Читать книгу Blondynka w pułapce - Zbigniew Zbikowski - Страница 7

2

Оглавление

Idiotka, kretynka, myślałam o sobie. Po co ci to było?

Po raz pierwszy poznałam to uczucie: sama przeciw całemu światu. Osamotniona na polu walki. Nikt ci nie pomoże, nikomu nie możesz zaufać. Jakbym naga została na środku remizy w trakcie wiejskiej zabawy. Ręce jakoś same złożyły się do modlitwy. Aniele Boży, stróżu mój… To pierwsze, co mi przyszło do głowy. Najpierwsza z modlitw, których nauczyła mnie matka. O tak, stróż niebieski naprawdę był mi potrzebny, bo na ziemskich nie mogłam stawiać. Może jeszcze jakoś by było, gdyby gdzieś w pobliżu mieszkała siostra. Może na jej pomoc mogłabym liczyć. Ale gdzie! Prawie dwieście kilometrów stąd. I nawet zadzwonić do niej nie mogłam.

Iść na stację, poczekać na pierwszy pociąg do Warszawy, i z Zachodniego pierwszym autobusem pojechać do Brodnicy? No nie wiem. Wyobrażam sobie: wchodzę do siostry, a tam czeka już Paolo. Saluto! – powie na powitanie. – Czeszę szę, że czę wicę. I dupa blada.

Wie, że mam siostrę? Na pewno wie, sama mu o niej opowiadałam. O czymś trzeba było gadać, kiedy się widziało, że noc, facet jest blisko ciebie, ale te rzeczy mu nie w głowie. Zapytałam, czy ma rodzeństwo. No, no! – odpowiedział. – Ja sam jeden. A ty masz? – spytał on z kolei, choć pewnie guzik go to obchodziło. No i powiedziałam o tej siostrze, co jest fryzjerką i wynajmuje pokój w Brodnicy, i w ogóle się rozgadałam aż za bardzo. Wie też, gdzie mieszka matka z ojczymem. Od razu zobaczyłam w wyobraźni, że jedzie tam, do naszej wsi pod Rypinem, sprawdza, czy mnie nie ma, wypytuje matkę o drugą córkę, wciska im jakiś bajer jaka to bardzo ważna sprawa go sprowadza i jedzie dalej.

No bo dowiedział się o mnie za dużo i wie, gdzie mogłabym się ukryć. A ja nie mogę nikogo uprzedzić przez telefon co i jak, bo jak tylko włączę baterię, on mnie namierzy. Na pewno ma w swojej komórce taką opcję.

Durna, pomyślałam zaraz. Dla niego najważniejsze jest, żeby jak najszybciej opuścić Polskę. Nie będzie tracił czasu na szukanie mnie po wsiach i miasteczkach. Chyba wie, bo już się przekonał, że nawet jak mnie dorwą, w sensie że policja, to i tak nie zeznam nic na jego niekorzyść.

Należało się ruszyć, trudno bowiem było tkwić bez końca pod ogrodzeniem Moreny. Oczy zdążyły przywyknąć do ciemności, a skromne resztki świateł docierające z odległych ulicznych lamp i okolicznych domów pozwoliły mi dostrzec zarysy drzew przy piaszczystej, nieco stromej bocznej drodze. Postąpiłam kilka, może kilkanaście kroków wzdłuż ogrodzenia, przez co znalazłam się bliżej oświetlonego domu Gargamela. I wtedy go zobaczyłam.

W pierwszej chwili, zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, zdawało mi się, że śnię. Paolo? Przejrzał mnie? Samochód stał dokładnie tam, gdzie zatrzymaliśmy się, kiedy nocą odwiedzaliśmy Morenę. Tuż za szczytem wzniesienia. Zamarłam. W półmroku nie mogłam za wiele zobaczyć: ani marki, ani tym bardziej tablicy rejestracyjnej, jedynie zarys. Ponieważ nie dostrzegałam żadnego ruchu, z pewną obawą zrobiłam jeszcze kilka kroków. Wtedy byłam już pewna – to nie był wóz Paola. Ani jego czerwona alfa, ani ten pożyczony. Zresztą, jak by tu się znalazł, przecież dopiero co odjechał czerwonym.

Wyciągnęłam zapalniczkę i pstryknęłam. Gaz zdążył się chyba wypalić, bo pojawiła się tylko iskra. Za drugim pstryknięciem to samo. Potrząsnęłam nią i spróbowałam raz jeszcze. Płomyk, słabiutki, zabłysnął tylko na ułamek sekundy. Zaklęłam pod nosem. Zapalniczka była do wyrzucenia.

Zajęta tymi manipulacjami, przestałam obserwować otoczenie. Nic nie widziałam, nic nie słyszałam. Nagle trzasnęła gałązka i poczułam, jak ktoś od tyłu chwyta mnie silnie jedną ręką w talii, a drugą ręką zatyka mi usta i dociska głowę do swego barku, abym nie mogła się wyrwać. Mój krzyk przerażenia wydostał się na zewnątrz zaledwie jako ciche rzężenie.

– Ciii… – syknął napastnik. – Nie szarp się. Nic ci nie grozi.

Był tak potężny, że uniósł mnie w górę jak piórko. Mając wolne nogi, próbowałam, szamocząc się, kopnąć go w piszczel, i nawet raz mi się to udało, ale on wtedy zmienił taktykę.

– Uspokój się, albo po tobie – warknął groźnie. – Jasne?

Miał niski głos o wyraźnej barwie. Na potwierdzenie, że nie żartuje, postawił mnie na ziemi i ręką, którą dotąd trzymał mnie wpół, ścisnął mi gardło, aż zaczęłam się dusić. W panice wykonałam jakieś potakujące ruchy głową. On zwolnił uścisk. Posiadał nade mną absolutną przewagę. Mój wrzask mógł go tylko rozsierdzić. Nikt i tak by nie zdążył przyjść mi z pomocą, gdyby nawet mnie usłyszał.

– Będziesz cicho? – upewnił się.

Raz jeszcze potwierdziłam. Wtedy on ostrożnie zsunął dłoń z mych ust. Gdzieś tam pojawiła się iskierka nadziei, że to jednak nie gwałciciel. Nie zachowywał się jak jakiś napaleniec, nie obmacywał mnie wcale, nie usiłował zdzierać bluzy, żeby dostać się do ciała, ani nie próbował przewrócić mnie na ziemię. Nie ciągnął mnie też w żadne krzaki. Nawet przenosząc dłoń z talii na gardło zachował się przyzwoicie, jeśli tak można powiedzieć. Ale w takim razie kto to? Mogło być jeszcze gorzej niż sobie wyobrażałam?

Odwrócił mnie powoli twarzą do siebie, bo ja, ogarnięta strachem, jaki we mnie wzbudził swoim ostrzeżeniem, byłam teraz jak sparaliżowana, niezdolna do wykonywania samodzielnych ruchów. Stojąc naprzeciw niego, nie śmiałam spojrzeć mu w oczy. Patrzyłam tępo w ziemię, co w tych ciemnościach i tak nie miało sensu. On ujął mnie trzema palcami za brodę i uniósł ją tak, że chciałam czy nie, byłam zmuszona popatrzeć na jego twarz.

Wtedy go poznałam.

Był to widziany przeze mnie niejeden raz strażnik willi Gargamela. Prawdziwe karczycho. Po raz pierwszy bez psa.

Wciągnęłam gwałtownie powietrze i wydałam cichy jęk, dając wyraz nowemu zaskoczeniu. On na to, dla uspokojenia, bo pewnie zauważył przerażenie w moich oczach, przymknął lekko powieki i przyłożył palec do ust. Nawet nie pisnęłam.

– Chodźmy – powiedział i w tej samej chwili chwycił mnie za ramiona.

Cokolwiek miało to w konsekwencji oznaczać, byłam temu przeciwna.

Pokręciłam głową i wydałam dźwięk oznaczający przeczenie.

– No trudno – stwierdził. – Nie dajesz mi wyboru, paniusiu.

Gdyby było zwyczajnie, bym tej „paniusi” nie puściła płazem. Teraz jednak, w tym moim beznadziejnym położeniu, obraźliwe normalnie słówko zabrzmiało jak najlepsza tabletka na oczyszczenie organizmu ze strachu. Co prawda w takiej sytuacji znajdowałam się w życiu po raz pierwszy, ale miałam dziwne przekonanie, że w ten sposób nie zwraca się do swej ofiary ani gwałciciel, ani terrorysta.

Tymczasem on, trzymając mnie wciąż jedną ręką za ramię, drugą sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął z niej jakieś mieszczące się w dłoni opakowanie. Następnie psiknął mi sprayem w nos i tyle pamiętam.

Później, gdy już się ocknęłam, domyśliłam się, że bezwładną zarzucił mnie sobie na ramię jak jakiś worek kartofli i zaniósł do samochodu. Inaczej nie umiałam sobie wytłumaczyć dalszego ciągu tego zwariowanego wieczoru.

– O, cholera, gdzie ja jestem? – To były pierwsze moje słowa po ocknięciu.

Leżałam na kanapie w normalnym pokoju ze stołem, szafą, jakąś komodą z szufladami. Miałam na sobie swój polar, nierozsunięty, moja torebka leżała obok na krześle. Zasłony na oknach były szczelnie zaciągnięte, nie wiedziałam, czy jest dzień czy noc. Na ścianie wisiało parę bohomazów. Sprowadził mnie dla jakiegoś porąbanego artysty? – przemknęło mi przez myśl. Przy oknie, odwrócona do mnie tyłem, stała nieznana mi osoba. Z sylwetki kobieta. Czarnowłosa, dość krótko ostrzyżona. Gdy mnie usłyszała, odwróciła się.

Jak wcześniej strażnika, także i ją poznałam. To była Oksana, Ukrainka, opiekunka starego Biernata. Przynajmniej jeszcze do niedawna.

Poczułam zamęt w głowie. Czy ja śnię? Porwał mnie osiłek z „gargamela” i zawiózł do Biernatów? Co tu jest grane w ogóle?

– Oksana? To ty? Gdzie ja jestem? – powtórzyłam. – I skąd ty tutaj?

Pokój ani trochę nie przypominał mi żadnego z tych, które widziałam u Biernatów.

– Tycho – odrzekła Oksana. – Ty już bezpeczna.

Oksana całkiem dobrze mówiła po polsku, mimo to co chwila wrzucała jakieś ruskie czy ukraińskie słowa. Rozmawiałam z nią w sumie u Biernatów ze trzy razy, więc wiem. Co najważniejsze, to właśnie jej zawdzięczam – można powiedzieć – udaną ucieczkę z domu Biernatów, bo to ona otworzyła drzwi od mojego pokoju, mojej celi bym raczej powiedziała, i zapomniała zamknąć. I tak się złożyło, że inne drzwi też były w tej godzinie otwarte, Janusz Biernat przebywał poza domem, ten kretyn Irek gdzieś się rozbijał swoją terenówką. I – bardzo ważne – psy były zamknięte. Sądziłam, że po prostu tego dnia miałam cholerne szczęście.

Na konto tego szczęścia zaliczyłam nawet przypadkowe, jak mi się zdawało, spotkanie z Paolem tuż za bramą Biernatów. Dopiero dużo później przyszło mi do głowy, że on tam czekał ukryty, bo wiedział, że wyjdę. I aż do tej chwili byłam pewna, że Włoch był w zmowie z Oksaną. Może ją zbajerował, może jej zapłacił, żeby mi ułatwiła, tego nigdy mi nie powiedział. Jednak jej obecność w zupełnie dla mnie nowym, obcym miejscu kompletnie mi nie pasowała. Na szybko, żeby mieć jakąś teorię, pomyślałam, że widocznie ona jest też w jakiejś zmowie ze strażnikiem Gargamela. Tylko co ich wszystkich łączyło? Jeśli Paolo także należał do tej paczki, miałam przerąbane.

