Читать книгу Oszust za każdym rogiem - Zbigniew Zbikowski - Страница 6
1
ОглавлениеDwa tygodnie, które zmieniły tak wiele! Gdyby przed wylotem do Kanady jakaś wróżka przepowiedziała Zuzannie, że podczas tej podróży jej życie legnie w gruzach, by chwilę później powstać z ruin niczym Warszawa po ostatniej wojnie światowej, roześmiałaby się jej w twarz. Teraz też się uśmiechnęła. Porównanie swego życia do odbudowanej stolicy – tej samej, ale już nie takiej samej – które ni stąd, ni zowąd strzeliło jej do głowy, uznała za żenująco patetyczne. Pomyślała jednak, że lepsze to niż mityczny Feniks, co to odradza się z popiołów.
Zrobiła kwaśną minę do własnych myśli i pokręciła głową.
– O czym tak dumasz? – zaczepiła ją Irmina, dostrzegłszy jej grymas.
Oj, babciu, babciu, przemknęło Zuzannie przez głowę. Kiedy leciałyśmy w tamtą stronę, byłaś dla mnie ciocią, a teraz ta ciocia wydaje się odległą przeszłością. Przyznasz, że jest o czym dumać.
– Miał rację Paolo – powiedziała głośno. – Pamiętasz, co powiedział na lotnisku przed naszym wyjazdem? Że kiedy wrócimy z Kanady, różne sprawy wydadzą się nam o wiele jaśniejsze, bardziej zrozumiałe. Czy coś w tym rodzaju. Może inaczej to ujął, dobrze nie pamiętam. W każdym razie jest dokładnie tak, jak przepowiedział. Sądzę, że on wie dużo więcej, niż nam się wydaje, tylko z jakiegoś powodu tego nie mówi. Nawet o nas samych, co jest najbardziej zastanawiające. Ale skąd to wie? Od kogo?
– Nie mam pojęcia, Zuziu – odrzekła Irmina. – Powtarzam ci tylko przy byle okazji, że każda prawda kiedyś wychodzi na jaw. Czy nie tak? Pewnie się już z tego mojego powiedzonka podśmiewasz po kątach.
– Noo… – mruknęła Zuzanna z ociąganiem. – To prawda, wychodzi na jaw. Tylko dlaczego zawsze na koniec okazuje się, że jest to prawda niepełna?
Wracały do Warszawy prosto z lotniska w Toronto, bez żadnej przesiadki. Zuzannie spodobał się pomysł Carol, aby w ostatnich dniach pobytu w Kanadzie, zaraz po powrocie z wycieczki w Góry Laurentyńskie, spakować się i wyruszyć w piątkę, czyli z nią i jej rodzicami, do Toronto przez Ottawę. Po krótkim pobycie w stolicy Kanady (Bo co tam zwiedzać? Chyba tylko Parlament – zauważyła złośliwie Carol), zatrzymać się na noc w hotelu w Toronto, następnego dnia rzucić okiem na miasto (Carol: Amerykańskie w stylu, nie ma porównania z Montrealem) i odwiedzić wodospad Niagara, a stamtąd wrócić prosto na lotnisko Pearsona, by zdążyć na nocny lot do Warszawy. Liczyła, że nadmiar wrażeń nie pozwoli Irminie pogrążyć się w jałowych rozmyślaniach i ciągłym roztrząsaniu tego, co się zdarzyło, a nie wróci. Siostra Antoniego bowiem wciąż nie mogła otrząsnąć się po śmierci i pogrzebie brata. Zwłaszcza kremacja wywarła na niej przygnębiające wrażenie.
– I co po nim zostało? Garstka popiołu – powtarzała co kilka godzin. – I parę na krzyż wspomnień.
– Nie parę – próbowała prostować jej myśli Zuzanna. – Mnóstwo. Całe życie przecież.
– Jakie znowu życie? – zaoponowała w końcu Irmina. – Pęknięte na pół, roztrzaskane. Oni tu nic nie wiedzą, co się z nim działo w Polsce, ja praktycznie nic nie wiem o jego życiu tutaj, bo to, co on do nas pisał, to… – powiedziała, nie znalazła jednak odpowiedniego słowa na nazwanie obrazów, jakie Antoni roztaczał w listach do rodziny. – O rzeczach nieważnych pisał, te najważniejsze pomijał. A jego pobyt we Włoszech, zaraz po ucieczce z Polski, zanim przybył do Ameryki? O tym okresie właściwie nikt nic pewnego nie wie. Nie ma go. Jakby to jego życie od razu przeszło ze stanu stałego w lotny. Sublimacja.
