Читать книгу Blondynka w pułapce - Zbigniew Zbikowski - Страница 8
3
ОглавлениеObudziło mnie pukanie do drzwi. Zerwałam się wystraszona, bo przez ułamek sekundy nie wiedziałam, gdzie jestem i jaki mamy dzień. Czy miałam iść do pracy, czy może o czymś ważnym zapomniałam? Świadomość czasu i miejsca wróciła błyskawicznie, gdy tylko zobaczyłam swoją kretyńską piżamę w koguciki i kurki.
Dzięki Bogu, mieliśmy niedzielę.
– Taak! – zawołałam.
– Śniadanie za pół hodyny! – usłyszałam za drzwiami głos Oksany.
– A która jest teraz? – zapytałam, trąc oko.
– Połowyna dewiaty.
– Dobra, wstaję! – odpowiedziałam i usiadłam na kanapie.
Mają tu dyscyplinę, pomyślałam. I zaraz uświadomiłam sobie swoje beznadziejne położenie: znowu więźniarka, tym razem na wpół dobrowolna.
Zapragnęłam jak najszybciej dowiedzieć się, co mnie czeka w najbliższym czasie. I czy Gargamel – tak czasem w żartach nazywałyśmy właściciela tego domu – jest w jakimś układzie z Biernatem, skoro Oksana pracuje i tu, i tam (ciekawe jednak, że nikt od nas nie widział jej na Podleśnej, ja przynajmniej o tym nie słyszałam, a pan Kajetan na pewno by coś takiego zauważył, gdyby się zdarzyło, i zaraz by doniósł do Moreny), i co Paolo ma z nimi wspólnego? Jeśli ma cokolwiek.
Usłyszałam jakiś szum za oknem. Rozsunęłam zasłony. Żaluzje, sterowane widocznie pilotem z zewnątrz, unosiły się i pokój zalewał się dziennym światłem. Stąd jednak Moreny nie dało się oglądać. Okno, niewidoczne ani z ulicy, ani od willi Ludwigów, wychodziło na stronę porośniętą drzewami. Można było je otworzyć, co zresztą zaraz zrobiłam, i wciągnąć pełne płuca rześkiego wrześniowego powietrza.
Znowu boleśnie odczułam, jak człowiek może się uzależnić od smartfona. W normalnych warunkach zaraz bym go otworzyła, przejrzała wpisy na fejsie, jakieś ploty, foty, głupoty, do tego wieści ze świata, a tu nic, dupa blada, nawet nie wiem, czy ktoś próbował się dodzwonić. Pewnie próbował, Paolo tak łatwo nie odpuszcza, bez pudła nagrał jakieś wiadomości na sekretarce. No i co? Przecież i tak z nim nie wyjadę.
A gdyby tak włożyć baterię na chwilkę, na minutkę, choćby na pół, i sprawdzić, kto dzwonił? Przez ten czas chyba mnie nie namierzą? Sprawdziłam w kieszeni – bateria tkwiła tam i kusiła. Otworzyłam torebkę.
– Wioleta, śniadanie! – Oksana jednocześnie napominała i stukała do drzwi.
– Już? – zdziwiłam się.
– Ne budesz na czas.
Aha, czyli "proszę pana" to jakiś pedancik. Nie toleruje ani minuty spóźnienia. Nie, raczej nie w moim typie. Nie w sensie, że facet, tylko jako, dajmy na to, szef. Wiem, że godzina, to godzina, na przykład w zakładzie pana Rysia ważne jest, aby umówiony klient nie czekał za długo, ale żeby w niedzielę rano, gdy nic nie goni?
– Dobra, już idę! – zawołałam.
Idę, ale do łazienki, pomyślałam i otworzyłam drzwi z klucza. Oksana czmychnęła na schody. Obejrzała się tylko, żeby zobaczyć, jak wyglądam w jej piżamie – nosimy widocznie ten sam rozmiar – i uśmiechnęła się przyjaźnie.
W łazience już poprzedniego dnia zauważyłam, że wszystko było przygotowane tak, jakby tylko na mnie czekali. Nie to, że szampon i mydło, bo to normalka w tym miejscu, ale też nieużywana szczoteczka do zębów, niewyciskana jeszcze pasta, czyste ręczniki, damski dezodorant. I nowe kapcie, czym by mnie nawet rozśmieszyli, gdybym w nocy nie była kompletnie skonana, tak że nawet prysznic okazał się mordęgą.
