Читать книгу Oszust za każdym rogiem - Zbigniew Zbikowski - Страница 8
3
Оглавление– Mamy problem – oznajmiła Zuzanna.
Prawą ręką grzebała łyżką w zupie, lewą stukała w ekran smartfona.
– Zostaw ten telefon i jedz, bo ci całkiem wystygnie – ponagliła ją Irmina, pochylona nad swoim talerzem. – Jaki problem?
– Z naszym Paolem. Jeśli to naprawdę on. A na razie wszystko wskazuje na niego.
Irmina przerwała jedzenie.
– Nie sądzisz, że to może być pomyłka? – zapytała z nadzieją.
– Powtórzę. Wszystko przemawia przeciwko niemu – stwierdziła Zuza. – Poczynając od tego, że od dwóch tygodni nie dał znaku życia, a kończąc na innych przesłankach. Jednego tylko nie rozumiem. Po co on tu w ogóle się zjawił? W jakim celu wszedł z nami w kontakt? Do czego byłyśmy mu potrzebne? Chciał nas na koniec okraść, czy co? Nie mam pojęcia z czego. Z obrazów Berezyńskiego? Myślał, że nie znamy ich wartości? To jego nazwisko, Vecchi, od początku wydało mi się podejrzane, odkąd wiem, że tak nazywał się jeden z tych dżentelmenów na starym zdjęciu. A występując jako Franco Moreno, całkiem się pogrążył. To nie może być przypadek. Babciu, czemu nas takie rzeczy spotykają? – zakończyła dramatycznie.
– Ale ja ciągle nie mam pewności, czy to jest na pewno ten Paolo Vecchi, syn Michaela Vecchiego. Ten, który zostawił ojca w Rochester i uciekł do Europy. Bo jeśli tak… – Irmina pokręciła głową i zacisnęła usta. – Jeśli Tosiek zdążył poznać go od nieciekawej strony już w Ameryce, wtedy nic dziwnego, że nie został umieszczony w jego testamencie, mimo że wnuk, jak by nie było. Może po prostu zbiegł do Europy, by się skryć przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości? I tu, w Polsce, dalej uprawia swój proceder.
– I może faktycznie podpalił gospodę Biernata, co? Teraz nagle jest tak, jakbym ujrzała wszystko w innym świetle.
– O Boże, Boże! – Irma wzniosła oczy ku niebu, znowu przerywając jedzenie. – Najgorsze, że my tu, w Polsce, jesteśmy jego najbliższymi krewnymi.
– Posłuchaj, babciu. – Zuzanna podniosła smartfon, żeby lepiej widzieć drobną czcionkę. – Znalazłam w Internecie przynajmniej pięciu oszukanych tą samą metodą. Pięciu, którzy się przyznali i ogłosili to w Internecie, a także zgłosili oszustwo policji. Naprawdę oszukanych jest na pewno dużo, dużo więcej, tylko siedzą cicho. A tutaj jeden napisał, że szuka tego Włocha od dawna i ustalił, że gość podający się za Franka Moreno mieszka z jakąś Polką w Warszawie na ekskluzywnym osiedlu. To by mogła być Wioleta. Jeśli to ona, zostałyśmy oszukane podwójnie. Albo nawet do potęgi. Jakaż to misterna akcja! Aż nie chce mi się wierzyć. Może nawet sam Biernat jest w nią zamieszany.
– Albo odwrotnie. On też jest jego ofiarą. Tak też może być – powiedziała Irmina. Skończyła jeść i teraz grzebała w pamięci, szukając podobnej sytuacji w przeczytanych kryminałach. – Słyszałyśmy przecież, że i od niego chciał wyciągnąć jakieś pieniądze. Potem ten pożar.
– To jest ich wersja. Teraz już niczemu, co nam opowiadali, nie można wierzyć.
Irmina wstała od stołu, zabierając swój talerz.
– Twoja zupa ostygła. Może ci odgrzeję? – zaproponowała.
Zuzanna szybko opróżniła talerz do dna.