– Ładnie powiedziane, ale cóż nam po bon motach, babciu? – rzuciła Zuza po kolejnej sesji westchnień i żalów, jaka nastąpiła po powrocie z górskiej wycieczki, i aż się wystraszyła, że Irma może poczuć się jej słowami dotknięta. – Zaraz po powrocie trzeba podjąć stanowcze działanie – dodała szybko. – Posklejać to życie wujka w jedną całość. Czy nie takie było jego życzenie?
Irmina popatrzyła smętnie.
– Nie myślał o sobie. Chodziło mu o rodzinę – oznajmiła. – Żeby prawda wyszła na jaw.
– No i udało mu się! – Zuzanna spróbowała na okrągło zamknąć temat.
– Prawie – skwitowała Irma.
– Faktycznie – zgodziła się Zuza tym samym zgaszonym tonem. – Parę sekretów jednak nam zostawił. Jak choćby ten o Paolu. Kim on jest naprawdę? Ale to już zadanie dla nas. Ja w każdym razie wiem, co robić. A tymczasem, być w Ameryce i nie zobaczyć Niagary? – rzekła z ożywieniem. – Tego sobie nie wyobrażam!
Nie zdołała zarazić Irminy swoim entuzjazmem. Sprawiła tylko, że ta spojrzała na nią uważniej. Coś szczególnego w jej twarzy dostrzegła, bo nagle zrozumiała, że wnuczce bardzo na tej wycieczce zależy.
– Jeśli o mnie chodzi, mogę to sobie wyobrazić. Ale ty? W żadnym wypadku! – Jej wykrzyknik zabrzmiał nieco sztucznie, choć był szczery. – Pakujemy się. Przecież i tak musimy jakoś dostać się do Toronto. A jeśli można połączyć przyjemne z pożytecznym, dlaczego nie? – Ożywienie jej szybko jednak przygasło. – Mimo wszystko, choć Antosia nie ma już z nami, jakoś żal mi opuszczać to miejsce. Gdy pomyślę, że już na zawsze, to coś mnie ściska. Dziś nie wiem, jak to zrobić, ale kiedyś… – Chwyciła dłoń Zuzanny. – Obiecaj mi, Zuziu.
– Co, babciu?
– Że spełnimy życzenie mojego brata i sprowadzimy jego prochy do Polski. Jeśli ja nie zdążę, to przynajmniej ty sama. Bob na pewno pomoże.
– No nie wiem, przecież to jego ojciec! Carol też była z nim związana. Są tam jacyś jego znajomi, dalsza rodzina. A u nas? Tylko my dwie. Żeby już nie wspominać jego największego wroga.
– To znaczy?
– Starego Biernata, kogo by innego?
W oczach Irminy pojawił się zły błysk.
– On się nie liczy – warknęła. Argumentacja Zuzy nie przekonała jej. – Ale Tosiek tak pragnął wrócić, choćby po śmierci.
– Babciu – rzekła Zuzanna łagodnie. – Za trzy dni będziemy w Polsce, w domu. Zastanowimy się wtedy spokojnie, co trzeba, co należy, a co zostawić własnemu losowi. Zgoda?
Irmina nic nie odrzekła, tylko zabrała się do składania swoich rzeczy. Po minucie przerwała pakowanie i oznajmiła:
– Zabiorę z sobą do Moreny parę pamiątek po bracie. Jakieś drobiazgi. Nie powinni mieć nic przeciwko temu. Nie sądzisz?
– Sądzę, że nie powinni. Ale nie wiadomo, kto tu teraz rządzi.
– Tym bardziej powinno się udać.
Wiozła teraz te kilka rzeczy – zwykły długopis, jakiś stary szklany przycisk do papieru, zestaw starych fotografii, listy z Polski, używaną koszulę – zgarnięte w pośpiechu z biurka i z szafy, zamknięte w walizce w luku bagażowym. Trwający prawie osiem godzin lot miał się ku końcowi. Mimo że samolot tylko kilka godzin znajdował się w powietrzu, lądowanie na lotnisku Chopina nastąpić miało według czasu warszawskiego prawie w południe.
– Myślisz, że będzie czekał na lotnisku? – rzuciła Irmina pytanie po głębokim wdechu i wstrzymaniu na moment powietrza, gdy samolot wyraźnie obniżył pułap.
– Kto taki?
– Nie udawaj. Paolo oczywiście.
– Skąd miałby wiedzieć, którym lotem wracamy? – Zuzanna zdobyła się na obojętność. – Przez dwa tygodnie nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Nie był łaskaw zapytać, a ja do niego pisać nie będę.
– Ma swoje sposoby – stwierdziła Irma z przekąsem. – O wylocie podobno też go nie informowałaś, a wszystko wiedział.
– No, może. Diabli wiedzą, jakie on ma kontakty – bąknęła Zuzanna półgłosem. Siedzący obok pasażerowie nie wyglądali na osoby rozumiejące język polski, ale ci z przodu i z tyłu mogli się przysłuchiwać. – Tak czy tak, będzie czy nie, damy sobie radę.
Irmina zapatrzyła się w okno.
– Widać tam coś? – zapytała Zuzanna.
– Co mówisz? – Irma ocknęła się. – Nie, tylko chmury pod nami. Tak sobie myślę, czy my dobrze zrobiłyśmy, decydując się na ten remont. Antosia już nie ma, ja też pewnie niedługo pociągnę.
– Babciu!
– Nie obruszaj się, mam swoje lata. A ty, młoda, świat taki wielki, czy warto przywiązywać się do jednego miejsca? To był pomysł głównie Antosia, żeby Morenę utrzymać i wyremontować. I żebyś ty tam była panią.
– No i dlatego trzeba postąpić według jego woli – oznajmiła Zuza zdecydowanie. – Coś cię martwi, babciu?
Irmina westchnęła.
– Do czego my wrócimy tak naprawdę? To już nie będzie ta sama Morena, co przedtem.
– Ależ oczywiście, że ta sama.
– Ale nie taka sama.
Zuzanna uśmiechnęła się gorzko. To tak, jak z jej życiem.
– Na pewno ci się spodoba. Koniec ze skrzypiącymi podłogami, krzywymi tynkami, nieszczelnymi oknami, boazeriami, które wchłonęły wszystkie zapachy świata, bulgotem w rurach. Co tam jeszcze? Dymiącym piecem.
– Kiedy właśnie to wszystko… Jak ci to wyjaśnić? Tego wszystkiego będzie mi brakować, obawiam się.
– E tam. Pamiętam, tak samo było z pralką automatyczną, zmywarką, nową kuchnią, piekarnikiem. Trzy dni kwękania, a potem trudno sobie życie bez tych rzeczy wyobrazić. Nie jesteś, babciu, tak staroświecka, jaką próbujesz udawać. Pamiętasz, co sama kiedyś lubiłaś powtarzać, jak ci ktoś przygadywał, że nie nadążasz? Że seks, dżins i rock'n'roll wymyślono już za waszej młodości.
Zrozumiała, że zaczyna mówić znacznie głośniej, bo pasażer z przedniego fotela uniósł dłoń ponad zagłówek i pokazał uniesiony kciuk, po czym dobiegło do nich krótkie „Brawo!”.
– Ale komputery znacznie później – spuentowała Irmina. – Dlatego z nimi sobie nie radzę – dodała pod nosem.
Z komunikatu, jaki zaskrzeczał w głośnikach wynikało, że przelecieli właśnie nad Wyspami Brytyjskimi i nadlatują nad Danię.
– To już prawie jak w domu – zauważyła Zuza.
Obserwowała, jak z każdym kwadransem Irmina staje się coraz bardziej niespokojna. Także i ona sama coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że za dwie godziny znajdą się w znanej im przecież rzeczywistości, w której jednak będą musiały na nowo się odnaleźć.
