Читать книгу Dwie połówki świdermajera - Zbigniew Zbikowski - Страница 8

3

Оглавление

Zuzanna mijała akurat willę Gargamela, zmuszając się do tego, by nie spoglądać odruchowo na spacerującego w głębi posesji tęgiego osobnika z psem, gdy usłyszała za sobą cichy szum roweru. Ktoś trącił dzwonek ostrzegawczy i ją wyprzedził, po czym przyhamował i stanął. Dziewczyna z roweru miała długie, ufarbowane na ciemny kasztan włosy tworzące puszystą fryzurę, podkoszulek odsłaniający opalone ramiona i obcisłe dżinsy. Kiedy się odwróciła, Zuzanna ją poznała.

– Cześć! – powiedziała dziewczyna. – Mogę cię zaczepić? Jestem Paulina.

Wyciągnęła rękę na powitanie. W jej białym uśmiechu było coś sympatycznego, ale i sztucznego zarazem, jakby wystudiowanego.

Zuzanna zatrzymała się i odpowiedziała na gest powitania. Wymieniła swoje imię.

– Masz do mnie sprawę? – zapytała, uruchamiając jednocześnie wyobraźnię z zestawem możliwych spraw, jakie mogła mieć do niej córka Biernatów.

– Tak, osobistą – odpowiedziała Paulina. – Mogłybyśmy pogadać?

– Tu? Teraz? Może wejdziesz do mnie?

– Nie, niekoniecznie.

– To przynajmniej przejdźmy dalej.

Czuła się nieswojo przy kutej bramie.

Zaczęły powoli iść w kierunku drewnianej willi.

– Bo widzisz, jest tak – zaczęła Paulina. – Ja studiuję marketing i robię teraz licencjat. No i, jak wiadomo, muszę napisać taką pracę na końcowe zaliczenie.

– Licencjacką.

– Dokładnie. I ja w tej sprawie do ciebie. Chodzi o to, że, wiesz, ja dużo pomagam starym w ich biznesie i mam mało czasu, i tak chciałam zapytać, czy byś mi nie pomogła w napisaniu, bo jesteś magistrem i wiesz, jak taką pracę napisać, i w ogóle.

Zuzannę zatkało.

– Ja? Daj spokój, ja się nie znam na marketingu!

– Oj tam! Nie trzeba się znać. Skończyłaś przecież prawo administracyjne, a w tym temacie, co mam pisać, coś jest o aspektach prawnych czegoś. Bym ci dostarczyła wszystkie materiały, a ty byś tylko napisała. Starzy za wszystko zapłacą.

– Paulina! O czym ty mówisz!

– No co, wszyscy teraz tak robią.

– Wszyscy?!

– Bynajmniej u nas. Może przesadziłam, może nie wszyscy, ale wiesz, jak jest.

Stanęły przed willą. Paulina popatrzyła na dom, następnie przerzuciła wzrok na ogród.

– Remont by się przydał, co? – rzuciła obojętnie.

– Ech… – westchnęła Zuzanna, rada, że może choć na chwilę zmienić temat. – Może tak, ale to sprawa ciotki, nie moja.

– No co ty?

– To jej własność.

– Hm. Ojciec mówi, że to świetny punkt i gdyby go miał, nie martwiłby się o przyszłość swoich interesów.

– Co ty opowiadasz! Tutaj? Kto by tu przychodził!

– Dziś nie, ale kto wie, co będzie jutro czy za rok. Poza tym nie mówił o restauracji. Tak więc, dziewczyno, masz skarb w ręku na przyszłość. Trzeba będzie tylko włożyć trochę, no, nie trochę, ale sporo forsy. Albo spuścić działkę za niezłą kasę i przenieść się do Warszawy.

– Ale mówię ci, że to nieruchomość ciotki Irminy.

– No, teraz to chyba ze mnie głupią robisz! Nie musisz. Każdy wie, komu Irmina zostawi Morenę.

– Każdy? Chyba poza mną. I co to za temat; ciocia nie jest umierająca, poza tym ma bliższą rodzinę niż ja. Tyle że nie w Polsce.

Paulina wyglądała na poirytowaną.

– Dobra, Zuza, nie musimy o tym mówić. Odpowiedz, proszę, na kiedy będziesz mogła mi napisać tę pracę. Pośpiechu nie ma, teraz będą wakacje, rozumiesz, ale na początku następnego semestru muszę już coś facetowi pokazać. A gdybyś potrzebowała jakąś zaliczkę…

– Paula! Ja przecież nie powiedziałam, że się zgadzam.

– To powiedz.

– Nie zgadzam się.

Paulina stała zdumiona i zdezorientowana.

– Powiedz jeszcze raz – rzekła niepewnie.

– Odmawiam.

– Jak to! Nie rozumiem. Nie chcesz zarobić? To nie musi być jakaś wybitna praca.

– Nieważne. Nie jestem zainteresowana. Dotarło?

– Stawiasz się, co? – Paulina podniosła głos. – Wielka mi pani magister z drewnianej chałupki. – Przełożyła nogę nad siodełkiem i postawiła stopę na pedale. – To ojciec chciał dać ci zarobić i nie będzie zadowolony, że odmówiłaś. Ale nie, to nie. Zarobi ktoś inny, mnie to obojętne. A wy przynajmniej porządne ogrodzenie byście sobie zrobiły.

Wskazała brodą otaczającą willę z trzech stron siatkę rozpiętą na starych metalowych słupkach, nadżeranych przez skrywaną co roku pod olejną farbą rdzę.

– Do widzenia, Paulinko – powiedziała spokojnie Zuzanna, choć w środku ją paliło. – Życzę powodzenia w dalszym studiowaniu marketingu.

– Cześć! – wyrzuciła dziewczyna jednym mocnym tchem. – Jeszcze zobaczymy.

Nie potrafiła opanować wściekłości. Wstrząsnęła kasztanową grzywą i odjechała.

Zuzanna, utraciwszy wskutek wzburzenia samokontrolę, spojrzała w końcu w głąb sąsiedniej posesji, której ozdobny parkan zamykał ogród Irminy z czwartej strony. Osobnika z psem nigdzie nie mogła dostrzec.

Weszła do domu. W sieni poczuła dochodzący z kuchni zapach zupy ogórkowej i skwierczących na patelni mielonych kotletów. Przez otwarte drzwi ujrzała Irminę rozdrabniającą liście sałaty.

– Widziała ciocia tę Biernatównę? – spytała. Ciotka w milczeniu kiwnęła głową. – Aż tu za mną przyjechała.

– Czego chciała? – zapytała Irmina ostro.

Zuzanna opisała propozycję Pauliny i swoją odpowiedź.

– Typowe dla nich – oceniła ciotka. – Sądzą, że wszystko da się kupić. Najgorsze, że czasami mają rację.

– Nie lubi ich ciocia?

– Nie przepadam za takimi ludźmi w ogóle, czy to Biernatowie, czy inni.

– Od dawna ciocia ich zna?

– Odkąd tu się pojawili. Czyli od bardzo dawna. – Ciotka ułożyła sałatę w salaterce i posypała ją solą. – Zwłaszcza starego Biernata…

– Dziadka Pauliny?

– Tak. On chyba pierwszy z ich rodziny miał chętkę na naszą Morenę. Kiedy to było? Wiele lat temu. Zdawało mu się, że jest tuż-tuż. Już witał się z gąską. Ale mu się nie udało, o!

Irmina zaśmiała się krótko, zaciskając pięść w triumfalnym geście.

– Naprawdę? Jak to wyglądało?

Ciotka stanęła na środku kuchni i rozłożyła ręce.

– Po prostu. Nie wyszłam za niego i cześć. Choć bardzo się starał. Och, jak bardzo! – oznajmiła z ironią. Nagle jej wesołe spojrzenie zmętniało, a uśmiechnięte usta opadły. – Kawał drania z niego był – powiedziała. – To za jego sprawką Giulio musiał wyjechać, zostawić mnie samą. I nie tylko on. Także mój brat. O krzywdach innych nie wspomnę. – Zuzanna zamilkła. – Dowiedziałam się o nich dużo później – ciągnęła Irmina. – Widzę jednak, że chrapka na Morenę przechodzi w tej rodzinie z ojca na syna. Jedno ci powiem, Zuziu, bądź czujna i ostrożna wobec każdej propozycji z ich strony.

Ruszyła się. Otworzyła kubeczek ze śmietaną i pacnęła na sałatę łyżeczką dwa białe stożki. Zamieszała w misce.

– Ha! Ale Paola ciocia przyjęła, choć podobno to oni go tu skierowali – rzekła z przytykiem Zuzanna.

– Tak mnie poinformował. I to właśnie było dla mnie zastanawiające. Chciałam go rozszyfrować, co on za jeden i po co naprawdę przyszedł.

– Nie rozumiem.

– Jaki Biernatowie mieliby w tym interes, żeby go tu nasyłać? Zwłaszcza po tym, jak zdecydowanie odmówiłam młodszemu Biernatowi odsprzedaży willi, co go, nie ukrywam, mocno rozsierdziło.

– Proponował kupno Moreny? I nic ciocia nie mówiła?

– Przyszedł tu jakoś w południe, kiedy byłaś w pracy, może tydzień temu. Poinformował mnie, jakie są ceny gruntów i domów w naszej okolicy. Zaproponował zapłatę jak za nowy dom, mimo że ten, jego zdaniem, nadaje się tylko do rozbiórki. Akurat! Dom mojego dziadka, jego marzenie, jego cudowna kopia willi Andriollego do rozbiórki! Nie doczeka się. Nie za mego życia.

– No i co mu ciocia powiedziała?

– Oznajmiłam krótko, że dom nie jest na sprzedaż. Nie pierwsza to tego typu propozycja i pewnie nie ostatnia, nie przywiązywałam do niej wagi, dlatego nic ci nie mówiłam. Lecz on łatwo nie odpuszcza, o nie! Gotów jest na każdy podstęp. Dlatego, powtarzam, ostrożność…

– Mimo to wczoraj ciocia nie była specjalnie ostrożna, jeśli wolno zauważyć. Powiedziałabym, że wręcz nieostrożna. Miałam wrażenie, że pozostawała ciocia pod silnym urokiem naszego przystojniaka, tego niby Włocha. Mówił po włosku, obudził wspomnienia, czarował… – wyliczała Zuzanna z przekąsem.

– To prawda – ucięła wyliczankę ciotka. – Niemniej sądzę, że jego wizyta nie była przypadkowa i dlatego jestem przekonana, że niedługo znowu się zjawi. A my będziemy dla niego uprzejme i miłe, uprzedzam.

– Dziś ciocia mówi jak detektyw.

– Weźmy się lepiej za obiad.

Codzienne popołudniowe posiłki, takie, jak ten, jadały zwykle przy stole w kuchni, a tylko wyjątkowo na werandzie. Zuzanna wyjęła z kredensu talerze i sztućce. Nalała zupy do talerzy wprost z garnka i postawiła je na stole. Zabrały się za jedzenie.

– Prawdziwa domowa, jak lubię – powiedziała po pierwszym łyku.

– Ostatnia w tym sezonie – oznajmiła ciotka. – Więcej kiszonych ogórków nie mamy.

– Wielka szkoda, ale wkrótce będą nowe.

– Najwcześniej za miesiąc. Chyba że sklepowe, ale to nie to samo.

Przy drugim daniu Zuzanna zapytała wreszcie o to, co ją nurtowało przynajmniej od kwadransa.

– A wujek Karol, jak to z nim było?

– Karol… – Irmina przestała na chwilę jeść i zaczęła grzebać widelcem w ziemniakach. – Wciągasz mnie we wspomnienia, teraz ty. Po śmierci Giulia byłam wdową trzy lata. W tym czasie wiele się wydarzyło. Wróciłam na studia, skończyłam je. Biernat, mimo że go nienawidziłam, bo… – Irmina ściszyła głos, jakby napotkała przeszkodę nie do pokonania, coś, o czym nie była w stanie mówić. – On starał się mimo wszystko o mnie i w końcu, szantażem czy inaczej, zdobył poparcie ojca w tych staraniach, ale ja go nie chciałam, nie mogłam, mówiłam ci już. Przy Giuliu był takim… szczurkiem, bez fantazji, bardzo praktycznym, wszędzie węszącym interes. Ja miałam pewnie być jednym z nich. Na złość jemu i ojcu wyszłam za Karola. To był dobry człowiek, ale…

Irmina zamyśliła się, szukając odpowiednich słów.

– Nie kochała go ciocia?

– Miałam dla niego wiele szacunku, lubiłam go, z czasem nawet przywiązałam się do niego i pewnie pokochałam, ale to było inne uczucie niż tamto, szalone. Na pewno wiesz, że był ode mnie dużo starszy.

– Wiem, piętnaście lat.

– Sama widzisz. Kiedy się pobraliśmy, ja skończyłam dwadzieścia pięć lat, a on czterdzieści. Był moim nauczycielem z politechniki. Ale dosyć o tym. Jedz sałatę.

Nie czekając na odpowiedź Zuzanny, wyłożyła zawartość miski na oba duże płaskie talerze z ziemniakami i kotletami.

– Dlaczego ciocia tak mało o swoim życiu opowiada? – zapytała Zuzanna. – Te opowieści muszą być naprawdę fascynujące.

– Kiedyś wszystko ci opowiem. Powinnaś w końcu poznać historię tego domu i jego mieszkańców – odrzekła ciotka tajemniczo.

– Dlaczego powinnam? – spytała Zuzanna.

– No bo… – Irmina zacięła się na ułamek sekundy. – To jest niezwyczajny dom. Opowiadają o nim niestworzone rzeczy. Na przykład, że on sam sobie wybiera osoby, które mają w nim mieszkać, a jeśli ktoś mu się nie spodoba, to go po prostu wyrzuca. I takich Biernatów wyrzucił. Długo to trwało, ale w końcu udało się, choć sprawa wyglądała na beznadziejną. – Zuzanna roześmiała się. – Ktoś z rodziny powinien znać te historie, kiedy mnie już nie będzie.

– Co też ciocia! – zaprotestowała Zuzanna. – Nie wolno tak mówić. Taki okaz zdrowia!

Irmina uśmiechnęła się gorzko.

– Na każdego przychodzi pora. Drzewa w naszym ogrodzie też wyglądają zdrowo, rodzą owoce, a przetnij które, zobaczysz, co je toczy. Pamiętasz, co było ze starą węgierką? Niby silna, zdrowa, a w środku próchno. Wystarczyło, że mocniejszy wiatr zawiał.

Zuzanna wbiła uważne spojrzenie w twarz Irminy.

– Ale ciocia… – zaczęła i urwała, przytłoczona niespodziewaną myślą. – Czy ciocia chce mi coś powiedzieć?

Przypomniało się jej tajemnicze zdanie rzucone przed trzema dniami.

– Nie znamy dnia ani godziny, moja droga – usłyszała słowa, które, choć były często powtarzaną, już zbanalizowaną sentencją, tym razem ją zmroziły.

Opanowała jednak emocje.

– Ostatnio, kiedy byłam w kościele, zgoda, rzadko tam zaglądam, ale zdarzyło się, ksiądz mówił o tym w kazaniu – rzekła przytomnie. – Chodziło o to, że skoro żaden człowiek nie zna godziny swojej śmierci, to nigdy nie wiadomo, kto pierwszy, a kto po nim. Jest statystyka, która mówi, że starsi umierają wcześniej niż młodzi, ale w konkretnym przypadku nie można na niej polegać. Pamięta ciocia?

– Który to ksiądz taki mądry?

– Nasz proboszcz.

– A, ten. No, jemu można wierzyć.

– Ludzie go chwalą i dobrze o nim mówią.

Irmina kiwała powoli głową.

– Ma rację. Dlatego nie należy zwlekać z wyjawianiem niektórych spraw do ostatniej chwili, bo może być za późno – rzekła głośno, choć można było odnieść wrażenie, że kieruje te słowa przede wszystkim do siebie.

Zuzanna czekała w napięciu, pełna niepokoju, co teraz usłyszy.

– No! – zawołała ciotka, zmieniając ton. – Nie czas teraz na takie tematy. Kiedy ta Wioleta do nas się wprowadza?

– Jutro po południu.

– Nie byłam na górze. Czy jej pokój jakoś wygląda? Wysprzątany? Wstyd, gdyby weszła, a tam bałagan. Chociaż… to był kiedyś pokój mojego brata, bałagan dla niego to rzecz normalna.

– U cioci bałagan? To się nie zdarza – rzekła Zuzanna wesoło, lecz wypadło to trochę sztucznie, bo wciąż nie otrząsnęła się z nastroju sprzed chwili. – Ale dziś jeszcze raz odkurzę.

Irmina wstała od stołu i przeszła do salonu, co oznaczało, że temat kolejności umierania jest na tę chwilę zamknięty i nie należy do niego wracać. Zuzanna znała ciotkę od tej strony już ponad sześć lat i wiedziała, że jeśli postanowiła coś wyjawić, zrobi to na pewno, lecz w momencie i okolicznościach, które sama wybierze. Nie pozostało jej nic innego, jak cierpliwie czekać.

Zebrała ze stołu talerze i sztućce, żeby wstawić je do zmywarki. Miały to urządzenie od niedawna. Irmina długo broniła się przed zakupem, utrzymując, że te parę naczyń, które brudzą przy każdym posiłku, można – jak zawsze – umyć w misce, pod bieżącą wodą z kranu. Nie przekonała ją argumentacja, że „ciocia przecież zawsze była postępowa”. Ustąpiła dopiero wtedy, gdy Zuzanna zagroziła, że skoro tak, to ona sama dla siebie kupi zmywarkę, „a ciocia może dalej myć po swojemu”. Lecz kiedy urządzenie już się pojawiło, Irmina przyznała, że to był dobry zakup.

Ciotka udała się do swego pokoju, a Zuzanna poszła do siebie na górę. Przebrała się w swobodniejsze ciuchy i weszła do tak zwanej graciarni – był to jeszcze jeden, trochę zapuszczony, od dawna nieużywany do celów mieszkalnych pokój – by wyciągnąć z niej odkurzacz i przelecieć się z nim po pokoju znajdującym się po drugiej stronie schodów, przygotowanym dla Wiolety. Bardziej po to, by było słychać, że odkurza, niż z rzeczywistej potrzeby.

Po tej pracy zeszła na dół. Zamierzała pójść do ogrodu. Weszła na werandę i już miała zeskoczyć ze schodków na ziemię, gdy spostrzegła Irminę. Ciotka siedziała w bujanym fotelu i patrzyła przed siebie, nieporuszona.

– Odpoczynek? – rzuciła Zuzanna, zatrzymując się.

Irmina nie zareagowała na zaczepkę.

– Siądź, moje dziecko, na chwilę – powiedziała poważnie.

Kiedy ciotka mówiła do niej takim tonem „moje dziecko”, a zdarzało się to niezwykle rzadko, chodziło o rzecz najwyższej wagi: o zasady, poważne plany życiowe, deklaracje lub szczególne wyznanie. Czasem o nadzwyczajną prośbę. Zuzanna podeszła ostrożnie kilka kroków i siadła w wiklinowym skrzypiącym fotelu.

– Chciałabym z tobą porozmawiać, zanim koleżanka się wprowadzi, bo pewnie teraz rzadziej będziemy mogły być same – oznajmiła Irmina.

– Wiola pracuje co drugi dzień do późna w nocy, więc…

– Ach, nieważne, po prostu porozmawiajmy przed jej zamieszkaniem.

– Słucham.

Irmina ciągle patrzyła przed siebie, Zuzanna widziała tylko jej wyraźny półprofil. Dwie armie zmarszczek, jedna spod oczu, druga od szyi, nieubłaganie zbliżały się do siebie, choć pole bitwy, jaką zamierzały stoczyć o panowanie nad twarzą, ciągle było niezajęte. Trzeba było długo i uważnie wpatrywać się w jej policzki, by dojrzeć cienką siatkę naczyń krwionośnych, dodającą im różu, ale też przygotowującą grunt pod przyszłe zwycięstwo oznak starości, której nadejście od dawna wieszczyły platynowe w kolorze, równo przycięte na wysokości karku włosy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dwie połówki świdermajera

Подняться наверх