Rozumiem, że Oksana wszystko to przygotowała, ale kiedy? Gdy leżałam zamroczona jakimś gównem w sprayu? Ile czasu mogłam tak leżeć? Chyba nie godzinę. A może oni po prostu są tu zawsze przygotowani na wizytę jakiejś babki, a ja tylko wskoczyłam z przypadku w jej buty, pardon, kapcie?
Nie miałam swoich kosmetyków, tylko pomadkę do ust, więc się prawie nie umalowałam. Na mycie włosów nie było czasu – jeszcze by mi Oksana wparowała do łazienki i mokrą zawlokła na śniadanie.
Najgorsze, że nie miałam też ciuchów na zmianę. Ale jak się nie myśli i decyzję o ucieczce podejmuje na pięć sekund przed otwarciem drzwi, to tak się ma. Wciągnęłam na grzbiet to, co miałam na sobie wczoraj.
W holu czy też salonie, sama nie wiem, jak to miejsce nazwać, nikogo nie zastałam. Nie miałam pojęcia, czy jestem przed czasem czy może spóźniona.
– Halo! – zawołałam. – Jestem tu!
Otworzyły się drzwi do jednego z bocznych pomieszczeń.
– Zapraszam – powiedział starszy pan, zwany w Morenie Gargamelem, choć naprawdę nie miał nic a nic wspólnego z tym filmowym obrzydliwcem. Tym razem miał na sobie ciemną koszulę. – Oksana zaraz poda jajecznicę. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
– Nie, no skąd! – odrzekłam. – A w ogóle to dzień dobry. I jakiś zegar by się tu przydał, bo nie wiem, która godzina.
– Aha, rozumiem, że dbasz o punktualność – stwierdził pan, pokazując ręką, gdzie mam przejść. – To się chwali.
Załóżmy, że dbam, pomyślałam, robiąc odpowiednią do tej odkrywczej dla mnie myśli minę. Przeszłam obok niego i znalazłam się w niewielkim pokoju jadalnym, mającym połączenie z kuchnią. Poczułam zapach kawy i świeżo smażonej jajecznicy. Na stole stały dwa nakrycia.
– Zjemy sami? – zdziwiłam się.
– Jeśli nie masz nic przeciwko – rzekł pan i nakazał gestem, abym usiadła naprzeciw niego. – Artur dostał wolne i wyjechał gdzieś tam. Oksana wstaje wcześnie, więc na pewno już coś zjadła. Zostaliśmy jedynie my dwoje. Kawa czy herbata? – Pokazał dwa nieduże przykryte dzbanki.
– Koniecznie kawa – zdecydowałam i zajrzałam do jednego z dzbanków. – Dla pana też?
Przytaknął, więc mu nalałam, zgodnie z przyzwyczajeniem kelnerskim, bo zwyczajów fryzjerskich jeszcze nie przyswoiłam. Nalałam też sobie i doprawiłam mlekiem. Dopiero wtedy usiadłam. On na siedząco obserwował moje czynności.
– Jak minęła noc? – zadał grzecznościowe pytanie.
– Ujdzie – odrzekłam i łyknęłam kawy. Mocna, z ekspresu. – Spałam jak zabita, aż mnie Oksana obudziła. – Oksana właśnie wnosiła gorącą jajecznicę. Pokazałam na nią palcem. – Pan oczywiście wie, że się znamy?
– Naturalnie – odrzekł, dając tonem do zrozumienia, że wie wszystko. No, prawie wszystko.
– Poznałyśmy się u Janusza Biernata, tego, co wie pan, ma tu, w Kornelinie, restaurację, co to raz kiedyś się paliła. – Wywołując specjalnie temat Biernata, przekładałam jednocześnie smażone jajka z drobno krojoną szynką na swój talerzyk.
– Ilekroć tu jestem, jem jajecznicę – powiedział. – To takie polskie danie.
– To pan nie mieszka na stałe w Polsce? – podchwyciłam temat, który sam mi podsunął.
– Różnie bywa – odpowiedział, też biorąc się za przekładanie. – Raz mieszkam, raz nie mieszkam. Proszę jeść. – Spojrzał na Oksanę stojącą w niewielkim oddaleniu. – Już dziękujemy – powiedział. – Na razie to wszystko, możesz iść do siebie.
Oksana ukłoniła się i oddaliła. O, i teraz dopiero zacznie się właściwa rozmowa, pomyślałam.
– Zdawało mi się, że ona pracuje u Biernatów. Odeszła? Mają inną opiekunkę? – rzuciłam znad talerza.
– Oksana to bardzo dobra i bardzo lojalna pracownica – oświadczył pan zupełnie nie na temat. – Jestem zadowolony, że tu jest.
– No ale właśnie chyba od niedawna jest. Na początku lata spotykałyśmy się…
– Wiem, wiem, przez jakiś czas nie potrzebowaliśmy tu nikogo do pomocy, Oksana skorzystała więc z oferty pana Biernata. Pracowała u niego tylko miesiąc, jeśli już chcesz wiedzieć.
– A przedtem? Też tutaj?
– Dziwi cię to?
– Nie powiem, że nie. A po miesiącu co? Sorry, Gregory, znudziło mi się?
– Raczej oni ją wyrzucili.
– Bo co?
– Mogłabyś sama się domyślić.
– Spróbuję. Nie spodobała się staremu Biernatowi?
– Pudło.
Znów ta jego gra dla inteligentnych. Zgaduj-zgadula czy coś, tylko bez nagrody końcowej. Chwilę jadłam w milczeniu.
– Zna pan Biernatów? – zapytałam.
– Jako tako – odparł. – Może nawet ciut lepiej.
– Przepraszam, że to powiem, ale jak na obcego… – Popiłam nieco i przełknęłam. – Jak na nietutejszego, nieźle jest pan zorientowany w miejscowych sprawach.
– A kto ci powiedział, że jestem obcy?
– Nnoo, mówi się. A nie jest pan?
– W pewnym sensie.
– Co w pewnym sensie? Jest pan czy nie jest? Bo nie łapię.
– W pewnym sensie jestem obcy. Nie pochodzę z Kornelina ani z tych okolic. Tak zresztą jak ty.
– To też pan wie? I pewnie jeszcze wie pan, skąd pochodzę.
– Nie, tego nie wiem. Powiedziałem, że nie wszystko jest mi wiadome. I liczę, że wypełnisz tę lukę w mojej wiedzy.
– Czyli że powiem, skąd pochodzę? A po co panu to wiedzieć?
– Hm, dobrze jest znać takie rzeczy. – Teraz, zamiast jeść, bawił się widelcem. Miałam wrażenie, że bawi się też mną. – Na wypadek, gdybyś na przykład zginęła.
– W sensie że? – Nagle wzmogłam uwagę.
– W takim sensie, że gdzieś przepadłaś, nie ma z tobą kontaktu. Jak teraz na przykład.
– Chwila moment. Ja nie przepadłam. Jestem tutaj.
– Kto o tym wie? Trzy osoby, które nie puszczą pary z ust. Dla reszty świata przepadłaś.
Miał stuprocentową rację.
– I co ma do tego, skąd pochodzę? – zapytałam. Nie próbowałam zgadywać.
– No jak to co? Gdyby ktoś chciał cię odnaleźć, gdzie by cię szukał? W domu rodzinnym na przykład.
Fakt, już zdążyłam o tym pomyśleć, zanim tu się znalazłam. To może nie jestem taka całkiem głupia?
– A kto by chciał mnie szukać. I po co?
– Gdy dobrze pomyślisz, pewnie sama zechcesz mi o tym powiedzieć. – Spojrzałam na niego spode łba. Kot bawi się myszką? Już ją zapędził w kozi róg? Zacięłam się. Nie powiem. Bo sama nie wiem. Może dlatego, że jeszcze nie pomyślałam. – Gdy ktoś potajemnie opuszcza dom, w którym ma pokój, można by rzec, że mieszka, następnie ukrywa się w krzakach i czeka, aż drugi ktoś, kto go przywiózł, odjedzie – zaczął mi streszczać mój wieczór w Morenie – a potem nie wraca do domu, tylko ukradkiem przechodzi przez płot, by uciec, musi mieć do tego dobry powód.
Stuknęłam widelcem o stół.
– Pan mnie obserwował! – zawołałam z pretensją.
– Zaraz obserwował – odparł. – Pewnych rzeczy po sąsiedzku nie da się nie zauważyć.
Przypomniałam sobie trzaski i kroki za płotem, kiedy ja chowałam się w lasku za Moreną.
– Aha, i natychmiast postanowił pan mi pomóc. Taka biedna, sama w lesie, no żal dziewczyny.
– Nie spotkałaś w życiu ludzi bezinteresownych?
Skończył z jajecznicą i sięgnął po kawę.
– Jakoś nie miałam szczęścia – odburknęłam. Też już miałam dość tych jaj.
– Proszę, może coś z tego? – Wskazał na pszenny chleb, masło, powidła, sery. – A w Morenie?
– Co w Morenie?
– Nie mieszkają tam ludzie bezinteresowni?
– Cóż, pani Irmina i Zuza są w porządku. Lubię je nawet.
– A za co, tak konkretnie?
– Co to? Jakiś wywiad? – Nie miałam zamiaru szukać odpowiedzi. Żeby się czymś zająć, sięgnęłam po kromkę chleba i nóż do smarowania. – Powiedziałam, są w porządku. Je też pan szpieguje? – rzuciłam od niechcenia i wzięłam się za masło. On także nie odpowiedział. Widocznie ubodło go moje pytanie. – Panu też posmarować? – spytałam. Pokręcił głową. – Czyli wyciągnął mnie pan z kłopotów, żeby dowiedzieć się czegoś o właścicielkach Moreny?
– Niezupełnie. Ale skoro już o tym rozmawiamy… Właścicielkach, powiadasz…
– To pan nie wie, że Zuzanna została współwłaścicielką Moreny? Cały Kornelin wie, tylko nie pan, ciekawe.
Uśmiechnął się tajemniczo.
– Wspomniałem wczoraj, że nie wiem wszystkiego.
– Tak, tak, a chciałby pan wiedzieć. Tylko nie wiem, po co. – Powidła smakowały jak domowe. – Oksana je robiła? – zapytałam. – Przybrał minę oznaczającą "nie mam pojęcia". – A propos. – Wyciągnęłam z pamięci to mądre słowo, żeby mnie nie brał za kompletną idiotkę. – Jeśli chodzi o przetwory domowe, tak mi się coś skojarzyło. Zna pan Paola? Takiego Włocha, co to zagląda do Moreny. Jego nazwisko wymawia się "Weki", choć pisze się inaczej.
Roześmiał się znowu tym samym szczerym śmiechem, co wczoraj.
– Raczej „Wekki”, przez dwa „ka”. Ale żart przedni, nie powiem.
Przedni? – pomyślałam, nie patrząc na niego. Co to za język przedpotopowy jest! Raczej zajebisty, panie starszy. Ale jakoś nie miałam ochoty na kpiny z niego. Wyglądał tak dostojnie, że onieśmielał.
– To zna go pan czy nie?
– Czy znam? Przyciśnięty do muru przyznać muszę – odrzekł, nie bez kpiny w głosie – że widziałem go kilka razy.
– Ale jak? Przez lornetkę, czy może on zaglądał tu potajemnie? Albo… No jasne! Spotykaliście się gdzieś indziej. W Warszawie? We Włoszech? Pan przecież zagraniczny. Może znacie się od dawna.
– Dociekliwa z ciebie osóbka – stwierdził, niczego nie wyjaśniając. – Chciałbym zauważyć, że widzieć, nie znaczy znać. Lecz dajmy temu spokój. To przecież ja chciałabym od ciebie czegoś się dowiedzieć.
Pokiwałam głową.
– I trzeba było tak od razu. Ale nie ma tak łatwo. Coś za coś. Bez bajerów o bezinteresowności.
Szarżowałam oczywiście, bo przecież trzymał mnie w garści. Nikt z moich znajomych nie miał pojęcia, że tu jestem i nikomu, łącznie z policją, nie przyszłoby do głowy, żeby szukać mnie w domu Gargamela. Mogli mnie tu nawet zabić, że o gorszych rzeczach nie wspomnę, i pies z kulawą nogą by mnie nie znalazł. Może jednak warto włożyć baterię do smartfona, żeby ktoś mnie ewentualnie namierzył i przynajmniej odnalazł zwłoki?
– Zabawne – skomentował. – A co chciałabyś wiedzieć?
– No właśnie to, na ten moment. Znacie się z Paolem?
– A następne pytanie?
Wiedziałam. Tylko się mną bawi. W rzeczywistości jestem u niego w niewoli. A Artur, ten osiłek, pewnie nigdzie nie wyjechał, tylko czuwa w ukryciu, żebym im nie prysnęła.
– No cóż, w takim razie nie mam więcej pytań.
Odsunął filiżankę i talerzyk, ułożył dłonie przed sobą, wysunął w moją stronę wskazujący palec.
– To ja ci powiem, moja panno, coś, o co chciałabyś wprost zapytać, tylko się boisz – powiedział zmienionym tonem. – Nie jestem w zmowie z twoimi prześladowcami, to raz. Ale wiem, kim oni są, i dlatego tu jesteś. Jesteś tu, żeby cię gdzie indziej nie dorwali.
Czar prysł, nie miałam już chęci na przekomarzanie się. Ani na kolejną kromkę jasnego chleba z pysznymi powidłami. Ta jego uprzejmość była tylko na pokaz, w rzeczywistości był inteligentnym, wyrachowanym graczem, jeśli wręcz nie wykształconym draniem. Spuściłam oczy.
– W co ja się właściwie wplątałam? – spytałam grzecznie. – Powie mi pan? Skoro pan prawie wszystko wie, mógłby pan. Bo ja… – Nienawidziłam siebie za to, ale w tym momencie zbierało mi się już na płacz. – Bo ja w tym wszystkim, co pan wie, się gubię. Nie wiem kto jest kim i dlaczego jest tak, a nie inaczej, i co ja tu robię. Byłam zwykłą kelnerką, nie lubiłam tego. Miałam jednak pracę. Teraz mogę zostać fryzjerką, i fajnie, cieszę się, ale na co mi w bonusie te różne tajemnice, przygody, te ucieczki, to ukrywanie się. Same problemy. Mam tego dość!
Musiałam walczyć ze sobą, żeby się nie rozryczeć. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczął mnie pocieszać. Jeśli to była jego gra, przegrałam.
– A ja cię rozumiem – powiedział niespodziewanie łagodnie. – Bardzo dobrze cię rozumiem.
– Czyżby? – Bardzo dobrze wiem, że rozwalonej od środka dziewczynie wciska się takie farmazony, żeby ją tym łatwiej do siebie przygarnąć. – Był pan kiedyś w takiej sytuacji?
– Poniekąd.
Poniekąd! Co to w ogóle znaczy? Tak czy nie? Byłem, ale niezupełnie. Tak jakby. W pewnym sensie byłem. Ale nie byłem.
– Dawno? – zapytałam ostrożnie.
– Przypuszczam, że nie tylko ciebie, ale nawet twoich rodziców nie było wtedy na świecie. A jeśli byli, bawili się w piaskownicy.
Tak, bo każde obejście na wsi miało wtedy własną piaskownicę, pomyślałam. Byłeś ty, człowieku, kiedykolwiek na wsi?
– To dawno – zgodziłam się. – Opowie mi pan?
– Może kiedyś. I wierz mi, tego nigdy się nie zapomina. Nigdy. Z tym że, no cóż, na razie wystarczy, że przyjmiesz to do wiadomości, bo mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Twoją sytuację na przykład. Chcesz przecież wiedzieć, w co się wplątałaś.
– Owszem. I jak się wyplątać, też bym chciała wiedzieć.
– Nie wymagaj zbyt wiele naraz. Zjesz coś jeszcze? – Podziękowałam. – To chodźmy już stąd. – Wspierając się na lasce, uniósł się z krzesła. Ja odruchowo zaczęłam zbierać ze stołu. – Zostaw – powiedział. – Oksana sprzątnie. A my przejdziemy do gabinetu.
Gabinet. Jak to brzmiało! Ale taki ktoś jak on musiał mieć gabinet.
W gabinecie stało wielkie biurko, przy nim głęboki, obity skórą obrotowy fotel, w pokoju znajdowały się jeszcze przeszklone szafy z książkami, regał z telewizorem, tunerem, głośnikami, kanapa do siedzenia, stolik, dwa krzesła. Na ścianach mnóstwo obrazków i obrazów. Tak że chyba żaden nowy by się nie zmieścił. Jednak artysta, pomyślało mi się. I ten jego wygląd! Nie widziałam wielu artystów, ale ten mi wyglądał.
Jeden z obrazów, największy z nich, coś mi przypominał. Podobny wisiał w Morenie.
– To pan je malował? – zapytałam z głupia frant.
Znowu krótko się zaśmiał.
– Owszem, niektóre – odrzekł.
– A ten? – wskazałam największy.
– Podoba ci się?
– No nie. Znaczy tak. W sumie, nie znam się. – Zaplątałam się w swoim krętactwie. Co ja mogłam powiedzieć o obrazach. Są i już. – Chodzi o to, że ten tutaj przypomina mi inny, który gdzieś widziałam.
Spojrzał na mnie bystro.
– Gdzie?
– No właśnie, chodzi o to, że… – Powiedzieć? Zuzanna nie nakazała mi milczeć na ten temat, więc chyba to nie tajemnica. – Tu. Znaczy tam, w Morenie. Mają podobny. To znaczy całkiem inny, ale w tym samym stylu jakby. W sumie nawet dwa, nie jeden. To znaczy… – Zastanowiłam się. – Ale głupia jestem. Pan ich w takim razie nie mógł namalować, bo kiedy?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki