Читать книгу Dwie połówki świdermajera - Zbigniew Zbikowski - Страница 7

2

Оглавление

Zuzanna przeszła przez pokój stołowy, wyszła przez otwarte drzwi na tylny taras i zeszła po stopniach do ogrodu. Ujrzała Irminę obcinającą główki pierwszych przekwitłych róż. Ciotka odcinała je od gałązek małym sekatorem i wrzucała do koszyczka zawieszonego na lewym przedramieniu.

– Ciociu, zapraszam! – zawołała Zuzanna w głąb ogrodu.

Irmina usłyszała, ale nie zareagowała. Dalej przycinała końcówki kwiatowych pędów. Zuzanna zbliżyła się trzy kroki i powiedziała:

– Ostygnie.

Ciotka westchnęła i oznajmiła:

– Muszę przecież skończyć, co zaczęłam. Najwyżej minuta. Zaraz przyjdę.

– Zawsze to samo – burknęła Zuzanna i odeszła.

Irmina chwilę jeszcze obcinała ostatnie główki najwcześniej zakwitających, rosnących w szpalerze ogrodowych róż, po czym odłożyła sekator, zdjęła rękawiczki i przeszła na werandę. Odstawiła koszyczek i poszła do łazienki.

– Zjedzmy na zewnątrz – powiedziała po drodze do Zuzanny. – Taki przyjemny wieczór się zapowiada.

Istotnie, ciche, bezwietrzne popołudnie późnego czerwca przyniosło dużo ciepła, wręcz żaru, rozgrzewając kamienie podmurówki i drewnianą konstrukcję willi. Teraz, w obliczu zachodzącego po stronie szczytowej słońca i oświetlającego z boku ogrodową werandę, ciepło to wracało do atmosfery, unosząc z sobą uwięzione w wiekowych nieżywicowanych belkach i deskach opary ciągle w nich obecnych żywic i olejków, zmieszanych z niepokojącymi woniami pyłów próchna, dowodnego świadectwa żerowania w konstrukcji korników i kołatków.

Gdy Irmina wróciła, talerze, miska z makaronem, sosem, tacka z serem i sztućce już stały na stole na werandzie. Zuzanna niosła szklanki i butelkę napoczętego białego wina.

– Dziś znowu jemy po włosku – powiedziała z uśmiechem.

Irmina siadła przy wiklinowym stole przykrytym obrusem w lawendowym kolorze.

– Nałożę cioci – zaproponowała Zuzanna i dwoma widelcami przeniosła na jej talerz porcję makaronu.

– Tyle razy zastanawiałam się, skąd u ciebie tak wielkie zamiłowanie do włoskich potraw – rzekła Irmina. – W waszym domu ta kuchnia raczej, jak mi się zdaje, nie była praktykowana.

– I co? Jakie wnioski ciocia wyciąga? Czyżby to wpływ fluidów emitowanych przez ściany willi Morena? – zażartowała Zuzanna, podając następną miskę.

Ciotka zamyśliła się na moment, po czym polała makaron gęstym sosem pomidorowym i posypała go tartym parmezanem.

– Mój Giulio byłby tobą zachwycony – rzekła.

Zuzanna postanowiła skorzystać z nadarzającej się okazji, żeby zacząć drążyć temat pierwszego męża ciotki.

– Jaki on był? – zapytała. – Nigdy przy mnie ciocia o nim nie wspominała.

– Ten Paolo – odrzekła ciotka, jakby zasłuchana w siebie. – Zjawił się nie wiadomo skąd i obudził wspomnienia.

– To dlatego ciocia chciała, żeby u nas zamieszkał?

– Wybacz starszej pani – powiedziała Irmina pojednawczo. – Poniosły mnie emocje. Nie powinnam, skoro umówiłyśmy się inaczej, dawać mu nadziei na pokój u nas. Ale miło było przy nim powspominać młodość. I przypomnieć sobie język włoski…

– Bardzo kochaliście się z Giuliem? – zapytała Zuzanna i nalała do kieliszków perlącego się wina.

– Och, to było szaleństwo! Rewolucja! Gdybyś wiedziała, co myśmy do spółki nawyprawiali, co się działo w rodzinie! Tak zresztą w naszej, jak i w jego. Wyobraź sobie, wyjechał do Warszawy jako kawaler na jakiś festiwal młodzieży, a wrócił jako żonaty. Z Polką!

– Nie! Naprawdę? A ciocia nie wyjechała z nim?

– Jedzmy, bo stygnie – przerwała Irmina i wzięła się za nawijanie makaronu na widelec.

Zuzanna odniosła nieprzyjemne wrażenie, że poruszyła jakąś czułą strunę, której nie należało trącać. W gronie rodzinnym, kiedy mieszkała z rodzicami, nigdy na ten temat nie rozmawiano. Może raz jeden. Wtedy, gdy rodzice nie chcieli puścić jej na wakacyjny dwutygodniowy wyjazd w koleżeńskim gronie licealistów. Jako buntująca się nastolatka oświadczyła wówczas w gniewie, że jeśli jej nie pozwolą, to ona opuści „ten dom” na zawsze. Wzburzony ojciec zawołał na to do matki: – No popatrz ty, znalazła się druga Irmina! Później, gdy emocje opadły i do wyjazdu nie doszło, nikt jej nie objaśnił, o co chodziło z tą uwagą nawiązującą do ciotki, lecz i ona, zajęta własnym poczuciem krzywdy, nie pytała o nic.

Teraz także sama Irmina nie chciała za wiele na ten temat mówić, jakby to było rodzinne tabu. Zuzanna postanowiła nie nalegać. Pomyślała, że jeśli Paolo rzeczywiście znajdzie sobie w pobliżu jakiś pokój i zechce skorzystać z zaproszenia do odwiedzin, łatwiej będzie znowu nawiązać do drażliwego tematu, kryjącego jakąś bolesną, jak się Zuzannie wydawało, tajemnicę.

– Smakuje cioci? – zapytała.

– Giulio wiele razy przygotowywał taką pastę. Może nie taką, bo mógł użyć tylko tego, co można było u nas wtedy dostać. Przez jakiś czas przynosił półprodukty z kuchni włoskiej ambasady, ale później to się urwało. Makarony robił sam, pomidory z cebulą smażył sam, doprawiał ziołami, które sam znalazł, ja mu dostarczałam jedynie wołowinę, jeśli była potrzebna. Do spaghetti na przykład nigdy jej nie używał. – Irmina mówiła urywanymi zdaniami, bo równocześnie wkładała do ust kolejne porcje makaronu. – Ach, i oliwę. Ale skąd ją brałam? Krajowej przecież nie było, a dostać z importu, nieprawdopodobne. Może zamiast niej brał olej? Wiem! Za jakieś niemożliwe pieniądze kupowaliśmy ją na bazarze Różyckiego i używaliśmy jak lekarstwa, prawie na krople. Parmezanu także nie było. Nasz żółty ser nie miał podobno właściwego smaku i konsystencji, ale dla mnie ta jego pasta i tak miała smak nadzwyczajny, jakby to była potrawa z innego świata. Bo i była. Chociaż twoja nie jest wcale gorsza. Może nawet lepsza.

– Tamtej dziś już nic cioci na pewno nie zastąpi – rzekła Zuzanna melancholijnie.

Podniosła kieliszek i popiła.

Irmina pokiwała głową. Również wypiła nieco wina. O pierwszym mężu nic więcej podczas posiłku nie powiedziała.

Rozmawiały o Wiolecie. Zuzanna opowiedziała, jak ją poznała w lokalu Biernatów, gdy pewnego razu zechciały z odwiedzającą ją jedną z koleżanek z pracy dowiedzieć się nagle w porywczym wygłupie, jak smakuje prawdziwa golonka z kapustą zapijana piwem jasnym pełnym. Wioleta była zaskoczona, że dwie szczupłe panny zamawiają takie danie, uznała ich wyskok za szczególną ekstrawagancję, która bawiła ją na równi z nimi. Potem spotkały się przypadkiem w pociągu do Warszawy, gdy Wioleta udawała się na randkę z pewnym jakoby wystrzałowym facetem, o czym z entuzjazmem poinformowała w rozmowie. Gdy przypadek zetknął je niedługo potem w Kornelinie na głównym skrzyżowaniu, Zuzanna bez szczególnej ciekawości, ot, żeby podtrzymać rozmowę, zapytała o tę randkę. I wtedy Wioleta się rozgadała. Powiedziała, że facetów koło niej kręci się wielu, na wygląd może są w porządku, ale w większości to dupki, bo tak naprawdę chodzi im o jedno – żeby dziewczynę zaliczyć, może nawet zakładają się o to z kumplami, a takiego, który by zobaczył w niej coś więcej niż fajną laskę nie widać. I że nie wie, jak kogoś takiego spotkać, a najlepiej, żeby taki facet dał jej jeszcze oparcie materialne.

– W takim razie musisz się na coś zdecydować – powiedziała jej wtedy Zuzanna, bo już przy pierwszym spotkaniu w pociągu przeszły na ty.

– To znaczy na co? – spytała dziewczyna.

– Kogo szukasz, czego od niego oczekujesz i czy ty sama jesteś w stanie odpowiedzieć na oczekiwania takiego faceta, jakiego sobie wymyśliłaś. Jak by to powiedzieć inaczej…

– Niby czy mogę mu dorównać?

– Widzę, że świetnie to rozumiesz.

– A ty, jak uważasz? Mogę?

Zuzanna stanęła zakłopotana. Za mało jeszcze znała Wioletę, żeby szczerze i trafnie odpowiedzieć. Nie wiedziała, jak koleżanka wyobraża sobie swój ideał partnera. Widząc w niej pewną bezradność, postanowiła jednak wygłosić coś budującego. Wypadło nieco banalnie.

– Myślę, że jeśli się postarasz, uda ci się – powiedziała. – Wierzę w to.

Wioleta oczekiwała czegoś więcej po jej wypowiedzi, bardziej konkretnego. Zuzanna, wyczuwając nadzieję, jaką rozbudziła w dziewczynie, dodała szybko:

– Daj mi swój numer na komórkę, umówimy się kiedyś na kawę i pogadamy, bo teraz nie bardzo. Muszę biec do domu. Wiesz, ciotka, obiad.

Wymieniły się numerami. Tak zaczęła się ich bliższa znajomość. Kiedy Zuzanna dowiedziała się, że gospodarz domu, w którym Wioleta wynajmuje pokój, żonaty i dzieciaty, nieustannie przystawia się do niej, sugerując przynajmniej raz w miesiącu, że mogłaby nie płacić a mieszkać, zaproponowała jej pokój w Morenie.

– To ciekawe, co mówisz – uznała ciotka Irmina, słuchająca dłuższy czas opowiadania Zuzanny bez jednego wtrącenia – bo od początku, od chwili, gdy pierwszy raz o niej usłyszałam, wydawało mi się, że w tej waszej znajomości, a może już przyjaźni, istnieje jakaś, hm, niesymetryczność, jeśli mogę tak to ująć. To znaczy ty i ona jesteście, jak sądzę, z różnych światów..

– Ma ciocia rację, zdaję sobie sprawę z nierównowagi – powiedziała Zuzanna. – Ale to wartościowa dziewczyna, tylko może trochę zagubiona. Warto jej pomóc. Ciocia też mogłaby się włączyć.

– Cieszę się, że tak myślisz i tak postępujesz – odrzekła ciotka. – To szlachetne z twojej strony.

Zuzanna pomyślała, że właśnie nadszedł odpowiedni moment, by rozwiać dręczącą ją od dwóch dni niepewność. Pod koniec posiłku, gdy popijały już tylko wino, przełamała opory.

– A o czym to ciocia chciała ze mną koniecznie rozmawiać? – zapytała, niby od niechcenia.

Irmina zastanowiła się sekundę.

– Pytasz o co? – rzuciła, by upewnić się, co Zuzanna ma na myśli, a może by zyskać na czasie.

– O to, co usłyszałam przedwczoraj rano przed wyjściem.

– Aaa, o to! – powiedziała ciotka przeciągle. – Ach nie, to może jeszcze poczekać – oświadczyła, zmieniając ruch głowy z potakującego na przeczący, po czym wstała od stołu i podziękowała za smaczny posiłek. – Jutro ja gotuję. Po polsku. Po włosku lubię zjeść, lecz przygotować już nie potrafię – dodała, jakby chcąc definitywnie zmienić temat, bo kolejność dyżurów w kuchni miały od dawna ustaloną i nie było potrzeby, by o tym przypominać.

Już miała wejść do domu, gdy wykonała w drzwiach półobrót i rzekła przez ramię:

– Pomyśl zawczasu, co przyrządzisz do jedzenia, gdy zjawi się u nas Paolo. Liczę na coś włoskiego i smacznego.

– Oj, ciociu – odrzekła Zuzanna. – Czy on jeszcze kiedyś przyjdzie? Nie sądzę.

– A ja jestem pewna, że pojawi się tu bardzo szybko, zobaczymy go najdalej za trzy dni – powiedziała zdecydowanie Irmina. – Wspomnisz wtedy moje słowa.

– Chyba że ciocia wie coś, czego ja nie wiem – burknęła Zuzanna. – Co on o sobie powiedział? Czego tu szuka?

Irmina puściła drzwi i wróciła do stołu. Nie usiadła, tylko stanęła za krzesłem.

– Muszę przyznać, że wyrażał się dość nieprecyzyjnie – zaczęła wyjaśniać. – Z tego, co zrozumiałam, przyjechał do Polski w interesach. Szuka jakiegoś miejsca za miastem. Chce coś postawić, wybudować czy coś takiego. Mógłby oczywiście zamieszkać w hotelu, ale potrzebuje na pewien czas ustronnego pokoju, a najlepiej małego mieszkania, żeby mieć trochę spokoju i czas na przemyślenia.

– Ciekawe, co to za interesy. Nie przyszło cioci do głowy, że ktoś go poszukuje, a on po prostu chce się zaszyć, ukryć przed kimś?

– W Kornelinie? Daj spokój. Przecież to prawie Warszawa. Żadna kryjówka. Nie ponosi cię fantazja?

– Myśli ciocia, że imię i nazwisko, które podał, są prawdziwe?

– A dlaczego miałby kłamać?

– A dlaczego w ogóle ludzie kłamią? Żeby innych wprowadzić w błąd, to proste. Dobrze mówi po włosku?

– Według mnie, dobrze, płynnie, ale akcentu nie umiem ocenić, nie rozróżniam. Sugerujesz coś?

– Nie wiem. Dla mnie to trochę podejrzany osobnik. Choć niewykluczone, że właśnie ciocia ma rację, nie ja. Oby tak było – zakończyła Zuzanna rozważania i też wstała od stołu.

– Sądzę, że niebawem wszystko się wyjaśni – powiedziała ciotka.

O czym też może chcieć ze mną poważnie rozmawiać? – pomyślała Zuzanna raz jeszcze, patrząc za znikającą w drzwiach Irminą.

Niepokój wciąż nie chciał jej opuścić.

Dwie połówki świdermajera

Подняться наверх