Читать книгу Oszust za każdym rogiem - Zbigniew Zbikowski - Страница 7

2

Оглавление

Dom z zewnątrz wydawał się na pozór taki sam, jakim go zostawiły. Ta sama, nienaruszona bryła i stare drewniane elewacje. Ten sam wytarty ganek i mocno wyrobione drzwi wejściowe. Jedynie nowe okna dodawały ścianom elegancji i blasku. Lecz wystarczyło nieco podnieść głowę, by dostrzec nowe poszycie dachu, które elegancję i blask wzmacniały poczuciem stabilności. Wtedy też widziało się lepiej spływające od dachu proste krechy miedziano-barwnych rynien.

Irmina, wyszedłszy z samochodu, stanęła przy parkanie i popatrzyła na nową Morenę z zachwytem.

– Jak za mego dzieciństwa – wyznała żywiołowo. – Jest nawet ładniejsza. Tylko pomalować i podziwiać.

Usłyszeli za ogrodzeniem szczekanie psa. Zza domu wybiegł nieznany im kundel, zaraz za nim pojawił się Kajetan. Ujrzawszy Irminę i samochód, przywołał psa, który jednak niewiele sobie robił z jego wołania, dopóki nie dobiegł do furtki. Wtedy zawrócił.

– Pani Irmina! Panna Zuzanna! – zawołał Kajetan. – Nareszcie! Już myślałem, że coś się stało, bo wczoraj się spodziewałem. – Przesunął swój kaszkiet na tył głowy. Otworzył furtkę. – Proszę, proszę!

– Bramę lepiej by pan otworzył! – zakrzyknęła Irmina. – Jak wjedziemy?

– A co to za towarzysz? – zapytała Zuzanna, pokazując psa, który po przekroczeniu linii furtki zaczął się łasić do obcych.

– A wziąłem go, żeby szczekał na obcych, bo tu taka ciekawość, że hej! Ale niegroźne toto, nic nie zrobi – odrzekł Kajetan, zdejmując kłódkę i biorąc się do przesuwania skrzydła bramy.

– Aha, bo pewnie pies pilnuje, a on sam tam, w gospodarczym, albo z kolegami, wiadomo.

– No teraz to już wiem na pewno, że pani Irmina wróciła zdrowa i cała – skomentował kwaśno Kajetan, odsuwając drugie skrzydło. – Ot, sprawiedliwość dziejowa. Bury, poszedł! – przegonił psa kręcącego mu się pod nogami.

Pysio, który nie wysiadł, lekko wycofał samochód, skręcił koła i wjechał na podwórze. Gabrysia, też siedząca w środku, przejeżdżając obok, na powitanie pomachała Kajetanowi ręką.

– No i jak? – zapytała zaraz po wyjściu z wozu. – Poznajecie swój dom?

– Wygląda rewelacyjnie – orzekła Zuzanna, a Irmina skwapliwie przytaknęła.

– To ja już oddam klucze paniom, bo nic tu po mnie – rzekł Kajetan, uścisnąwszy wcześniej dłoń Pysznego. – Tylko swoje rzeczy pozbieram i znikam. – Wyciągnął rękę z pęczkiem kluczy.

– Powoli, panie Kajetanie – powstrzymała go Zuzanna. – Gdzie panu tak spieszno?

– Wiadomo, gdzie – wtrąciła pod nosem Irmina, a głośniej poleciła: – Zechce pan łaskawie otworzyć?

Kajetan posłusznie cofnął rękę i podszedł do drzwi wejściowych. Bury natychmiast podążył za nim, lecz ten go odpędził. Pies przysiadł kilka metrów dalej.

– Przepraszam, ale ja tu wcale nie zaglądał – oznajmił Kajetan po otwarciu. – Wszystko, co potrzebne, mam u siebie, w gospodarczym.

– Ale teraz może pan wejść, prawda? – zachęciła go pospiesznie Zuzanna, żeby nie pozwolić na uszczypliwy komentarz Irminy. – Proszę.

– A nie, ja na końcu – oznajmił Kajetan i wycofał się, przepuszczając wszystkich po kolei.

Irmina weszła pierwsza. Zuza przepuściła przed sobą Gabrysię, a Pysio wszedł czwarty.

– Jestem pod wrażeniem – szepnął za plecami Zuzanny, gdy już się rozejrzał. – Ciekawe jednak, co by na to powiedział Andriolli.

– Daj spokój – odpowiedziała półgłosem Zuza. – Czy to jego dom?

– No, fakt – przyznał Pysio. – Tylko styl jego. Dom wasz.

Zaczęli rozchodzić się po wszystkich pomieszczeniach, zaczynając od stołowego i kuchni. Wyglądały one niby tak samo, jak przed remontem, tyle że ściany były teraz równe i czyste, podłogi idealnie poziome, w części pokryte panelami, w części ceramiką, w stołowym zaś odtworzono starą podłogę z oryginalnych desek, teraz wyszlifowanych i zabezpieczonych olejem.

– Co tu się działo! – wetknął Kajetan swoje trzy grosze między ochy i achy. – Ludzi do roboty było jak mrówków, jedni odchodzili, drudzy przychodzili, czasem do późna w noc robili, nawet w sobotę, ja tu tylko na noc zajęcie z Burym miał. Jedną przerwę mieli, na Wniebowzięcie. No i, ma się rozumieć, w niedziele, jak dziś. Takich robotnych pracowników to ja na oczy w życiu nie widział. Tylko jedno mnie się nie podoba.

– Co, panie Kajetanie? – rzuciła w przelocie Zuzanna.

– Bo tak. Stare okna zostawili. Stare deski, co się nie nadawały, wyrzucili i musiałem je za garaż pochować. Stare rynny też tam leżą. Nie wiem, co z nimi będzie.

– Odda pan na złom i parę groszy wpadnie – odezwał się Pysio, ale zaraz zastrzegł: – O, przepraszam, nie moja sprawa.

– E tam, panie – odparł Kajetan. – Ja bym je wziął, jak niepotrzebne, rynny znaczy, i u siebie założył, bo te moje… – Uniósł rękę i strząsnął ją na dół, żeby pokazać, jaki złom odprowadza u niego wodę z dachu.

– A niech pan bierze – zgodziła się Zuzanna. – Prawda? – zwróciła się do Irminy.

– Tylko żeby mi nie sprzedał i wódki za to nie kupił – ostrzegła Irma.

– No niechby mi ta ręka uschła, jak ja – zaczął przysięgać Kajetan, ale nie dokończył. – A okna? Co z nimi będzie?

– Też by pan chciał? – zapytała Zuzanna, lecz nie była zainteresowana odpowiedzią, bo Gabrysia właśnie powoli otwierała podwójne drzwi zamkniętego pokoju ze ściennym malowidłem.

– Czemu nie – mruknął Kajetan, a spojrzawszy tam, gdzie podążył wzrok pozostałych, zdziwił się: – A to co? Nie może być! Fuszerka, czy materiału zbrakło?

Gabriela roześmiała się.

– To jest bardzo cenne malowidło, panie Kajetanie – oznajmiła Zuzanna.

– Panno święta! Cenne? Toż ja by sam albo z Piotrem, takie coś nabazgrolił.

– Zwłaszcza po paru głębszych – przycięła mu Irmina.

– No choćby – zgodził się Kajetan. – I dużo to warte? Warto wiedzieć.

– Tego dziś nikt nie wie – oznajmiła Gabriela. – Przypuszczam jednak, że dobry samochód pan by kupił.

– Matko święta! Samochód! Ale na co mnie on, jak ja prawka nie mam? – odparował Kajetan. – No ale żeby samochód? Panna kpi sobie ze mnie?

– Pani – sprostowała Zuza. – Ten pan jest jej mężem. – Wskazała na Pysia, przyglądającego się malunkowi z bardzo bliska.

– Oj, to przepraszam. Ja głupi, na takich rzeczach, jak to tutaj, się nie znam. Jak pani mówi, widać tak jest. – Przyłożył dłoń do daszka i wycofał się do sieni, a potem na ganek.

– I co myślicie z tym zrobić? – zapytała Gabriela.

– Też radzę zostawić – odezwał się Pysio. – Jak Berezyński wejdzie do kanonu sztuki, zaczną tu ciągnąć pielgrzymki.

Irmina chwyciła się za głowę.

– Tylko tego nam brakowało.

– Gabi, daj nam się zastanowić – poprosiła Zuza. – Jeszcze się nie rozpakowałyśmy, a ty już z takimi pytaniami.

– Normalne – burknął Pysio. – Sztuka nade wszystko.

– To może jakaś kawa? – zaproponowała szybko Zuzanna, żeby zdusić iskrę mogącą doprowadzić do kłótni. – Przy okazji sprawdzimy, czy kuchnia działa.

– Może być – zgodził się Pysio. – A ja przyniosę wasze bagaże – zaproponował.

– W takim razie idę z tobą – zaoferowała Zuza.

– To ja zrobię kawę – oznajmiła Irmina. – Z panią Gabrysią.

Obie z Zuzanną, kierując się tylko intuicją, usiłowały rozdzielić skonfliktowaną parę. Zuza miała przy tym dodatkowy cel. Chciała na moment zostać z Marcinem sam na sam.

– Kogo tam dokładnie odkryłeś, na tym zdjęciu? – zapytała po chwili, wystawiając z bagażnika mniejszą walizkę.

– Już chcesz o tym mówić? – zdziwił się Pysio, stękając przy unoszeniu bagażu i stawianiu go obok samochodu. – Spokojnie, dziewczyno, pogadamy jutro czy pojutrze, na lunchu u Chińczyka…

– Ale coś chyba możesz powiedzieć?

Ruszyli powoli, rozmawiając.

– To był taki tutejszy artysta stolarz. Wytwarzał różne ozdobne zawijasy, początkowo według projektów Andriollego, później dokładał swoje własne elementy. Przypuszczam, że większość ozdóbek przy Morenie to jego robota.

– Artysta, powiadasz? Artysta by do tego grona pasował.

– Rzemieślnik, artystyczny wyrobnik, nazwij jak chcesz. Zwykły stolarz czy też cieśla to nie był. Ktoś więcej. – Pysio dźwigał walizę, mocno pochylony na bok. – Co, jakieś skały przywiozłyście z tej Kanady? – Przystanął przed gankiem. – Właściciele najwidoczniej uznali, że wniósł ważny wkład w ostateczny kształt willi. Dlatego znalazł się na tym zdjęciu. Taka jest moja hipoteza.

– A jego nazwisko?

– Zabij mnie, dziś ci nie powiem.

– To ja ci powiem. – Zuza, która także przystanęła, ruszyła dalej, bo już biegł do niej Kajetan, dając znaki, żeby zaczekała. – Biernat.

– No czemu panna Zuzanna dźwiga, przecież pomogę! – zawołał Kajetan, ale Zuza była już za drzwiami wejściowymi. – To ja następną – oświadczył i wrócił do otwartego bagażnika.

– To przypuszczenie czy pewnik? – zapytał Pysio w sieni.

– Niemal pewnik – oznajmiła Zuza.

– Coś z tego wynika dla ciebie?

– Nie wyobrażasz sobie, jak wiele.

– Opowiesz mi?

– Później. Kiedyś. O ile potwierdzisz na sto procent to nazwisko.

– To da się zrobić. Ale wymaga czasu.

– Nie pali się.

Zamilkli, bo znaleźli się w stołowym, gdzie natknęli się na Gabrysię.

– Podobno gdzieś tu stoją filiżanki – powiedziała Gabi, rozglądająca się bezradnie. – Tak twierdzi twoja ciocia.

Zuzanna uświadomiła sobie, że teraz na każdym kroku czekają ją takie niespodzianki. Uznała, że najlepiej przeciąć ten węzeł od razu.

– Nie ma ich tu. Są spakowane – poinformowała. – A co do cioci, muszę wam obojgu coś powiedzieć. Chodźmy do kuchni.

W kuchni Irmina nalewała wodę do ekspresu przelewowego.

– Wszystko działa. Woda, gaz. Jestem zaskoczona – oznajmiła. – I rzeczy na swoich miejscach. Jak oni to zrobili? I nowy piec centralnego ogrzewania wstawili!

– Fachowcy – orzekła Zuza krótko. – Ale filiżanki nierozpakowane. Weźmy zwykłe – zaproponowała i przeszła do rzeczy: – Czy zanim wypijemy kawę, możemy wyjaśnić moim przyjaciołom, co zaszło w Kanadzie? Mam na myśli to między nami. – Irma odwróciła ku niej głowę. – Że ciocia i tak dalej.

Irmina wykonała gest ręką oznaczający „twój ruch, dziecko” i wróciła do przygotowywania kawy. Zuzanna popatrzyła na Gabrielę i Marcina. W ich twarzach dostrzegła pełne napięcia oczekiwanie.

– Nie ma już cioci Irminy – oznajmiła i przerwała, bawiąc się ich zdumieniem. – Jest babcia Irma – dokończyła.

– Znaczy, że wy, ty i pani… – Pysio utknął. Gabi milczała, stojąc nieruchomo. – Mam rozumieć, że co?

– Macie rozumieć, że jesteśmy dla siebie babcią i wnuczką. Jesteście pierwszymi osobami w Polsce, które to słyszą.

– I żadnych pytań? – upewnił się Pysio.

– Najwyżej jedno – zgodziła się Zuza.

– Po mieczu czy po kądzieli?

– Głupek – odezwała się Gabriela.

Było to pierwsze słowo, jakie od spotkania na lotnisku skierowała w obecności Zuzanny do męża.

– Dziękuję – odrzekł Pysio.

– Gabi, przestań – skarciła Zuza koleżankę. – Człowiek jest ciekawy. Po prostu. Moja mama to, jak się okazuje, córka babci. I tyle.

– Chodzi o to, że – zaczęła tłumaczyć się Gabriela. – Czasem lepiej milczeć, niż mówić bzdury. Ja wiem. Powiedziałaś to zwyczajnie, spokojnie, prawie bez emocji, a przecież za takimi wyznaniami kryją się, ja to wiem, rodzinne i zwyczajnie ludzkie dramaty. Nie wszystko jest na sprzedaż, ot tak. A ten tu wyskakuje: po mieczu czy po kądzieli?

Irmina, nie patrząc na nikogo, udała się bez słowa do stołowego.

– Fakt, swoje przeszłam – przyznała Zuzanna, zagryzając wargę. – Obie przeszłyśmy. Nie do opowiadania przy pierwszej kawie. Tak że wybaczcie.

– Nie mówiłam? – Gabriela podkreśliła, jak bardzo jest pewna swego. – Wiem coś o tym.

– Okej, nic nie mówię – zgodził się Pysio. – Jestem niedobry.

– Masz, i jeszcze się zgrywa – dorzuciła Gabrysia.

– Czy wy na pewno złapaliście jakieś porozumienie? – zapytała Zuza. – Bo tak jakoś iskrzy między wami. Czy tylko mi się wydaje?

Gabriela wzruszyła ramionami. Pysio, nienawykły do sytuacji, kiedy to nie on ma rację, a jego maska cynika staje się przezroczysta i nie może się za nią skryć, wydał się Zuzannie przez sekundę bezradny. Rozłożył ręce.

– Umówmy się. Taki mamy styl bycia – powiedział. – Od zawsze.

Gabrysia spojrzała na niego bystro.

– Przynajmniej jedno mamy wspólne – stwierdziła.

Kawa spływająca do dzbanka pozwoliła Zuzannie przerwać rozmowę. Wyłączyła ekspres i zajrzała do lodówki.

– Nie ma mleka – zauważyła. – W ogóle nic nie ma do jedzenia. Sorry.

– Wypiję czarną – zgodziła się Gabriela. – I zaraz uciekamy. Chyba że jakieś zakupy wam zrobić.

Wróciła Irmina.

– Nie pamiętam, gdzie te filiżanki – oznajmiła.

– W kartonie, w garażu u pana Kajetana – przypomniała sobie Zuzanna. – Pójdę tam, może Kajetan ma mleko u siebie?

– O, już! – burknęła Irma. – Gdybyś pół litra potrzebowała, to prędzej.

Zuza wyszła do ogrodu przez werandę i wywołała głośno Kajetana. Ten wychylił się zza garażu i zaraz podszedł kilka kroków.

– Ma pan mleko u siebie? – zapytała go, nim się zbliżył.

– Oj, nie, panno Zuzanno – odrzekł stropiony. – Ale jak potrzeba, od siostry przyniosę. Ona zawsze ma. A może coś jeszcze potrzeba? Ja nie pomyślał, że panie nic do jedzenia nie mają – mówił, zbliżając się wespół z poszczekującym psem i drapiąc się pod kaszkietem. Zatrzymał się nagle, jego pies także. – Chwileczkę, coś się poradzi – oznajmił.

Nie doszedłszy do werandy, zrobił w tył zwrot i chwycił swój rower oparty o drzewo. Złożył obietnicę, że zaraz wróci, i szybko odjechał. Bury popędził za nim.

Goście jednak nie chcieli czekać na jego powrót. Pysio stwierdził, że on i tak zawsze pija czarną, więc to nie jest problem. Zuza miała wrażenie, że kolega chciałby jak najszybciej zakończyć niewygodną sytuację i odjechać. Wypili więc kawę niemal duszkiem, wymieniając kolejne pochwały pod adresem wykonawców remontu, podziękowania, że państwo Pyszni zechcieli przyjechać na lotnisko, oraz zapewnienia, że niebawem muszą spotkać się raz jeszcze, żeby „na spokojnie” porozmawiać.

Kiedy Marcin i Gabriela wyjeżdżali z bramy, minęli się z powracającym Kajetanem. Przez kierownicę jego roweru przewieszona była płócienna torba. Po zatrzymaniu się przed gankiem, Kajetan zdjął ją i podał Zuzannie.

– Tu siostra daje paniom, bo pewnie głodne – powiedział. Zuzanna wyjęła z torby starą kankę do mleka. – Ogórkowa – poinformował Kajetan. Jeszcze ciepła. Donnerwetter! – zaklął nagle. – Ja mleko zostawił!

– Nie trzeba już, panie Kajetanie – uspokoiła go Zuzanna. – Zaraz polecę do naszego sklepu. Chyba jeszcze otwarty. A pańskiej siostrze dziękujemy. I panu także.

Irmina potakiwała, dając znać, że przyłącza się do podziękowań.

– Ja tylko tak, pomóc chciał.

– A Burego gdzie pan zgubił? – zapytała Zuza.

– A, uwiązałem go – odrzekł. – Naszej chałupy teraz pilnuje.

Widać było, że coś jeszcze go gryzie.

– Proszę wejść – zaprosiła go Zuza do środka.

– No, na chwileczkę – zgodził się.

Weszli do środka.

– Jest jeszcze taka rzecz – powiedział zaraz w sieni, miętosząc czapkę w dłoniach. – Nie chciałem przy gościach, ale teraz, jak odjechali, już mogę.

– No niechże pan mówi – ponagliła go Irmina, widząc, że Kajetan zamilkł i utkwił wzrok w podłodze.

– Byli rano z policji. Pytali o pannę Zuzannę.

– O mnie?! – wykrzyknęła Zuza, wystraszona pierwszą swoją myślą, że najście może mieć związek z zatrzymanym Włochem. – Ale po co?

– Też ja zapytał, ale ten komisarz nie tłumaczył. – Kajetan podniósł głowę. – Kazał tylko powiedzieć, żeby panna Zuzanna, jak przyjedzie, jak najszybciej się z nim skontaktowała.

Panie weszły do kuchni, Kajetan podążył za nimi. Zatrzymał się w progu.

– Skąd pan wie, że komisarz? – zaciekawiła się Irmina, nie kryjąc się z podejrzliwością. – Zna się pan na dystynkcjach?

Wystawiła nieduży garnek, by przelać do niego zupę.

– Jak by trzeba, to by się znał – stwierdził Kajetan zaczepnym tonem, odbierając od Irminy pustą torbę. – Ale po co mnie się znać, jak on był w cywilu. Wóz też bez koguta, i dobrze, nikt z sąsiadów nie zwrócił uwagi. Ot, znowu ktoś przyjechał. Ostatnio ciągle ktoś nowy przyjeżdża. Wiem, że komisarz, bo się przedstawił. Mazguła, czy jakoś.

– Makuła! – zgadła Zuzanna.

– No, może tak. To panna też go zna? A to i lepiej, bo może afery żadnej nie ma, tylko tak coś…

– Jakiej znowu afery? – ofuknęła go Irmina.

– A mnie skąd wiedzieć? Jak policja pyta, to nigdy nie wiesz, człowiecze, o co się rozchodzi. Miał ja przekazać, to przekazał. Reszta nie moja sprawa. Jedno powiem. Rozglądał się tu mocno i kręcił głową.

Irmina szykowała się już do nowego ataku na Kajetana, lecz Zuza ją uprzedziła.

– Bardzo dobrze, że mnie pan poinformował – powiedziała. – Zaraz zadzwonię do komisarza. To mój znajomy z komendy w Otwocku.

– No, chyba że tak – mruknął Kajetan. – Mógł od razu powiedzieć, że znajomy.

– Na razie dziękujemy za wszystko – rzekła dalej Zuzanna. – Jutro, przy poniedziałku, jak pan wpadnie do nas, to się do końca policzymy, dobrze?

– Ma się rozumieć – przytaknął bez entuzjazmu.

– Ale tak pod wieczór, po moim powrocie z Warszawy. A dziś… – Zuzanna podeszła do swojej torby, by coś z niej wyjąć. – Taki mały prezent dla pana. – Wyciągnęła ku niemu rękę z kupioną w samolocie whisky.

– Oj, a co to jest? – wykrzyknął spłoszony Kajetan, a na policzki wypłynął mu rumieniec. – Dla mnie?

– Oryginalna szkocka whisky – oznajmiła Zuza. – Poczęstuje pan kolegów. Proszę.

– Ha, a gdzie by! – odrzekł, biorąc ostrożnie butelkę. – Siostrze pokażę. Toż to jest… – Przyjrzał się etykiecie. – Łyski? Zagraniczna. Nawet przeczytać nie umiem. – Podniósł roziskrzony wzrok. – Tylko że ona, siostra znaczy, dobra kobieta, ale… – Zamiast powtarzać oczywistość, przewrócił oczami. – Zarekwirować może. Jak by tak panna jej szepnęła, że to prezent, z Kanady, co, panno Zuzanno? To by pokazał. Bo inaczej to nie.

– Przy okazji – obiecała Zuza. – Jak spotkam.

– To ja zostawiam i jadę – oznajmił Kajetan i położył na stole pęk kluczy.

– Tylko prosto do domu! – upomniała go Irma.

– A pani Irmina jak zawsze, żeby tylko szpilę wbić człowiekowi – odpowiedział Kajetan. – A gdzie ja by miał jechać? Na mszę chyba tylko, bo dziś jeszcze nie był. Do widzenia.

Założył kaszkiet, wsunął butelkę do torby i skierował się ku drzwiom.

– A kankę jutro oddamy! – zawołała za nim Irmina.

Tylko machnął ręką, jakby to była rzecz bez znaczenia.

Gdy zamknął za sobą drzwi, Irma westchnęła.

– Nareszcie w domu – powiedziała, rozglądając się po raz kolejny. – Nie wiadomo, od czego zacząć.

– Może od ogórkowej? – zaproponowała Zuza.

– Dobra kobieta, pewnie jutrzejszy obiad oddała – oceniła Irmina. – Ale odmówisz, będzie obrażona. Postawię garnek na ogień.

– Aha, a ja zadzwonię zaraz do komisarza Makuły, bo to mi się coraz mniej podoba. Zajechał w niedzielę? Osobiście? Jak nic, chodzi o Paola.

– Ładne powitanie – oceniła złośliwie Irmina.

Zuzanna weszła na górę. W jej pokoju, który także otrzymał nowe okno, warstwę ocieplenia na zewnętrznych ścianach i świeży, wymalowany na biało tynk, nic się poza tym nie zmieniło. Nawet podłoga pozostała ta sama. Wystarczyło dosunąć do ścian przesunięte na środek pokoju meble i można było zacząć mieszkać po staremu.

Zwinęła ochronną folię i usiadła na łóżku. Niepewnie wybrała ze spisu telefonów numer Makuły. Komisarz odezwał się po czterech dzwonkach. Zuzanna się przedstawiła.

– Dowiedziałam się, że był pan rano u nas – powiedziała. – A my obie dopiero co przyjechałyśmy. Coś się stało?

– I jak udała się podróż? – zapytał Makuła.

– Panie komisarzu – odrzekła Zuza, nieskora w tym momencie do pogaduszek. – Na pewno nie po to odwiedził nas pan w niedzielę, żeby spytać o wrażenia z podróży. Mam rację? Dlatego proszę walić prosto z mostu.

– Czyli konkretnie? Konkretnie to mam dylemat. Zaledwie pani wylądowała, pełna wrażeń i tak dalej, a tu, jak to mówią, z deszczu pod rynnę.

– Czyli? – Serce Zuzanny biło coraz mocniej.

– Czyli mamy tego pani Włocha.

– Mojego Włocha? – Zuza niemal krzyknęła z oburzenia.

– No tego, którego my poszukujemy, a pani zapewniała o jego niewinności i ja nawet pani uwierzyłem. Jakże on się nazywa?

– Paolo Vecchi – odrzekła Zuza odruchowo. – A wy kogo macie?

– I tu jest problem. Człowiek ma przy sobie paszport na takie właśnie nazwisko oraz plik wizytówek, według których nazywa się Franco Moreno. Tak się przedstawiał ludziom, których… Pani Zuzanno, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, choć nie jest ona przyjemna. Których oszukiwał, trzeba powiedzieć. Na grube tysiące.

Gdyby Zuza nie siedziała, ugięłyby się pod nią nogi. A tak jedynie pobladła.

– Jest pan pewien, że to on?

– Pani Zuzanno, człowiek niewinny, obcokrajowiec, poprosiłby od razu o konsula, przynajmniej o adwokata, prawda? A ten nic. Odmawia zeznań i czeka pewnie, aż minie czterdzieści osiem godzin i będziemy musieli go wypuścić.

– To macie coś na niego czy nie?

– Mamy, niestety. Został przyłapany niemal na gorącym uczynku.

– W czym więc problem? Nie można mu postawić zarzutu?

– Rzecz jest bardziej skomplikowana. Zechce pani wpaść do mnie, do komendy jutro przed południem? Powiedzmy o dziewiątej. Wiem, że to niekomfortowa sytuacja, tak zaraz po powrocie, ale sprawa jest pilna. Mogę wystawić formalne wezwanie, jeśli pani chce.

– Nie trzeba, będę – zgodziła się natychmiast Zuzanna. – Proszę tylko powiedzieć, co on robił? W jaki sposób oszukiwał? Jestem w szoku, rozumie pan. – Nie chciała zdradzić, że już coś wie na ten temat od Pysia.

– Jeśli to ktoś bliski, choć utrzymuje pani, że nie, to naprawdę współczuję. Słyszała pani o metodzie „na Włocha”?

– Szczerze mówiąc…

– Nie? To proszę sobie wyguglać temat. Proceder kwitnie od dawna, wielu poszkodowanych zgłaszało temat policji. Ale gość był bardzo sprytny, nie dawał się złapać. Aż w temat włączyła się prasa, konkretnie jedna redakcja. I namierzyli faceta. Przepraszam, za dużo mówię. Proszę na pewno być jutro u mnie.

– Powiedziałam, że będę.

– Domek bardzo ładnie odnowiony – rzekł nagle, zamiast się pożegnać. – Taki remont musi kupę pieniędzy kosztować. A podobno to jeszcze nie koniec robót. Jeszcze elewacja będzie odnawiana. Tak słyszałem.

– Ciekawi pana, ile to kosztuje? – Zuzannę zirytowała ta uwaga.

– Tyle o ile. Bo to, co robicie, jest nietypowe. Z tego, co wiem, właściciele starych świdermajerów w okolicy dużo częściej zgłaszali pożar, niż chęć remontu, bo taniej wychodzi postawić nowy dom, niż wyremontować stary. A tu, proszę! Podziwiam.

– O tych pożarach już kiedyś pan wspominał. Pamięta pan? A jeśli chodzi o koszty, wszystkie rachunki będą do wglądu, jeśli zajdzie potrzeba – oznajmiła Zuza nieprzyjemnym tonem.

– Ależ, pani Zuzanno! Źle mnie pani zrozumiała. Nie zamierzam was kontrolować. – Roześmiał się głośno. – Rzuciłem tylko luźną uwagę.

– Zatem do zobaczenia. Muszę, niestety, kończyć – oznajmiła Zuza i się rozłączyła.

Irmina wołała z dołu na zupę.

Oszust za każdym rogiem

Подняться наверх