W ostatnich dniach Zuzanna nawet nie próbowała zaznajamiać żyjącej przez całe dwa tygodnie jakby w innym wymiarze Irminy z napływającymi do niej drogą elektroniczną informacjami. Nie powiedziała ani o wizytach pod Moreną Marka i Janusza Biernata, ani o odkrytym na ścianie jednego z pokoi malowidle, ani też o innym osobniku, który nie uszedł uwadze Weroniki. Podjechał pod wieczór pod bramę Moreny, wyszedł ze swojego wielkiego samochodu na warszawskiej rejestracji, podszedł do płotu, popatrzył na teren i nim pan Kajetan zdążył zapytać go, czego tu szuka, wdał się w rozmowę ze stróżem z sąsiedniej posesji. W tej sytuacji Kajetan wycofał się na bezpieczną odległość i tylko obserwował z daleka rozmawiających mężczyzn. Zuzannę mocno zdziwiło to, że opisany przez Weronikę osobnik najbardziej pasował jej do Paola. Nie zastanawiała się jednak, czy obaj panowie znali się wcześniej, czy też wywiązała się między nimi tylko przypadkowa rozmowa, bo strażnik willi Gargamela akurat znalazł się w pobliżu. Paolo dostarczył jej już dość zagadek, jedna więcej niczego nie zmieniała w ambiwalentnej ocenie tego tajemniczego Włocha. Czy naprawdę jest synem Michaela Vecchiego, a tym samym jej dalekim kuzynem, czy też jakimś oszustem, którego – na swe nieszczęście – obdarzyła zaufaniem?
Czy każdy facet, któremu ufam, musi w końcu dać się poznać jako podstępny łgarz? – zastanowiła się. Wywołała z pamięci tylko tych, z którymi aktualnie miała kontakty. Najpierw Marek. Zachowuje się ostatnio mocno podejrzanie. Zaufanie mocno nadszarpnięte. Paolo. Same niewiadome, chociaż uwierzyła w jego zapewnienia, że to nie on podpalił restaurację Biernatów. Filip. Erudyta, przy tym uprzejmy i sympatyczny, nie można powiedzieć, ale jednak cynik. Zrobić, zarobić, ewentualnie zaliczyć. Janusz Biernat. No, ten przynajmniej nie pozostawia jej cienia wątpliwości co do swoich zamiarów. Komisarz Makuła. Dlaczego akurat on? Aha, ściga Paola. Zaufała mu niejako służbowo, nic osobistego. Ale czy on odpłaca się jej tym samym? Może tylko prowadzi z nią grę, która ma go doprowadzić do poszukiwanego rzekomego lub prawdziwego przestępcy? Gdyby do tego przebiegłym graczem, pająkiem, zwodzącym muszkę, jak go opisuje Aga, okazał się jeszcze Marcin Pyszny, to świat stałby się straszny, niewart okazywanego mu serca.
Siedziała z przymkniętymi oczami, jakby spała. Stewardesy pchały wózek z napojami. Ostatnia okazja, żeby przed lądowaniem czegoś jeszcze się napić. Nie miała ochoty, lecz pomyślała, że to dobra okazja, żeby zdobyć drobny prezent dla Kajetana. Oryginalny syrop klonowy, którego kilka butelek wiozły w bagażach, nie ucieszyłby go na pewno tak, jak sprzedawany w samolocie alkohol. Na przykład nie za duża buteleczka whisky. Dlaczego nie? Otworzyła oczy i poprosiła o jedną.
– A to co? – zareagowała na jej prośbę Irmina.
– Nic takiego, na prezent – uspokoiła ją Zuzanna.
– Aby przypadkiem nie dla tego alkoholika, co nam domu pilnuje? – Irma od razu przejrzała jej myśli.
– Nie zaszkodzi mu – stwierdziła Zuza i zapłaciła stewardesie, po czym wsunęła butelkę do swojej torby. – A babcia, widzę, w tym temacie nie zmieniła się ani o jotę. Od razu poczułam się jak w domu – zażartowała. – Biedny Kajetan.
– Mam nadzieję, że będziemy miały na czym się przespać po podróży – burknęła Irmina. – Nie zapomniał, że dziś wracamy.
– Na pewno nie zapomniał, choć ustawianie kanap i łóżek to nie jego sprawa.
– Ale mógłby dopilnować – upierała się Irma.
Zuza zerknęła ku niej z ukosa. Wspomnienie Kajetana przywróciło jej na chwilę dawny wigor, jaki towarzyszył jej stale w Morenie. W Kanadzie wydawała się jakby inna, przygaszona, czasami wręcz nieobecna, być może z powodu dręczących ją wyrzutów, że nie wyjawiła wnuczce na czas sekretu jej pochodzenia, mimo że brat prosił ją o to jeszcze przed wyjazdem, być może w związku z powolnym odchodzeniem Antoniego. Teraz z każdym kilometrem w przestworzach zdawała się wracać do dawnej skóry, w której było jej tak do twarzy. Taką właśnie – ułożoną, logiczną, stanowczą, nie rzucającą słów na wiatr, ale nie upartą niepotrzebnie Irminę – Zuza ceniła i lubiła najbardziej. W takiej bowiem, gdy sama wydawała się sobie chwiejna i lękliwa, znajdowała psychiczne oparcie. Czy kiedy dziś przejdą przez furtkę przy Morenie ich dawna relacja powróci na sto procent? Zuzannie nie wydawało się to już możliwe. Zapewne przyjdzie im budować ją na nowo.
Pozostało czekać na lądowanie. Odkąd samolot wszedł w polską przestrzeń powietrzną, lot miał potrwać jeszcze niecałą godzinę. Wystarczająco długo, by oswoić się z czasem środkowoeuropejskim i mimo wrażenia, że właśnie wstaje poranek, przyjąć do wiadomości, że zbliża się południe.
Na lotnisku nikt na nie nie czekał.
Irmina wydawała się zawiedziona, Zuzanna nie omieszkała okazać złośliwej satysfakcji.
– Mówiłam – oświadczyła, pchając wózek z walizami. – Faceci. Jak potrzebni, to ich nie ma.
– Przecież nie wiedział. Mieliśmy bilety powrotne open. Dobrze mówię?
– Dobrze, ale ja nie o Paolu.
– A o kim? Chyba nie o Kajetanie?
– Nieważne – odrzekła Zuza. Żart z Kajetanem wydał się jej zbędną złośliwością. – Po prostu.
Nie chciała się przyznać, że liczyła na obecność Marcina Pysznego. W piątek, kiedy dojeżdżali do Toronto, odebrała maila, w którym Pysio informował ją, że chyba już wie, kim jest nierozpoznany mężczyzna z sumiastym wąsem na fotografii z otwarcia Moreny. Zuza odpisała mu, że nie chce teraz dyskutować, bo w niedzielę przed południem lądują w Warszawie i wtedy będzie czas na rozmowy. Pysio miał się reszty domyślić. Najwidoczniej nie domyślił się, choć to do niego niepodobne. Może poczuł się urażony, że Zuzanna, zamiast od razu wyrazić uznanie dla jego dociekliwości i dopytać o szczegóły, zlekceważyła go, przekładając zaspokojenie ciekawości na później?
Trudno. Pozostało wezwać taksówkę. Nie było z tym kłopotu, bo wśród pasażerów opuszczających odprawę od razu pojawiali się osobnicy półgębkiem oferujący usługi transportowe. Zuza jednak zwlekała. Irminę poinformowała, że woli wziąć taksówkę z parkingu, niż polegać na przygodnych kierowcach. Poprosiła ją, żeby pozostała chwilę przy bagażach, a ona się rozejrzy.
Przy drzwiach wejściowych prawie zderzyła się z Marcinem Pysznym.
– Zuza! – wrzasnął na cały hol i uśmiechnięty rozłożył ręce.
Miała mu wpaść w ramiona? Niedoczekanie jego.
– Marcin? – zdziwiła się i wyciągnęła dłoń, pozwalając zaledwie na rytualny pocałunek na powitanie. – Skąd ty tu? Wiedziałeś?
– Różnie o mnie mówią, ale prorokiem, niestety, nie jestem. Sama napisałaś, kiedy wracacie.
– No tak, wspomniałam, dość niekonkretnie – kręciła. – I nie po to, żebyś zaraz przyjeżdżał.
Co ja gadam? – przemknęło jej przez myśl. Przecież o to chodziło. Zaraz się obrazi i odjedzie.
– Pff – prychnął. – A więc pomyłka?
– Nie, nie! – zaprzeczyła gorąco. – Świetnie, że jesteś. To znaczy cieszę się.
– Dobra, szkoda czasu – stwierdził i zapytał: – Gdzie bagaże?