– Posłuchaj, babciu – powiedziała, odłożywszy łyżkę. – Tylko spekuluję, ale wyobrażam sobie teraz najgorsze. A jeśli on sobie planuje, że jako spadkobierca wuja Antoniego wystąpi z roszczeniami do Moreny, licząc, że gdy coś wywalczy, odsprzeda potem swoją część Biernatowi? Może rzeczywiście obaj nie są w konflikcie, tylko w zmowie? Nie mam pojęcia, jak by mogło do niej dojść, lecz tacy cwaniacy zawsze na siebie trafią. Przypuśćmy, że Vecchi w restauracji zażądał zaliczki na konto tego interesu, a oni mu jej pod jakimś pretekstem nie dali. Głupiutka Wioleta była świadkiem tej sceny i może czegoś jeszcze, toteż należało ją zneutralizować, żeby w razie czego nie zeznawała. Dlatego wrobili ją w narkotyki. I dlatego Vecchi ją omotał, po czym umieścił pod kontrolą w jakiejś dziupli, niby u znajomych, a ta kobieta, z którą mieszka, to ktoś zupełnie inny. Jego wizyta u nas i wszystkie te jego piękne gadki były po to, żeby zamydlić nam oczy.
– Czyli Wioleta byłaby niewinna? – wyraziła kolejną nadzieję Irmina. Obmywała talerze pod bieżącą wodą. – Popatrz, jak szybko ciepła teraz leci z kranu – zauważyła.
Zuza intensywnie myślała.
– Winna czy nie, na pewno nieświadoma, w co się wplątała – powiedziała do siebie. Dalej manipulowała przy smartfonie. – Ciekawi mnie, na czym wpadł. Niczego konkretnego nie mogę znaleźć. – Przeczytała fragment kolejnego tekstu, który ją zainteresował. – Posłuchaj, w czym się wyspecjalizował. Udawał włoskiego handlowca, który po jakiejś rzekomej wystawie w Polsce właśnie wraca samolotem do Rzymu. Zostało mu po tej imprezie parę niesprzedanych maszyn czy urządzeń, których nie opłaca mu się zabierać z powrotem do Włoch, bo wysokie opłaty za przewóz i tak dalej. Tu ktoś pisze, że dał się przekonać, że ten niby Franco jako przedstawiciel włoskiej firmy wystawiał coś na targach w Poznaniu. Przekonywał go, że za cztery godziny odlatuje i gotów jest zostawić markowy sprzęt za symboliczną rekompensatę, zaledwie za dwadzieścia procent wartości. Jest nawet opis gościa. Czarne włosy, typowy południowiec, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, mówi po polsku z silnym włoskim akcentem. Paolo, jak ulał. No i udało mu się dokonać oszustwa. Wziął pieniądze i szybko odjechał.
Irmina zastanowiła się.
– I gdzie tu to wielkie oszustwo? – zapytała retorycznie. – Rozumiem, że sprzedał coś na lewo, bez podatku i tak dalej. Rozumiem, że kłamał, podawał fałszywą tożsamość, żeby dodać sobie wiarygodności udawał nie wiadomo kogo, choć nie wiem, po co właściwie. Ale nikogo nie zmuszał do kupna, nie napadł, nie okradł.
– Ach, bo nie doszłam do tego, co najistotniejsze! Markowy sprzęt po uruchomieniu okazał się chińską podróbką, niewartą nawet tej ceny, którą nieszczęśnik zapłacił.
Irmina złożyła dłonie jak do modlitwy.
– To przykre – orzekła. – Naprawdę. Nieszczęśnik mógł jednak wykazać się większą ostrożnością. Naiwny i chciwy dwa razy traci.
– O, widzę, że oszust znalazł w babci obrońcę – skomentowała Zuza kwaśno.
– To nie tak, moja droga. Nie bronię go. On nie postępuje uczciwie, bez dwóch zdań. Mówię tylko, że wykorzystuje ludzi, którym wydaje się, że i oni w jakimś sensie ominą legalną drogę zakupu.
– Pamiętam, że kiedy zjawił się u nas, w Morenie, po raz pierwszy, od razu wydał mi się podejrzany. A ty, babciu, wybacz, tak było, z miejsca obdarzyłaś go zaufaniem. Że przypomina ci Giulia, że wywołał wspomnienia itepe.
Irma posmutniała. Rozmowa stawała się nieprzyjemna.
– Oszust tak działa. Najpierw wzbudza zaufanie – stwierdziła w zamyśleniu, po czym energicznie klasnęła w dłonie. – Najważniejsze, że więcej nas nie oszuka.
– Mam nadzieję – odrzekła Zuzanna, wstając od stołu. – Czuję jednak, że to nie koniec niespodzianek. Ten komisarz Makuła, wydawałoby się bystry facet. – Zastanowiła się nad tym, co powiedziała. – No tak, okazał się w sumie nawet przebiegły – stwierdziła. – Czynił jakieś niewyraźne aluzje. Że ten remont naszego domu dużo kosztuje, jakby chciał zasugerować, że Paolo miał jakiś udział w finansowaniu. Otwarcie oczywiście tego nie powiedział, a nawet zaprzeczył, gdy wprost zapytałam, ale tak to odebrałam i ziarno niepewności, że tak powiem, zostało zasiane. Nie wiem, co o tym myśleć.
– Podejrzewa nas, że jesteśmy w jednej szajce? – zapytała Irmina z niedowierzaniem i ekscytacją właściwą czytelniczkom kryminałów. – Niesamowite.
– Oj, babciu, nie chce mi się dziś już o tym myśleć. – Zuza splotła ramiona i stanęła przy oknie. – Nie mam siły. Myśli mi się plączą. Tyle mamy do zrobienia w najbliższych dniach, ja zwłaszcza, a tu taki pasztet. Odechciewa się wszystkiego.
– Grunt to się nie załamywać – stwierdziła Irma. – Prawda i tak w końcu wyjdzie na jaw.
Zaczęła przeglądać zawartość szafek i szuflad, jakby sprawdzała, czy nic nie zginęło.
– Też bym tak chciała – mruknęła Zuzanna. – Żyć jedną budującą maksymą. – Odeszła od okna i przeszła do stołowego. Irmina poszła w ślad za nią. – Czas się rozpakować. Nikt za nas tego nie zrobi – oznajmiła. – Witamy w domu.
– Jeśli pozwolisz, najpierw przejdę się po ogrodzie – odrzekła Irmina uprzejmym tonem. – Wszystko pewnie zarosło.
– Dobrze, babciu – przytaknęła Zuza. – Nikt nas nie goni. Zdążymy. A ta zupa ogórkowa… Bardzo dobra, nie sądzisz?
– Zgadzam się. W ogóle ta kobieta dobrze gotuje. Po domowemu.
– Skąd wiesz?
– Kiedyś, po śmierci mojej mamy, jak zostałam sama, a ty tu jeszcze nie mieszkałaś, Kajetan nie raz przyjeżdżał na rowerze z tą kanką. Broniłam się, ale gdzie tam.
– Dobrzy z nich ludzie. Sami nie mają, a innym pomogą.
Wyszły przez werandę do ogrodu.
Zuzanna zauważyła przede wszystkim równo przyciętą trawę, Irmina zaś skierowała się prosto ku swoim rabatom.
– Jak mówiłam – stwierdziła. – Podlewane, ale nie pielone. Kto tak robi? Turki ledwo widać, róże nie ogławiane. A tu? Popatrz. Marchew zachwaszczona, ogórki żółte.
– Babciu, pan Kajetan nie miał być ogrodnikiem, tylko stróżem – powiedziała Zuzanna. – Za wiele nie wymagajmy. Trawa skoszona. Dla niego to najważniejsze.
– Tak, do tego się nadaje – burknęła Irma.
– I teren uporządkowany, nie walają się żadne resztki, wszystko poukładane za garażem.
– Ma w tym swój interes. Słyszałaś.
– I lata swoje też ma.
– Aha, i zainteresowania. – Irmina nie dopuszczała obrończyni Kajetana do głosu. – Niezdrowe.
Przedzierając się przez zarośnięte ścieżki, dotarły do parkanu. Wtedy usłyszały znane już im dyszenie i wezwanie psa do spokoju. Ponad płotem ujrzały głowę strażnika.
– Uszanowanie! – odezwał się. Irmina słyszała go po raz pierwszy w życiu. – To już z powrotem?
– Dzień dobry – odpowiedziała Zuzanna. – Mówiłam, że dwa tygodnie.
– Szybko zleciało – skomentował osiłek za płotem. – Ależ robota tu odchodziła! Na okrągło, prawie na trzy zmiany.
Jak na gbura, wydawał się wyjątkowo rozmowny.
– Dziękujemy, że zechciał pan rzucić czasem okiem na posesję – wyraziła Zuza wdzięczność na wyrost.
– E, spokój, nic się nie działo – podsumował strażnik z psem.
Zuzanna znalazła powód do zaczepki.
– Czyżby? – zdziwiła się. – Gapiów podobno nie brakowało.
– No tak, ale to… – Spojrzał w bok, szukając odpowiedniego określenia. – Niegroźne – stwierdził. – Zwykła ludzka ciekawość.
– Czyli nie był pan zmuszony do interwencji? – Zuza roześmiała się, żeby zamaskować ewidentną prowokację w pytaniu. – Nic pana nie zdziwiło?
– Mnie? Mnie już w życiu nic nie zdziwi, proszę pani.
– Burzliwa przeszłość? – Zuzanna zaszarżowała z kolejnym pytaniem, aż Irmina spojrzała na nią z niepokojem.
– Proszę pani!
Osobnik położył oddzielny akcent na każdym ze słów, co miało oznaczać, że mógłby wiele powiedzieć, ale nie ma o czym gadać. Zamiast potwierdzić lub zaprzeczyć, poklepał psa po karku.
– W każdym razie zaproszenie na kawę ciągle aktualne – przypomniała Zuza. – Może nie dziś, bo, rozumie pan, dopiero wróciłyśmy i trzeba się trochę ogarnąć. Ale innego dnia zawsze, jeśli tylko jestem w domu.
– Będę pamiętał – odrzekł niezobowiązująco i uniósł dłoń, ni to na znak przyrzeczenia, ni pożegnania.
Burknął coś do psa i obaj poszli dalej wzdłuż ogrodzenia. Panie wycofały się na trawnik przed domem.
– Dziwna postać – rzekła Irmina. – Groźna. Aż mnie ciarki przeszły, kiedy ty z nim tak odważnie zaczęłaś.
– Zamknę bramę – oznajmiła Zuzanna i zadowolona pomaszerowała przed siebie.
Gdy przesunęła jedno skrzydło bramy, zauważyła, że za furtką po drugiej stronie drogi stoi ktoś znajomy i przygląda się jej. Była to Weronika. Zuza przywołała ją ręką.
– Zapraszam! – zawołała, żeby nie było wątpliwości co do jej intencji.
Zdawało się, że Weronika tylko na to czeka, bo otworzyła furtkę i przebiegła przez jezdnię.
– Nie chciałabym przeszkadzać – powiedziała, gdy już się uściskały na powitanie.
– Ależ nie, nie przeszkadzasz – zapewniła Zuzanna. – Nic wprawdzie nie mamy, nawet mleka do kawy, mimo to proszę do środka.
– To ja przyniosę – zaproponowała Weronika i nie czekając na nic, pobiegła z powrotem.
Zuza przesunęła drugie skrzydło, założyła kłódkę, po czym otworzyła furtkę. Stała w niej dłuższą chwilę. Weronika zjawiła się po dwóch minutach, taszcząc karton z mlekiem i plastikowe pudełko.
– Co to? – zapytała Zuza.
– Ach, drobiazg.
W kuchni, po przywitaniu się z Irminą, wyjęła z pudełka kawałek ciasta.
– Sernik mojej mamy – oznajmiła. – Na powitanie sąsiadek.
– Dlaczego mama sama nie przyjdzie? – zdziwiła się Irma. – Tak mało się znamy, a przecież tak blisko mieszkamy.
– Nie, nie – odrzekła Weronika. – Nie tym razem, pani Irmino. Została z Zoltanem. Synek trochę biegał i właśnie zasnął.
– To co, jeszcze jedna kawa? – zaproponowała Zuzanna.
– Proszę bardzo, pijcie, ale beze mnie – odpowiedziała Irma. – Ja poproszę herbatkę. Z melisy.
– To wstawmy wodę. – Zuza na moment podstawiła pod otwarty kran mały czajnik, po czym postawiła go na gazie. – Chcesz zobaczyć, co nam tu porobili w środku, gdy nas nie było? – zwróciła się do koleżanki.
Weronika przystała na propozycję z nieskrywanym zadowoleniem. Ciekawość wprost malowała się na jej twarzy.
– Ale teraz tu ładnie! – zawołała po wspólnej wycieczce po kilku najbliższych pomieszczeniach.
– Aha, to znaczy, że przedtem było brzydko? Dziękuję za szczerość – zażartowała Zuza.
– No nie! – zaprzeczyła speszona Weronika. – Ale teraz jest tak bardziej nowocześnie.
– Trochę surowo – stwierdziła Irmina. – Jutro powiesimy czyste firanki i zasłony, przykryjemy podłogi, będzie przytulniej.
– Jutro? – zaciekawiła się Zuza. Wystawiła z szafki talerzyki i czyste filiżanki. – Chyba że wieczorem. Przecież ja pracuję! A w pojedynkę robić tego nie wolno, nie ma mowy. – W otwartej szafce zauważyła ekspres do mokki i w pierwszej chwili zapragnęła go użyć, lecz ledwie go dotknęła, cofnęła rękę. Przecież to prezent od Paola, tego oszusta! – Tak że zajmie nam to przynajmniej tydzień – dokończyła.
– A gdybym pomogła? – włączyła się Weronika.
– Wtedy siedem dni – rzuciła żartem Zuzanna. – Ale bardzo proszę – dodała. – Będzie nam weselej we trzy. Prawda, babciu?
Irmina przytaknęła, a Weronika spojrzała dziwnie na Zuzę, jakby chciała zapytać, dlaczego ciocię nazywa babcią.
– No tak. – Zuzanna zorientowała się, w czym rzecz. – Może trzeba wywiesić ogłoszenie na ganku? Żeby każdy, kto tu wchodzi, wiedział od progu, że obecnie mieszka tu babcia z wnuczką, obie z rodu Ludwigów. I żebym nie musiała każdemu od początku tłumaczyć, że tu zaszła zmiana.
– To znaczy, że… – Weronika wyglądała na zdezorientowaną. – Dobrze, nie pytam. Chociaż, proszę się nie gniewać, pani Irmino, ale mama mówiła mi coś, co słyszała od swoich rodziców, że pani pierwszym mężem, bardzo krótko, był jakiś Włoch. To możliwe? Bo z tym drugim mężem, którego pamiętam z dawnych lat, pani dzieci nie miała, prawda?
Irma, zamiast odpowiedzieć, spojrzała prosząco na wnuczkę.
– Ja ci to wyjaśnię – rzekła Zuzanna, rozstawiając talerzyki i łyżeczki. – Tylko podziel sernik, a ja zrobię coś do picia. – Do dwóch filiżanek wlała ekstrakt kawy z urządzenia przelewowego, do trzeciej wrzuciła torebkę z suszoną melisą. – Giulio Pavone, mój dziadek, wyjechał z Polski, zanim moja mama przyszła na świat. A jak już przyszła, to jej wychowaniem zajęła się cioteczna siostra babci Irminy. Potem tralalalala, długa i skomplikowana historia, i mamy to, co mamy. Jasne?
– Nie bardzo – przyznała niepewnie Weronika. – Ten twój włoski dziadek, co z nim? Przepraszam, że pytam, ale skoro już o nim mówimy…
– O, i tu będzie nam potrzebna twoja pomoc – oznajmiła niespodziewanie Zuza.
– Proszę? – Weronika nie zrozumiała.
– Znasz język węgierski?
– Co ma jedno do drugiego? – zapytała, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Owszem, mieszkając na Węgrzech, z teściami, przez dwa lata siłą rzeczy czegoś tam się nauczyłam.
– To tak, jak ja z włoskim – wtrąciła się Irmina. – Dogaduję się jako tako. Teraz już dużo zapomniałam, za to kiedyś, ho, ho!
– Potrzebujemy kogoś, kto mówi po węgiersku. – Zuzanna nie dała jej dokończyć. Usiadła naprzeciw Weroniki i wbiła w nią wzrok. – I może pojechać z nami do Budapesztu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki