Читать книгу Blondynka w pułapce - Zbigniew Zbikowski - Страница 6

1

Оглавление

Najbardziej obawiałam się tego, że jakaś mysz czy żaba prześlizgnie mi się po nodze. Nie to, że zaraz bym piszczała albo wrzeszczała na widok myszy, co to, to nie. Dziewczyna wychowana na wsi z takimi widokami jest oswojona. Żaba też, słowo daję, nie budzi we mnie odrazy. Ale jakby tak niespodziewanie zimna skoczyła mi w ciemności na gołe ciało… brrr! Na szczęście miałam na sobie spodnie. Najgorsze więc, że na przykład poczuję żabsko na swym udzie, nie groziło mi, lecz to nie znaczy, że się nie bałam. Bałam się jak cholera. Bo dokąd miałam pójść?

Do Biernata? Za Chiny! Przecież oni tam tylko czekają, żebym się pojawiła i błagała ich o ratunek. Oczywiście by pomogli, ale nie bezinteresownie, o nie! Warunki znasz, by powiedzieli, znaczy szef by powiedział, a ten debil Irek by przytaknął, bo on zawsze mu przytakuje. Idziesz do prokuratora i zeznajesz, że sama na własne oczy widziałaś, jak Paolo Vecchi, ten Włoch, co w południe odwiedził państwa Biernatów w ich lokalu, podkłada ogień pod restaurację. A potem wybierasz sobie miejsce na globusie, dostajesz grubą kasę i arrivederci Roma.

Niedoczekanie ich. Miałabym lecieć na jakieś wyspy Hula-Gula z tym kretynem, któremu się wydaje, że jestem jego dziewczyną, jako aniołem stróżem? Tym bardziej nie. Poza tym widziałam, kto naprawdę podpalił tę knajpę, i nie będę kłamać w prokuraturze, bo – jak mówi pani Irmina – prawda zawsze wychodzi na jaw i w razie czego mam kryminał na bank. Oprócz tego jest sto innych powodów, żeby nie sypać. Tak że Biernat odpada.

Pan Rysiek może? Jest w porządku. Trochę dziwny. Mówi do dziewczyn „dziewczyny” tak, jakby mówił „siostry” i traktuje je jak młodsze koleżanki, którym trzeba pomóc. Żaden szef, u którego szukałam pracy – okej, nie było ich za wielu, ale paru było – nie powstrzymał się przed tym, żeby najpierw obrzucić mnie spojrzeniem samca oceniającego zawartość wystrzałowej sukni bądź obcisłych spodni i bluzki wciągniętych na ciało kandydatki przed pójściem na tak zwaną rozmowę kwalifikacyjną.

Znam to spojrzenie, u jednych proste i bezczelne, u innych skrywane, uciekające w bok, poprzedzające pytanie: A jak wyobraża sobie pani swoje apanaże? Na pewno inaczej niż ty, dupku, przychodziło mi wtedy do głowy.

Rysiek co innego. Nie zahaczył nawet wzrokiem o biust, obejrzał tylko dokładnie moje włosy i rzekł: Niezły sznyt. Kto cię tak ostrzygł, dziewczyno? Jak powiedziałam, że siostra, uznał, że się nadaję. Ale na razie będziesz stażystką, oznajmił. Wziął w rękę szczotkę na kiju, podał mi ją i kazał pozamiatać lokal. Nie, no, uwielbiam go za to. Co by jednak pomyślał, gdybym teraz, w nocy, zapukała do jego drzwi i poprosiła o nocleg? No szok normalnie.

Wiem, że mieszka sam nad zakładem, wejście od podwórza. Pomyślałby to, co zwykłemu facetowi w tej sytuacji przyszłoby do głowy. Że dziewczyna chce pójść na skróty i przez łóżko załatwić sobie przyjęcie na staż z pominięciem zamiatania. Tylko że Rysiu nie jest zwykłym facetem. Na pewno by mnie uznał za idiotkę, powiedział, że się bardzo pomylił i przegnał. Albo jeszcze gorzej: kazałby grzecznie usiąść, poczęstował ziołową herbatką, przeprosił na chwilę i z drugiego pokoju zadzwoniłby do Zuzanny, która na sto procent załatwiła mi tę robotę, choć się do tego nie przyznaje. Idź do pana Rysia, wiem, że kogoś potrzebuje, może cię przyjmie, powiedziała. Akurat. Najpierw się wywiedziała, że jedna z jego fryzjerek zaszła i poszła na zwolnienie, potem szepnęła mu coś w rodzaju: Mam świetną kandydatkę, niech pan ją wypróbuje, bardzo pana proszę. A Rysio, jak to Rysio, ceni ładne i inteligentne klientki. Taką Zuzannę weźmy na przykład. Ceni ją.

No więc pan Rysio też odpada. Nim bym wypiła tę herbatkę, oni już by po mnie przyjechali. Paolo z Zuzą znaczy się.

Dobra, ostatecznie nie musiałam uciekać z Moreny. Mogłam zejść do kuchni, zjeść, co tam jeszcze zostało po tej ich balandze, w której nie dane mi było uczestniczyć, bo Paolo mnie wyczesał z towarzystwa, potulnie wrócić na górę, zabrać swoje rzeczy i wio w nieznane. Ale ja naprawdę miałam już dość tej opieki Paola, traktującego mnie jak niepełnosprawną umysłowo dziewczynę mafii czy diabli wiedzą czego. Wiola, ty musisz to i tamto, teraz zawiozę cię tu, a potem tam. Nawet jak tego nie rozumiesz, to wszystko jest dla waszego dobra, bo źli ludzie chcą wam zrobić kuku. A co ja mam z tym wspólnego – z Moreną, z Ludwigami i z ich sprawami? Nic a nic. Poznałam przypadkowo Zuzkę i tak się zaczęło. Gdybym wzięła sobie wolne tego dnia, kiedy one we dwie z tą Agatą miały fantazję zajść do knajpy Biernata na golonkę i piwo, być może nigdy byśmy się bliżej nie poznały. Znałybyśmy się może najwyżej z widzenia. Ale stało się, poznałyśmy się bliżej i dalej wszystko poszło jak po sznurku. Czy to pech, czy może przeznaczenie?

Jeszcze na schodach, jak schodziłam po cichu ze swojego pokoju, nie miałam pojęcia, że ucieknę. Wiedziałam tylko jedno – nie chcę, za żadne skarby nie chcę, jechać z nim do Włoch. On jest zafascynowany Zuzanną, to widać jak na dłoni, może nawet w niej się buja, ba, buja się na sto procent, a ja co? Mam mu ocierać łezki? Kumpela z naszej wsi, co wyjechała do Włoch, mówiła mi o nich: Tu ci gada ti amo, ti amo, ale jak się nadarzy okazja, innej nie przepuści. To co, ja bym miała być za okazję? Jak ja bym Zuzie w oczy spojrzała! Ale przecież im tego nie powiem.

Zajrzałam do stołowego – pani Irmina wyglądała tak, jakby kimała lekko przy telewizorze (rety, jak ja bym chciała mieć taką babcię!), w każdym razie nie zwracała na mnie uwagi. Poczułam się nagle jak ptaszek w klatce, któremu ktoś zapomniał przymknąć drzwiczki. Niewiele myśląc, zdjęłam z wieszaka swoją bluzę i torebkę, i cichcem wyszłam na ganek. Tam zaczekałam momencik – nikt nic nie zauważył. Wymknęłam się spokojnie na podwórze.

I wtedy wpadłam w popłoch. Co robić dalej?

Podeszłam do samochodu Paola, dotknęłam jego maski. Ile dziewczyn, które znam, sikałoby w majtki z radochy, że mogą się przejechać tym kabrioletem z przystojnym, ładnie pachnącym Włochem prawiącym im komplementy, podczas gdy ciepły wiatr rozwiewa im włosy. Ale na pewno żadna z nich nie chciałaby zaznać uczucia, kiedy jakiś zbir z innego samochodu celuje do tego Włocha z pistoletu. Celuje tak, że kula równie dobrze może trafić jego, jak i ciebie. Nie, ten rachunek mi się nie opłacał. Odwróciłam się i spojrzałam w okno mojego pokoju. Tak o nim myślę – mój pokój – ale jaki on tam mój. Mam go wynajęty od paru miesięcy, a spałam w nim ile razy? Dziesięć? Okej.

W oknie zobaczyłam Zuzannę. Stała tyłem, oparta o parapet. Znaczy rozmawiali. Ciekawe, o czym. Pewnie wciskał jej jakieś farmazony na pożegnanie, jak to tylko oni potrafią. Czasem było mi jej żal. Bo była dla niego taka ważna, nie wiem, czy nie najważniejsza, a ja wiedziałam o nim sto razy więcej od niej. Już od pierwszego dnia, kiedy go obie poznałyśmy. A tak na serio to od pierwszej nocy, kiedy wyciągnął mnie z Moreny niby na przejażdżkę, a ja głupia się zgodziłam, wyobrażając sobie nie wiadomo co. Skąd mogłam wiedzieć, że chodzi mu tylko o to, żeby mieć świadka pożaru? Teraz pewnie też zasuwa jej jakieś bajki, pomyślałam, a ona w nie wierzy, bo w przekonywaniu kobiet, że tylko on ma rację, jest naprawdę dobry.

Gdy tak gapiłam się w to okno, usłyszałam jakieś szmery. Dobiegały zza płotu, z sąsiedniej działki. Gargamel, pomyślałam, obchodzi po ciemku swoje włości. Bo słyszałam, że przyjechał tym słynnym wozem z zaciemnionymi szybami. Zanim ukryłam się w głębszym cieniu, zobaczyłam w oświetlonym oknie, że ktoś podchodzi do Zuzy. Nie widziałam kto – ale kto to mógł być, jak nie Paolo – blisko, bardzo blisko. No nie, zaraz zaczną się całować! I po co te udawanki, że to tylko daleki kuzyn, w sumie całkiem jej obojętny, wolny ptak? Nie patrzyłam już na tę scenę, tym bardziej że odsunęli się od firanki i obraz stał się zamazany. Może teraz padną na moje łóżko i zaczną się kochać? Nie byłabym zdziwiona. Chociaż może trochę tak. Przecież by ryzykowali, że zaraz wejdę. Mogłabym zresztą jeszcze to zrobić. Wystarczyłoby zawrócić, wejść do domu i postawić kilka głośnych kroków na schodach.

Ale nie. Nie będę taka.

Polazłam za garaż, aż do lasku na wzgórku. Tam ukryłam się w krzakach, ciekawa, co teraz się stanie.

A ciekawe, jak by zareagował pan Kajetan i jego siostra, gdybym pojawiła się za parę minut w ich domku? Zadanie zdawało się całkiem proste. Przejść przez parkan, pójść ulicą w dół, pokonać parę zakrętów i już. Durna, i co byś im powiedziała? – rzekłam do siebie w duchu. Że prosisz uprzejmie, aby cię ukryli do rana? Nic durniejszego wymyślić już by się nie dało. Kajetan jest tak lojalny wobec Zuzanny, że nie uwierzyłby w ani jedno moje słowo. Zresztą, pewnie byłby po jakichś piwkach z kolegami, może nawet by spał, a jego siostra raczej by się zdziwiła. W sumie nawet jej nie znam, nie wiem, jak by zareagowała. Głupi pomysł, żeby tam iść.

No i wyszło, że przykucnęłam w tych krzakach w lasku i czekałam, co się wydarzy. Po pięciu minutach nogi mi zdrętwiały, bo co to w ogóle za pomysł, żeby w kucki siedzieć tyle czasu. Wyprostowałam się. Miałam od dziś rzucić palenie, ale jednego już wypaliłam – niby ostatniego – z Agą (w gruncie rzeczy fajna z niej laska), a dzień jeszcze się nie skończył. Rzucę od jutra. Problem w tym, że nie miałam przy sobie fajek, bo ostatnią, niedokończoną paczkę oddałam dobrowolnie panu Rysiowi na znak, że z tym już koniec. No i z tego powodu jeszcze bardziej zachciało mi się jarać. Zaczęłam nerwowo – co za durnota – grzebać w torebce, jakby w nadziei, że jakiś ostatni sponiewierany papieros zachował się w jej zakamarkach. Nic z tego, znalazłam tylko zapalniczkę.

Z braku lepszego pomysłu, pstryknęłam sobie mały płomyk, popatrzyłam na niego i zgasiłam. Pomyślałam, że dobre i to, w razie czego rozświetlę sobie ciemność. I wtedy znowu wydało mi się, że za płotem ktoś łazi. Strzeliła pod butem sucha gałązka. Łazi, to łazi, pomyślałam. Jest u siebie. Na wszelki jednak wypadek – choć nie miałam pojęcia, na jaki – znieruchomiałam na dłuższą chwilę.

Skończyli czy nie? Zależy do czego doszło. Zuzanna nie z tych, co by dały porwać się emocjom i powiedziała sobie: a co mi tam, niech się dzieje, co chce. Gdybym ich nakryła, najwyżej bym się cofnęła. Tylko że ona sobie na to nie pozwoli. Też bym tak chciała. Niestety, obawiam się, że gdyby Paolo mnie zbajerował i stał się niedwuznacznie miły, ja poddałabym się. Parę razy myślałam, że już jest blisko, czy to w jego samochodzie, czy pierwszego dnia u tych jego niby znajomych, u których mnie ulokował, ale nie, on na serio postanowił być tylko moim opiekunem. Jak widzę, oboje są siebie warci.

A weźmy Irka. Dobra, poderwał mnie na imprezce, kiedy jeszcze nie znałam Zuzanny odpalałam słodką blondynkę, coś tam między nami było, do czegoś doszło. No i co? Facetowi ubzdurało się, że ma już do mnie prawo i będzie mi mówić co mam robić, a czego nie. I że będę na każde jego zawołanie. A w życiu! Owszem, chce pomóc, na przykład przenieść meble, dlaczego nie, w sumie jest mi coś winien, ale żeby wiązać się z nim na stałe? Zwłaszcza gdy na świecie jest tylu wartościowszych od niego facetów? Trzeba by być debilką. Tak że gdy o Irka chodzi, też mogłabym się ustawiać jak Zuzanna. Dlaczego nie. Z Paolem by było trudniej.

Od strony lasku nie widziałam już okien górnych pokoi. Jedynie poprzez werandę przebijało się światło ze stołowego, gdzie pani Irmina pewnie dalej samotnie oglądała telewizję. Chyba że Zuza z Paolem wreszcie skończyli pożegnanie i zeszli na dół. Pewnie skończyli, bo jemu bardzo się spieszyło do tych Włoch. Odkryli, że mnie nie ma w domu? No a jak! Paolo się wnerwił. Wiola! Wiola! Gdzie ty jesteś? Jak wtedy, w domu jego znajomych, gdy miałam dość siedzenia w czterech ścianach i wyszłam do ogrodu, a on akurat przyjechał. Niby coś zabrać, a naprawdę na kontrolę. Wystraszył się, że uciekłam. Tak się wkurzył, że gdy mu się pokazałam, darł się na mnie jak wściekły. Tylko połowę zrozumiałam, gdyż w drugiej połowie krzyczał po włosku.

Najbardziej bałam się, że mnie uderzy, bo oni to tego są szybcy, ale nie. Po chwili złość mu przeszła, a może raczej strach, tylko nie wiem – o mnie czy o własny tyłek – i zaczął łagodnie tłumaczyć, po raz kolejny to samo, że na razie tak trzeba, dla bezpieczeństwa, a niedługo załatwi mi pracę, zmienię wygląd i będę mogła wyjść. Dobra, przystojniaku, pomyślałam sobie, zrobię to dla ciebie i dla Zuzy, skoro tak ładnie prosisz.

I miałam rację – zeszli z poddasza. Dzięki temu, że drzwi ze stołowego na werandę były niedomknięte, usłyszałam – ledwo, ledwo, ale zawsze – jak drze się: Wiola! Wiola! Ostatni moment na decyzję: albo wyjdę, coś tam skłamię i witaj słoneczna Italio na dobre i na złe, albo przeczekam w krzakach aż wyjedzie tym swoim czerwonym kabrioletem i wtedy… nie wiadomo co.

Poprzez firany, bo zasłon w stołowym jeszcze nie zaciągnęli, widziałam przesuwające się sylwetki. Ten ciskający się z kąta w kąt cień to na pewno Paolo. Nie wie, co począć. Jechać samemu, czy mnie szukać. Tak czy tak, będzie źle. Ciekawe, co na to Zuza. Doradzi mu coś? Jeśli się w nim zabujała, a to prawie pewne, choć zapiera się, że nie, i z tym Mareczkiem w Irlandii dała sobie już spokój, pewnie by wolała, żeby nie wyjeżdżał, bo już wie, co znaczy narzeczony za granicą. Ale on i tak nikogo nie słucha. Robi to, co uważa za słuszne, choć nikt nie wie, czym się kieruje. To znaczy czym naprawdę się kieruje, bo te jego okrągłe gadki o bezpieczeństwie i odpowiedzialności nikogo już nie ruszają. Nawet Irminy, a może jej przede wszystkim, bo to mądra kobieta jest, choć nie zawsze daje to po sobie poznać. Dopiero jak pomówi z człowiekiem sam na sam, wychodzi, że wiele w życiu przeszła, dużo rozumie i jak poradzi, to zawsze mądrze. Dlatego wolę z nią zostać w domu niż na przykład włóczyć się po lasku z towarzystwem Zuzanny, które gada tak, że połowy ich gadki nie rozumiem.

No ale co? Wyjedzie bez jedynego świadka, który w razie czego, jak by został zapytany przez policję albo przez prokuratora, może potwierdzić, że kiedy on, Paolo znaczy, wszedł przez okno do tej willi, tamten już nie żył?

Ja nie wiem na sto procent, czy tak było, choć niby wszystko wskazuje, że tak. Trupa nie dotknęłam i nie mogę stwierdzić pod przysięgą, że był zimny. Z drugiej strony, kiedy Paolo wychodził z samochodu, nie widziałam, żeby miał przy sobie pistolet, ale czy na pewno? Było raczej ciemno. Coś sięgał ze schowka, może właśnie jakąś miniaturową broń? Strzału jednak nie słyszałam. A jeśli użył tłumika? Już o tym myślałam, tłumik to duży przedmiot, widziałam na filmie, nie schowałby go w kieszeni tak, żeby nie było go widać, a po wyjściu z samochodu nie otwierał bagażnika.

I to, co najważniejsze: Po jakichś dziesięciu minutach zadzwonił na moją komórkę, żebym zaraz wyszła z auta. Potem żebym przelazła przez płot, jak on to zrobił, i od tyłu podeszła do okna. Tam na mnie czekał z latarką. Przypuszczalnie to właśnie ją wyjął ze schowka. Tak sobie wtedy pomyślałam. Dał mi chusteczkę z materiału, jakiej dziś nikt już nie używa, bo są jednorazówki, i kazał wejść do domu przez drzwi, ale tak, żeby niczego nie dotykać, tylko przez tę chusteczkę. I proszę, drzwi były otwarte – po co było w takim razie wchodzić przez okno?

Zaraz za progiem zawadziłam nogą o coś miękkiego, co w pierwszej chwili wydało mi się leżącym martwym ciałem, i wrzasnęłam jak głupia. On natychmiast się pojawił, żeby mi poświecić i wtedy oboje zobaczyliśmy na posadzce martwego wielkiego psa. Paolo kazał mi być cicho i iść za nim. Po drodze wyjął mi z ręki chusteczkę. Weszliśmy do salonu. I tam dopiero zobaczyłam! Facet leżał na wznak, siny, z rozrzuconymi rękami, z ciemną plamą na czole, z której krew już nie płynęła. W postaci ciemnej strużki zastygła na skroni i uchu.

Pewnie wrzasnęłabym po raz drugi, gdyby Paolo nie zatkał mi ust dłonią. Raz jeszcze poczułam, jaki jest silny. Po chwili mnie puścił i przyłożył palec do ust.

– Ty widzisz, Wiola, on nie żyje – stwierdził. – Ty widzisz? – Kiwnęłam głową. – On leży jedna godzina albo dwa. – Spojrzałam na niego. Chciałam zapytać, po co mi to mówi, ale nie mogłam wydobyć głosu. – Dotknij go – powiedział i lekko popchnął mnie w jego kierunku.

Do tego nie mógł mnie zmusić. Gwałtownie pokręciłam głową i odwróciłam się. Stał tak blisko, że wpadłam prosto w jego ramiona.

– Nie! – jęknęłam, zasłaniając sobie usta dłonią.

On pogłaskał mnie delikatnie po włosach.

– Dobrze jest, dobrze, okej – rzekł szeptem na uspokojenie. – Tylko ty pamiętaj to, co widzisz. A teraz my uciekamy.

Trzymając mocno moje ramię, wyprowadził mnie z salonu do holu, a stamtąd na mały dziedziniec. Tam mnie puścił i kazał przejść znowu przez parkan. Lecz ja, zamiast go posłuchać, podeszłam do furtki.

Była wprawdzie noc, ale docierało do tego miejsca oświetlenie uliczne i ktoś mógł nas zauważyć na tym parkanie. Może nawet już zauważył, kiedy przechodziliśmy kolejno przez płot od strony ulicy, i powiadomił policję. Paolo coś do mnie powiedział, nie słuchałam go, tylko nacisnęłam klamkę. I proszę, furtka puściła. Była urządzona w ten sposób, że od ulicy bez klucza otworzyć się jej nie dało, a od wewnątrz tak. Wiedziałam, że to możliwe, bo u Biernatów tak właśnie jest. Wyszliśmy oboje, zatrzasnęliśmy furtkę od zewnątrz i spokojnie podeszliśmy do samochodu.

– Ty mądra ragazza – powiedział Paolo, zanim ruszyliśmy.

Natychmiast zrobiło mi się cieplej na ściśniętym ze strachu sercu, bo on dotąd w taki sposób mówił tylko o Zuzannie. Spojrzałam na niego jakoś tak, że on się uśmiechnął. Dość blado, bo sytuacja wcale nie wyglądała na wesołą. Zgadł moje pytanie, którego nie śmiałam zadać. Sięgnął do kieszeni marynarki i pokazał mi paszport.

– Ja tylko chciałem to – oznajmił. – Żeby mi oddawał, bo ja do Italia jechać muszę.

– A po co ci on? – zapytałam. – Przecież na granicy nie sprawdzają.

– Mogą sprawdzają – odpowiedział. – A w Italia co? Jak ja by pokazywałem, że ja to ja?

Mówił tak śmiesznie po polsku. Gdyby przestał robił błędy, nabrałabym podejrzeń, że to nie on, tylko ktoś podstawiony za niego.

Ruszył ostro z miejsca. Jak tylko wyjechaliśmy z bocznej uliczki, zobaczyliśmy migające światła nadjeżdżającego pojazdu policji. Widziałam, jak Paolo stężał, zwolnił i spokojnie minęliśmy się z szybko jadącym szaro-niebieskim wozem.

– Ja ci coś powiem, Wiola – rzekł po chwili, nie spoglądając ku mnie. – Coś ważne. Ty teraz musisz jechać do Italia razem. Ty i ja. – Podskoczyłam na siedzeniu. Nie mogłam wydobyć słowa. – Bardzo ważne to jest. I dla ciebie, i dla Zuzanna, i dla Irmina.

Znałam już tę gadkę. Wszystko, co dotąd kazał mi robić, było bardzo ważne.

– A dla ciebie? – spytałam.

– Dla mnie najbardziej ważne – odparł. – I ja ci jeszcze powiem, że wyjechać będziemy zaraz, dziś.

– Ale jak to? – Nie mogłam ogarnąć tego pośpiechu.

– To proste jest. – Jak na Włocha, mówił całkiem spokojnie. – Oni teraz będą szukać morderca. Tam nie było żaden alarm. Może było, że kamery, monitoring, ja nie wiem. Może oni nas najdować, zamykać i pytać? Może zrobić tak, że ja morderca? Ja nie mogę tu być arrestato, kiedy mój dziadek Giulio chory.

– Okej, a ja co? Mogę? Mój dziadek nie jest chory. Nawet nie żyje.

Szukał sensu w tym, co powiedziałam, ale chyba nie znalazł.

– Ty jesteś mój jeden, no ten, szadek? Ja nie umiem powiedzieć po polski.

– Świadek?

– Tak. Siwyjadek. To jest trudne słowo.

Zamilkłam. Ładny gnój. Miałabym natychmiast, ot tak, z godziny na godzinę rzucić wszystko i dać się wywieźć do Włoch przez jakiegoś przystojniaka! A czy ja wiem, kim on jest naprawdę? A jak trafię na koniec do jakiegoś burdelu? Mało to takich historii w telewizji albo w Internecie opowiadają? Zerknęłam na niego dyskretnie.

Od samego początku, odkąd go zobaczyłam pamiętnego dnia w restauracji Biernata, czułam, że otacza go jakaś tajemnica, nie wiem, jaka. Jak oni go traktowali! A on – jak z nimi rozmawiał! Jak jakiś mafioso. Potem jednak… cóż, potem się okazało, że to nie zbój, tylko obrońca. Tyle że do końca nie wiem, przed czym albo przed kim. I Zuzanna też nie wie. A jeśli wie, to mi nie powiedziała. I czy to przypadek, że znalazł się – akurat ze mną – dwa razy na miejscu wypadku: raz przy pożarze restauracji, a drugi raz na miejscu zabójstwa? I ja miałabym z kimś takim wyjechać nagle za granicę, nic nikomu nie mówiąc? I to akurat teraz, kiedy mogę zostać fryzjerką! Nie, to jakiś żart.

– Ale do Moreny chyba zajrzymy na pożegnanie? – zapytałam podchwytliwie, jak mi się wydawało.

Wykonał podwójne skinienie głową.

– Naturalnie – potwierdził własnym głosem.

No i teraz siedziałam w krzakach obok Moreny, licząc, że piękny Paolo, za którym cały zastęp dziewuszek z Kornelina i całego powiatu otwockiego, że Wołomina nie wspomnę, poszedłby jak w dym, zostawi mnie w spokoju i sam zwieje do Włoch, a potem zniknie nie wiadomo gdzie, nim jakiś komisarz z policji zatrzyma go w charakterze podejrzanego.

Pomyśleć, że zanim skumplowałam się z Zuzanną, sama byłam jedną z takich dziewuszek.

No i w tym momencie zadzwoniła moja komórka. Przerażenie, że zostałam zdemaskowana, sparaliżowało mnie. Wyrwanie telefonu z torebki zadziałało jak odruch. Spojrzałam na wyświetlacz – jak się obawiałam, dzwonił Paolo. Co za idiotka ze mnie! Co Irek zrobił w pierwszym rzędzie, gdy mnie uwięził u Biernata? Zabrał mi baterie, gdy tylko usłyszał, że gdzieś dzwonię, żeby mnie nikt nie namierzył. Nerwowo odrzuciłam połączenie i wyłączyłam aparat. Spróbowałam go otworzyć, ale to cholerne urządzenie w takich razach zawsze odmawia współpracy. Naciskałam, podważałam, aż poderwałam paznokieć. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, co należy po kolei robić, żeby obudowa puściła. Udało się. Wyłuskałam po omacku baterię. Teraz już za Chiny mnie nie znajdą, pomyślałam. Tylko że gdy drżącymi rękami usiłowałam złożyć telefon, bateria upadła w trawę.

Zaklęłam pod nosem. Nie chciałam szukać jej po omacku, żeby nie natrafić na jakąś żabę czy innego ślimaka bez muszli (brrr!), poświeciłam więc sobie zapalniczką.

I dobrze, bo bez tego ta bateria już na zawsze by została w tym miejscu. Podniosłam ją i wetknęłam do kieszeni.

Nagle usłyszałam jakieś głosy spod Moreny. Widocznie Zuza z Włochem wyszli na podwórze. Nie widziałam ich. Rozmawiali, ale poszczególne słowa do mnie nie docierały. Nie mogli mnie dojrzeć, mimo to skuliłam się. Ostatnia szansa, aby wyjść na kompletną idiotkę: wybiec z krzaków, zacząć przepraszać i sprawić, że Paolo już nigdy nie zostawi mnie bez nadzoru. Przetrzymać! Wytrzymać do momentu, aż odjedzie.

Trzasnęły drzwi, znaczy wsiadł do samochodu. Pocałowali się na pożegnanie? Zamarłam. Paolo uruchomił silnik. Światła wozu świeciły wprost na mnie. Znajdowałam się jednak zbyt daleko od nich i zbyt kryły mnie drzewa i krzaki, żeby któreś z nich mogło mnie zauważyć. Odczekałam, aż czerwony kabriolet z zasuniętym dachem wyjedzie na ulicę i zniknie za zakrętem, a Zuzanna zamknie bramę. Chwile te ciągnęły się niemiłosiernie długo, a ja miałam wrażenie, że zapadam się w ciemność dosłownie i w przenośni. Zgasła lampa na ganku oświetlająca podwórze, zapadła kompletna cisza. Mimo polarowej bluzy, poczułam chłód na plecach. Naciągnęłam kaptur, zaciągnęłam pod szyję zamek błyskawiczny i sięgnęłam po zapalniczkę. Jej blady płomyk pomógł mi znaleźć drogę do parkanu.

Doszłam do miejsca, w którym kilka miesięcy temu przełaziłam potajemnie na drugą stronę razem z Paolem. Wtedy dwadzieścia metrów dalej stał jego wóz. Byłoby zabawnie, gdyby stał tam znowu. Przerzuciłam przez siatkę najpierw torebkę, potem sama wskrabałam się przy słupku na górę i zeskoczyłam na piaszczystą drogę.

W zasadzie nie wiedziałam, co robić dalej.

Blondynka w pułapce

Подняться наверх