– Babcia przy nich została.
– Babcia? – zdziwił się Pysio. – Przyleciałaś z Kanady z babcią? A co z ciocią? Została?
– To znaczy z ciocią. – Teraz to słowo wydało się Zuzannie obce i niestrawne. – Irminą. Tą samą. Później ci to wytłumaczę.
– No, ja myślę, że później, bo Gabi czeka w samochodzie na postoju dziesięciominutowym.
– Gabi? Z tobą? Co tu się stało, kiedy mnie nie było?
– Później! Przyjechaliśmy samochodem jej ojca, bo pewnie macie dużo bagaży.
– E tam, tylko cztery walizy. – Zuzanna wzruszyła ramionami i ruszyła ku Irminie. – Tylko pamiętaj – oznajmiła w marszu. – Pochowaliśmy w Montrealu jej brata, więc nie pytaj, dlaczego jest na czarno i w ogóle nie mów na ten temat, okej? Gabi też to przekaż, niech się nie dopytuje.
Pysio przytaknął na zgodę i ruszyli do poczekalni.
– Wyobraź sobie, babciu, że spotkałam kolegę – powiedziała do Irminy, gdy już do niej doszli. – Marcin, mąż Gabrysi, którą już znasz – przedstawiła go. – Mogę chyba tak powiedzieć? – zwróciła się do Pysia, który strzelił gniewnie oczami. – Tak się składa, że mogą nas oboje podrzucić do Kornelina. Wspaniale, prawda?
Pysio przywitał się sztywno i zaraz zabrał się do bagaży.
– Widać Kanada ludzi odmienia – mruknął, pchając wózek.
– Co masz na myśli? – zapytała rozbawiona Zuzanna.
– Nic szczególnego – odparł. – Wyleciała gąską, wróciła orlicą.
Miała ochotę dać mu kuksańca. Zatrzymała się jednak, by towarzyszyć nie nadążającej za nimi Irminie. Pysio tylko pokazał, gdzie stoi ich wóz i pospieszył pierwszy.
– Mówiłaś zdaje się, że oni się rozwodzą? – przypomniała sobie Irma.
– Bo tak było! Może doszli do porozumienia? Może się pogodzili? A może nie wiem co. Może tylko robią to dla nas, dla mnie właściwie, po koleżeńsku.
Gdy doszli do samochodu, Pysio już pakował walizy do bagażnika. Zuzanna uściskała się z Gabrysią, powiedziały sobie nawzajem, jak świetnie wyglądają, po czym Gabi uprzejmie przywitała Irminę i pomogła jej zająć miejsce na przednim siedzeniu samochodu. Zuza wrzuciła z Pysiem ostatnią, największą walizkę.
– Uprzedziłem ją, jak chciałaś – szepnął Pyszny.
– Widzę – odrzekła Zuza.
– Odstawię wózek i ruszamy.
Zuzanna z Gabrielą zajęły miejsca z tyłu.
– A Aga co? – rzuciła Zuza. – Nie chciała przyjechać?
– Uznała, że byłoby nam za ciasno – wyjaśniła Gabi wymijająco. – Wiesz, jak to ona.
– Uff, bo już myślałam, że i tu zaszła jakaś zmiana – powiedziała Zuzanna dwuznacznie.
– W sensie że co? – zaniepokoiła się Gabi.
– No wiesz. – Zuza szukała słów, żeby nie powiedzieć wprost tego, co sądzi. – Ostatnio raczej nie widywało się was razem. Ciebie i Marcina.
– Ach, to masz na myśli! Nie, tu nic się nie zmieniło. Dalej nie jesteśmy razem. Jednakże, jak to się mówi, zostaliśmy przyjaciółmi.
– Gadanie! – skwitowała Zuza, bo Pysio już biegł do samochodu, żeby być szybszy od nadchodzącego od drugiej strony strażnika.
Wpadł do wozu, dał nieokreślony znak ręką strażnikowi i uruchomił silnik, po czym natychmiast odjechał.
– Jak tam podróż? – zagadnęła Gabriela, gdy zjechali na trasę, która miała ich zaprowadzić na most Siekierkowski. – Pewnie dużo by opowiadać?
– Za dużo – stwierdziła Zuzanna. – Lepiej powiedz, co w Morenie, byłaś tam przecież. Co z tym malowidłem?
– Moim zdaniem to autentyk – orzekła Gabi. – Na pewno Berezyński przyłożył rękę do jego powstania. To nie może być przypadek, że ten sam motyw pojawia się później na jego płótnie, tym, co to wiesz, wisi u was.
Irmina obróciła głowę i zaczęła się przysłuchiwać.
– Tam jest jakiś motyw? – zdziwiła się Zuza.
– Oczywiście!
– Ja chyba o czymś nie wiem – stwierdziła Irmina.
– Ach, nic – oznajmiła Zuza. – Podczas remontu odkryli u nas na ścianie malowidło Berezyńskiego. Przepraszam, nie mówiłam, bo w Montrealu mieliśmy inne sprawy na głowie.
– Wiesz, na czym polega jego oryginalność? – włączyła się Gabriela. Zuzanna, usłyszawszy pytanie, tylko uniosła brwi. – W tamtych czasach tworzyło już paru malarzy abstrakcjonistów, czy ja wiem, Kandinsky, Malewicz, ale oni skupiali się przede wszystkim na kompozycji, barwie, geometrii, a Berezyński… – Pysio rzucił w tył niepokojące spojrzenie. – Berezyński chciał w swoich obrazach zamknąć abstrakcyjne pojęcia. Nie w formie alegorii, lecz linii, plam. Rozumiesz?
– Gabi – powstrzymała ją Zuzanna. – Kiedyś mi to wytłumaczysz w spokoju. Teraz tylko mi poradź, co zrobić z tymi plamami na ścianie.
– No wiesz! Plamami? Ja bym je zachowała, ale przecież nie ja tam będę mieszkać. Gdyby w Morenie miało kiedyś powstać muzeum Berezyńskiego, to co innego. A tak, konserwacja, odświeżenie, nowe koszty, nie wiem, czy jesteś na to gotowa. Na razie zrobić porządną dokumentację i zabezpieczyć. A może inaczej? Założyli wam wszędzie od wewnątrz ocieplenie i nowe tynki, tylko ta jedna ściana została nieotynkowana. W sumie fajna dekoracja. Sama zobaczysz.
– Co się tyczy samej Moreny, to jest sensacja – odezwał się Pysio znad kierownicy. – Na pewno panie nie słyszały, bo za granicą ani w samolocie o tym nie mówili. W kraju zresztą też jeszcze tego nie rozgłaszają, ale jutro pewnie gazety napiszą, przynajmniej jedna, bo słyszałem w redakcji.
– Pysio! Mówisz dużo i niekonkretnie. Znowu zostałeś dziennikarzem? – wyrwało się Zuzannie. – Czemu ja nic nie wiem?
– Właściwie nie, ale trochę współpracuję. No więc słuchajcie. Policja zatrzymała wczoraj tu, w waszej okolicy, bodaj w Otwocku, jakiegoś Włocha, który podawał, że nazywa się Franco Moreno. Rozumiecie? Jak usłyszałem, od razu mi się skojarzyło. – Zuzanna, tknięta złym przeczuciem, zaniemówiła, czekając na ciąg dalszy. Gabi też sprawiała wrażenie, że słyszy o incydencie po raz pierwszy. – No i co? Oszust – oznajmił Pyszny. – Udawał poważnego włoskiego handlowca i naciągał ludzi na sporą kasę. A że naiwnych u nas nie brak, to, sami wiecie, interes kwitł.
Na moment zapadła cisza.
– Prawdziwy Włoch, czy tylko udawał? – zapytała Irmina.
– Podobno prawdziwy – odparł Pysio. – Znacie kogoś takiego? – zapytał, akcentując tonem niedowierzanie.
– Ja nie – bąknęła Zuza niepewnie.
– Ani ja – przyznała Irmina. – Moreno. Też mi nazwisko. I co z nim?
– Nie mam pojęcia. Pewnie trzymają go w komendzie pod kluczem, bo podobno już od dłuższego czasu był poszukiwany.
Na Trasie Siekierkowskiej usłyszeli z daleka sygnał wozu uprzywilejowanego.
– Pogotowie albo policja – powiedziała Zuzanna. – Widocznie znowu komuś za bardzo się spieszyło.