tobie tu mowa.

– Dwa miesiące, do… settembre… jak to będzie? – zwrócił się do ciotki.

– Do września – podpowiedziała.

– Właśnie. Dobrze płacę – oświadczył.

– Skoro masz dużo pieniędzy, możesz spokojnie zamieszkać w hotelu, choćby w Otwocku, to niedaleko – wypaliła Zuzanna. – Czemu u nas?

Irmina przysłoniła oczy dłonią. Wioleta nie odrywała wzroku od stołu. Paolo poczuł zmieszanie. Poprawił nerwowo okulary na czole.

Scusi – rzekł, rozkładając ręce – ja nie znam, ja nie wiem. Hotel tu nie ma. Skoro tak, scusi.

– Biernatowie mają na ukończeniu pokój na piętrze – zwróciła się Zuzanna do Irminy, nie zmieniając napastliwego tonu. – Dlaczego przysłali go do nas, jeśli sami mogli wynająć? Jak ciocia myśli?

– Nie wiem, moje dziecko – odrzekła oficjalnym tonem. – Pytam cię o zdanie, bo wolny pokój, w którym można zamieszkać, jest obok twojego. Twoja opinia jest w tym przypadku rozstrzygająca.

– To może… – wtrąciła się nieśmiało Wioleta. – To może, jak pani Irmina się zgodzi… – Nie umiała wykrztusić tego, co pomyślała. – Może ja za dwa miesiące.

– Cicho, Wiola! – przerwała jej Zuzanna. – Paolo może najwyżej, jak już chce koniecznie w Kornelinie, wynająć ten pokój po tobie. O ile gospodarz…

Przerwała, żeby się zanadto nie zapędzić.

Irmina znowu złożyła dłonie.

– Cóż – rzekła – sam pan widzi, Paolo, że sprawa nie jest prosta. – Gość kiwał głową i rzucał wymowne spojrzenia na Zuzannę. Ta wytrzymała jego wzrok. – Liczę, że nie pogniewa się pan na nas z tego powodu – ciągnęła Irmina.

– Poniewa? – zdziwił się Paolo.

Irmina powiedziała coś po włosku.

– Nie, nie poniewa – zapewnił gorąco mężczyzna. – Tylko by chciałem, ja, chodzić tu, wizyty, rozmawiać, italiano, polacco, można?

– Oczywiście! – zgodziła się natychmiast Irmina i dodała: – Prawda, Zuziu?

Zuzanna wzruszyła ramionami.

– To cioci dom – rzekła, i zaraz, żeby osłabić nieprzyjemny wydźwięk tego, co powiedziała, uśmiechnęła się szeroko.

– Oto Zuzanna. – Irmina rozdzieliła dłonie i wskazała nimi swoją krewną. – Moja podpora. Bywa nie do wytrzymania. Może jeszcze pana nie raz zaskoczyć, Paolo, o ile zdecyduje się pan nas odwiedzać. – Gość spojrzał na nią z błyskiem w oku, jakby pytał, czym miałby być zaskoczony. – Ale niech to na razie pozostanie sekretem – zakończyła Irmina.

Interessante – bąknął Paolo do siebie i wypił szybko resztę kawy, po czym wstał, żeby się pożegnać.

Panie także się podniosły. Paolo każdej uścisnął dłoń, patrząc prosto w oczy. Irmina podeszła z nim do drzwi wyjściowych. On wybiegł z domu, wskoczył do samochodu, odkrył dach i gwałtownie ruszył. Trzy kobiety wróciły do salonu.

– No, teraz Biernatowie, jak się o tym dowiedzą, na pewno wywalą mnie z roboty – podsumowała Wioleta.

– Spokojnie – powiedziała Zuzanna. – Jestem pewna, że nie znajdą nikogo na twoje miejsce.

– Tak myślisz?

– Właśnie tak – orzekła, przedrzeźniając akcent Paola. – Chyba że stać ich na obniżenie obrotów.

Wioleta nie od razu zrozumiała, co koleżanka miała na myśli.

– To fakt, coraz mniej klientów mają…

– Sama widzisz, a bez ciebie stracą nawet tę resztę. W końcu większość z nich przychodzi tam ze względu na fajną kelnerkę, z którą i pogadać można, i popatrzeć na nią, bo jest na kim oko zawiesić…

Dziewczyna uśmiechnęła się wreszcie.

– Ty to zawsze umiesz człowieka pocieszyć – stwierdziła.

Irmina obserwowała je w milczeniu, przerzucając spojrzenie z jednej na drugą.

Zuzanna zaczęła zbierać filiżanki. Ustawiła je na tacy, między nie wstawiła dzbaneczek na mleko.

– Czyli co, ciociu, sprawa załatwiona, Wiola zamieszka u nas – powiedziała.

Ciotka, stojąc, z rękoma na oparciu krzesła, rzekła:

– Rzecz rozstrzygnęła się sama, za twoją sprawą. Może tak lepiej? Ten Paolo… Ma pewien urok, ale nic o nim nie wiemy, oprócz tego, co sam o sobie powiedział.

Pytanie o to, co powiedział, wręcz cisnęło się na usta, ale Zuzanna uznała, że zada je, gdy będą same.

– Pozostaje ustalić stawkę – oznajmiła. – Mówiłam cioci, ile Wiola płaci obecnie i tyle samo może płacić tutaj. Wprawdzie ten cały Paolo obiecywał nie wiadomo co…

– Dobrze, dobrze – ucięła Irmina. – Pieniądze nie są tu najistotniejsze. Ważne, żebyśmy dobrze się rozumiały. Kiedy pani się wprowadzi? – zwróciła się do Wiolety.

– Chciałabym od pierwszego. Znaczy, za trzy dni. A czy mogłaby pani mówić mi po imieniu? – zapytała Wioleta. – Tak bym wolała.

– A ile masz lat, moje dziecko?

– Dwadzieścia dwa. Prawie.

– Dwadzieścia dwa… – rzekła w zamyśleniu Irmina. – W twoim wieku… – Zdawało się, że szuka czegoś w pamięci. Po chwili przymknęła powieki. – W twoim wieku byłam już wdową – dokończyła szybko, obniżając ton.

Opuściła ręce i bez słowa wyszła z salonu.

Wioleta stała przez moment nieporuszona.

– Zostaniesz na obiad? – zapytała Zuzanna.

– Co? – Wiola ocknęła się. – Obiad? O tej porze? Nie, ja już jadłam.

– To zjesz drugi. My przeważnie tak jadamy, to znaczy wtedy, kiedy przychodzę z pracy. Jedynie w weekendy wcześniej.

– Nie, nie – powtórzyła Wioleta. – Muszę wracać do restauracji. Koleżanka zastąpiła mnie tylko na dwie godziny. Biernat by się wkurzył, gdybym się spóźniła.

Zebrała ze stołu resztę naczyń i poszła za Zuzanną.

– Długo zamierzasz być tam kelnerką? – usłyszała pytanie, gdy znalazły się w kuchni.

– A co? Masz lepszy pomysł? Bo ja nie – odpowiedziała z nutą poirytowania. – Dobrze, że mam chociaż tę pracę. Mogłabym pewnie pojechać do Londynu i znaleźć robotę na zmywaku, ale jakoś tak, nie wiem…

Zuzanna wlewała ciepłą wodę do miski wstawionej do zlewozmywaka. Wcisnęła też nieco płynu do mycia naczyń i zaczęła zanurzać w niej filiżanki.

– Wiola, pomysł na twoje życie to nie moja rzecz – powiedziała. – Kelnerki zawsze będą potrzebne. Tylko czy musisz nią być już zawsze?

– Dobrze ci tak mówić, jesteś mądra i skończyłaś studia. A ja, co? Bez wykształcenia, nawet bez matury, tylko po dwuletnim gastronomiku, co mogę robić? Pomoc kuchenna. Złapać nadzianego faceta, to najlepsze, co może mi się trafić.

– Oj, nie jesteś wcale głupia, mówię ci. Z głupią bym się nie zadawała.

Koleżanka stała z niewyraźną miną. Zuzanna podała jej filiżankę do wytarcia.

– Tylko tak mówisz, żeby mnie podbudować – rzekła po chwili Wioleta, wycierając filiżankę do sucha i przyglądając się jej. – To ładna porcelana jest, i chyba cenna, co? Rodzinna?

– Dlatego nie wkładam jej do zmywarki – odrzekła Zuzanna. – Ciocia nie używa jej na co dzień, jedynie kiedy ma ważnych gości.

– Chyba u Biernatów coś podobnego widziałam.

– Możliwe. W niejednym domu mają Rosenthala. Chociaż… akurat oni? Bywasz u nich w mieszkaniu?

– Jeden raz, zaraz na początku pracy. A wiesz, co mi Biernat ostatnio powiedział? On już wie, że się znamy i przyjaźnimy, no nie? Powiedział, żebym nie bujała w obłokach, tylko trzymała się tego, co mam w ręku. Bo mogę stracić to, co mam, a obłoków nie chwycę i zostanę z niczym. Mądre, nie?

– Straszył cię chyba, żebyś mu nie uciekła. Sama widzisz.

– W sumie nie. Ma czasem chwile dobroci dla zwierząt, zwłaszcza po robocie, gdy nie ma klientów, i wtedy udziela nam swoich dobrych rad.

– Ciekawe, czy to samo radzi swojej córce. Jak ona ma na imię? Paulina chyba.

– Och, Paulinka to ich oczko w głowie. Biernat trzy razy dziennie informuje różnych klientów, że córka studiuje w Warszawie marketing i zarządzanie. Nie wiem, kiedy ona ma na to czas. A kochający rodzice już szukają jej dzianego kandydata na męża. – Zastygła na moment w zamyśleniu. – Ty, Zuzi, a może ten Paolo. Nie, chyba niemożliwe. Chociaż…

Rozległa się skoczna melodia dzwonka jej telefonu komórkowego. Wioleta wyszarpnęła aparat z torebki i przeprowadziła liczącą trzy zdania rozmowę.

– Koleżanka – oznajmiła, chowając komórkę. – Muszę lecieć. Wpadnę pojutrze. Mogę?

– Praktycznie już tu mieszkasz – odrzekła Zuzanna, zajęta ustawianiem filiżanek. – Przewieź tylko swoje rzeczy. Pomóc ci?

Wioleta nie słuchała. Szybko opuściła willę i pobiegła do restauracji Biernatów.

Irmina wyszła do ogrodu. Zuzanna wzięła się za przygotowanie obiadu.

Ciągle męczyło ją, o czym też Irmina chciała z nią rozmawiać. Tego dnia, gdy padło niepokojące zdanie, po powrocie z pracy nie udało się odbyć na ten temat rozmowy. Być może okazja ku temu by się znalazła, mieszkały w końcu pod jednym dachem i jadały wspólnie posiłki, jednakże Zuzanna nie wykrzesała z siebie dość odwagi, by nawiązać do usłyszanego rano, niby od niechcenia rzuconego zdania. Sama nie umiała odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd ta obawa. Może nie chciała wydać się surowej ciotce zbyt ciekawska, ani tym bardziej zaniepokojona, a może obawiała się, że Irmina ma w zanadrzu coś niezbyt dla niej miłego i wolała nie dowiadywać się o tym za wcześnie. Z jednej strony więc zżerała ją ciekawość, z drugiej milczała zacięcie. Obie rzeczy były trudne do zniesienia, zwłaszcza że nie padła jednoznaczna informacja, kiedy wszystko się wyjaśni. Określenie „wkrótce” było na tyle pojemne, że oznaczało „jutro –pojutrze”, lecz równie dobrze mogło znaczyć „za tydzień–dwa”. To drugie zaś byłoby nie do wytrzymania. Zuzanna źle znosiła podobne sytuacje; budziły w niej z pozoru tylko zwalczone upiory dzieciństwa, kiedy jej poczucie bezpieczeństwa było mocno zachwiane. Aby nie dręczyć się zbyt długim oczekiwaniem, podjęła mocne postanowienie, że jeśli ciotka po trzech dniach nie wróci do tematu, sama ją o to zapyta. Już sobie nawet wyobraziła, jak to będzie wyglądało – stojąc przy kuchni, na przykład podczas krojenia warzyw na zupę minestrone, rzuci od niechcenia: – Pamięta ciocia, miałyśmy o czymś poważnie porozmawiać. Ale akurat w tym momencie Irminy przy niej nie było.

Znała dobrze ciotkę. Mimo swoich siedemdziesięciu pięciu lat, niezależnie od gasnącej sprawności ciała i sztywniejących stawów, czemu przeciwstawiała się heroicznie podwyższoną aktywnością, z bieganiem z kijkami włącznie, zachowywała absolutną trzeźwość umysłu. Nigdy nie klepała, co jej ślina na język przyniesie, nie wyrażała pochopnych, podszytych chwilowymi emocjami sądów, a jeśli czegoś się podejmowała, dążyła do celu uparcie i nie sposób było ją od niego odwieść. Zuzanna ceniła tę jej powściągliwość i poukładanie – uważała, że tych cech, aż w takim stopniu rozwiniętych, jej samej niekiedy brakowało. Z tego też powodu – że ją tak dobrze znała – nie wydawało się jej możliwe, by ciotka rzuciła ot, tak sobie, jakieś zdanie bez większego znaczenia. Czas, miejsce i treść na pewno były przez nią dobrze dobrane, jeśli nawet nie po głębokim namyśle, to intuicyjnie, a i to w jej przypadku oznaczało nie tyle spontaniczność, ile precyzję, podbudowaną głębokim życiowym doświadczeniem. Owszem, pozwalała sobie czasem, niezwykle rzadko, dać się ponieść emocjom, niekiedy wręcz przyprawiającym o zawrót głowy, lecz decyzje i działania podjęte w stanie podwyższonego napięcia opatrywała potem nieodmiennym, samobiczującym komentarzem: Jak ja mogłam, jak mogłam!

O czym zatem mogła chcieć poważnie rozmawiać?

O kosztach utrzymaniu domu? To prawda, że niemal wiekowa drewniana willa wręcz krzyczała o odnowienie z zewnątrz i unowocześnienie wewnątrz, a to oznaczało spore pieniądze do wydania. Lecz przecież, pomimo familijnych stosunków między nimi, Zuzanna była u Irminy tylko lokatorką. Szczególną, rodzinną, ale płacącą swoje skromne komorne. Bo uważała, że tak trzeba. Dokładała się w ten sposób do bieżących, wciąż rosnących wydatków. Trudno więc było oczekiwać, że jako lokatorka zaciągnie jeszcze kredyt na remont albo poświęci własne oszczędności, gromadzone na pierwszą wpłatę na samochód. A może ciotka uważa, że jej comiesięczny wkład powinien obecnie wzrosnąć? Możliwe, ale wtedy pomysł kupienia samochodu trzeba by odłożyć na nie wiadomo jak długo.

Albo może ciotka raz jeszcze przemyślała projekt zwiększenia przychodów przez przyjęcie drugiej lokatorki i zmieniła zdanie? Początkowo pomysł Zuzanny zaakceptowała. Ale co, jeśli ktoś jej czegoś złego nagadał o Wiolecie i Irmina wystraszyła się, że nie opędzi się od młodzieńców dopytujących się o drzwi do pokoju nowej lokatorki, a teraz nie wie, jak do tego się przyznać? To wprawdzie do niej niepodobne, by po powzięciu decyzji uległa jakimś naciskom czy radom, ale kto wie – jeśli sama uznała swoją zgodę za błąd, mogła zapragnąć się wycofać. Tylko że oznaczało to utratę jedynej w Kornelinie przyjaciółki, dlatego tak gwałtownie zareagowała na pomysł wynajęcia pokoju temu rzekomemu Włochowi.

Inna rzecz, że pieniądze nie powinny być aż takim problemem. Ciotka powinna mieć niemałe oszczędności, o których wprawdzie nie mówiła głośno, ale ich istnienia można było się domyślać z niektórych wypowiedzi. Pewnego dnia, przy okazji rozmowy o niedogodnościach starości, oznajmiła, że o swoją przyszłość nie martwi się zanadto, bo tę jest w stanie zapewnić sobie sama, i że bardziej dokucza jej teraźniejszość. Gdyby jednak przeznaczyła oszczędności na remont willi, utraciłaby poczucie bezpieczeństwa, jeśli chodzi o głęboką starość, z którą wiązać się może niedołężność. A ciotka zbyt ceniła sobie niezależność, by polegać tylko i wyłącznie na pomocy innych, nawet z najbliższej rodziny.

Zuzanna brała jeszcze pod uwagę czarny scenariusz: amerykański bratanek Irminy w końcu namówił ją, by wyjechała na zawsze do Stanów Zjednoczonych. Skoro ma tylu oferentów na kupno domu – napisał do Irminy, a ta zacytowała go przy obiedzie – niech ciotka sprzeda swoją rodową ruderę, jak ją nazwał, zabierze pieniądze i wyjedzie na zawsze do niego, do Ameryki, gdzie będzie miała zapewnioną spokojną starość.

Właściwie dlaczego scenariusz taki miałby być czarny? – myślała Zuzanna nie raz. Zmienię najwyżej miejsce zamieszkania i tyle. Może w końcu wynajmę coś w Warszawie i zamieszkam sama, zanim Marek wróci z Irlandii? W życiu nie ma nic na stałe. A samochód w mieście nie będzie aż tak potrzebny.

Mogła wykonać ten ruch już dawno – porzucić Kornelin, ciotkę i jej willę, i zamieszkać gdzieś bliżej miejsca pracy. W praktyce, gdy już oswajała się z tą myślą, okazywało się, że sprawa nie jest prosta. Nie chodziło o to, że koszty mieszkania u Irminy były dość niskie – w samej Warszawie musiałaby płacić dwa albo trzy razy tyle. Rzecz w tym, że czuła się odpowiedzialna za tę kobietę, która, choć w kraju nie miała już nikogo z najbliższej rodziny, uparcie i – zdawać by się mogło – beznadziejnie trwała na swojej placówce, nie dopuszczając, by przeszła „w obce ręce”. Marek, decydując się na emigrację zarobkową, nie mógł zrozumieć, dlaczego Zuzanna nie zostawi jej samej sobie. – To twoje życie, ty o nim decydujesz – powtarzał. – Nie możesz czuć się na zawsze związana tym, że jakaś uparta daleka krewna, która nie chce nic zmienić w swoim życiu, kiedyś wyciągnęła do ciebie pomocną dłoń. – Widać to u nas rodzinne – rzuciła mu w końcu w twarz, gdy wszelkie jej argumenty zbywał tą samą gadką. – Rób, jak chcesz, ja wyjeżdżam – powiedział na koniec. – Jak zmądrzejesz, dołączysz do mnie. Będę czekał.

Ale przecież nie w nieskończoność, pomyślała teraz, rozstawiając talerze.

Sama sobie uparcie wmawiała, że przed emigracją powstrzymywała ją – poza Irminą i jej domem – stała praca w rządowej instytucji. Starała się o nią długo i żmudnie, już na studiach decydując się na śmieciową umowę, byle dorobić do stypendium i zarobić na własne utrzymanie. Mając tę posadę w ręku, jako coś w miarę pewnego, miałaby ją rzucić, by w Dublinie zacząć od podrzędnej pracy w restauracji? Na to albo sama była zbyt dumna, albo jej uczucie do Marka było za słabe. Myśl o tym, że przy tej próbie charakteru wyszła na jaw jej skrywana przed światem lękliwość, i to ona była prawdziwą przyczyną pozostania w kraju, odpędzała uparcie, gdy tylko pojawiała się w jej umysłowych opłotkach.

Dwie połówki świdermajera

Подняться наверх