– Która godzina? – zapytałam.

– Jest noc – usłyszałam. – Ty spokojnie możesz spać.

– Jak spać? – wrzasnęłam. – Jak ja mam spać, do cholery! Na dodatek spokojnie. Gdzie ja jestem?

– U dobrych ludy. – Oksana najwidoczniej nie mogła udzielać ścisłych informacji, bo szybko lekko się skłoniła się i wyszła.

Chciałam iść za nią, ale kiedy się zerwałam, zakręciło mi się w głowie. Pewnie po tym sprayu, którym mnie osiłek poczęstował na drodze. Usiadłam na moment, żeby mi przestało wirować przed oczami. Po chwili wstałam znowu. Podeszłam do okna i rozsunęłam zasłony. Za nimi znajdowało się okno, a za nim zewnętrzne rolety. Też zasunięte, tak że niczego nie mogłam zobaczyć. Podeszłam do drzwi. Spodziewałam się, że są zamknięte na jakiś zamek automatyczny, bo gdy Oksana wychodziła, nie usłyszałam chrzęstu klucza ani nic podobnego.

Zwróciłam na to uwagę, bo już raz podobną sytuację przerabiałam. Właśnie u Biernatów, kiedy Irek mnie zamykał, żebym nie uciekła. Ale nie, te były otwarte.

Uchyliłam skrzydło i wsunęłam głowę w powstałą szparę. Nikogo w pobliżu nie zauważyłam. Wymknęłam się cicho. Drzwi wychodziły na niewielki korytarzyk. Wchodziło się z niego do dwóch kolejnych pomieszczeń. Kończył się schodami prowadzącymi na parter. Aha, znaczy karczycho wniósł mnie tędy na górę, domyśliłam się.

Przezornie nie zajrzałam do żadnego z następnych pokoi. Zaczęłam ostrożnie schodzić po stopniach. Schody nie wydały nawet jednego skrzypnięcia, inaczej niż w Morenie, gdzie trudno zejść całkowicie bezgłośnie. Mimo że zapaliło mi się światełko nadziei, wydało się nieprawdopodobne, żeby nikt mnie nie zatrzymał. W końcu nie po to mnie tu zawlekli (pojęcia ciągle nie miałam kto w sumie i po co), żeby pozwolić mi teraz wyjść bez słowa. Na wszelki jednak wypadek wróciłam po torebkę, a nuż znowu ktoś o czymś zapomniał?

Kiedy wreszcie ze swoją torebką znalazłam się na dole, w jakimś salonie czy czymś takim, i zamierzałam skierować się do drzwi, jak mi się zdawało wyjściowych, usłyszałam za sobą zdecydowany męski głos:

– Otwarte, ja bym jednak radził nie wychodzić.

Kolejny raz serce podskoczyło mi do gardła. Aż dziw, że mu się podróże tam i z powrotem tego zwariowanego dnia nie sprzykrzyły i nie postanowiło po prostu stanąć na dobre. Obejrzałam się.

Mężczyzna, raczej starszy, jeśli nie wręcz stary, siedział sobie w fotelu w głębi salonu, w półmroku, z nogą założoną na nogę i jakby na mnie czekał. Wzruszyłam ramieniem.

– Rozglądam się tylko – powiedziałam bez zastanowienia.

– Rozumiem – odrzekł, choć nie wiem, co mógł rozumieć. – Podejdź bliżej. Mogę ci mówić po imieniu?

Takiego otwarcia w ogóle się nie spodziewałam. Mógł mi mówić, jak chciał.

– To pan mnie zna? – zdziwiłam się.

Nie powinnam. Z całą pewnością jego osiłek, ochroniarz czy czort wie kto, nie czyha każdej doby przy nieuczęszczanej nawet za dnia drodze, a nocą to już w ogóle, na przypadkowe dziewczyny, które by tamtędy ewentualnie przechodziły, żeby je porywać i dostarczać mu tu dla rozrywki. Wyglądało to na zaplanowaną akcję skierowaną wprost na mnie. Albo przeciw mnie. Tak czy inaczej, musieli mnie znać. Chociaż czy naprawdę mogłam być tego pewna?

– Mówią na ciebie Wioleta, czy tak?

– Owszem. – Już niczemu się nie dziwiłam. Znali mnie. Cóż, u Biernata sama się przedstawiłam Oksanie. – A na pana jak?

Postąpiłam trzy kroki naprzód, żeby go lepiej widzieć. Tak, to był starszy siwy pan z łysiejącym czołem, z którym kontrastowały długie, sięgające ramion włosy, w szykownych okularach. Jego prawa dłoń spoczywała na czarnej lasce ze srebrnymi okuciami, dotykającej drugim końcem podłogi. Powagi dodawała mu krótka, równo przystrzyżona broda.

– Różnie – odpowiedział na moje zapytanie. – Najczęściej zwracają się do mnie "proszę pana".

– Ale ma pan chyba jakieś nazwisko, proszę pana.

– Jakieś tam, które nic nie znaczy – powiedział z naciskiem, żebym więcej o nie nie pytała, i wskazał puste krzesło stojące bokiem do jego fotela, ale nie za blisko. – Usiądź.

Nic mi tymczasem nie groziło, przysiadłam więc na różku.

– Powinienem ci chyba coś wyjaśnić – rzekł.

– No raczej – zgodziłam się z nim i usiadłam głębiej.

– Po pierwsze nie jesteś moim więźniem – oznajmił.

– A czyim? – zapytałam spontanicznie, a on roześmiał się szczerze.

Zobaczyłam dwa rzędy równych zębów, na pewno sztucznych, ale wyglądających bardzo naturalnie. Implanty, pomyślałam, gość ma kasę, nie ma co.

– Niczyim – odrzekł. – Jesteś wolnym człowiekiem.

– Tak? – Kombinowałam, co by tu powiedzieć. – I mogę zaraz stąd wyjść?

– Absolutnie. – Uniósł dłoń, jakby chciał przysiąc, że to prawda. – Tylko, jak już powiedziałem, wyjście szczerze odradzam.

– Bo?

Czułam, że gdzieś tu jest zastawiona pułapka, a facet chce rozwijać inteligentną grę, naprowadzając mnie na właściwy trop. Z tym że takie figle umysłowe to prędzej z Zuzanną można uprawiać, nie ze mną.

– Po drugie masz, zdaje się, kłopoty.

– I co z tego? – Niezbyt grzecznie się odezwałam, to fakt, ale co takiego kompletnie obcego faceta obchodzą moje sprawy. I… no właśnie. – I po trzecie skąd pan wie? – dopytałam grzeczniej.

Pokiwał lekko głową. Moje pytanie miał zapewne wpisane w swój plan.

– Wiem dużo, ooo, dużo więcej – odrzekł, a ja zrobiłam niezbyt mądrą minę. – Ale nie wszystko – dodał. – A chciałbym.

– Kto by nie chciał – mruknęłam. – Ale wszystko to chyba tylko Pan Bóg wie.

– Celna odpowiedź – zauważył.

– A pan nie wygląda mi na Pana Boga.

Kiedy się irytuję, takie błyskotliwe odzywki przeważnie same mi wpadają do głowy, jeszcze zanim coś konkretnego pomyślę. Gość skracał dystans, to prawda, lecz kim był? Czort wiedział. Jedno było pewne – irytował mnie coraz bardziej. Nie, no, pewnie inteligentny, oczytany itepe, tylko czy ja, już nie kelnerka a jeszcze nie fryzjerka, byłam partnerką do takiej rozmowy? Było porwać Zuzannę, ta by mu pasowała w sam raz, pomyślało mi się z głupia frant. W tym momencie miałam już dosyć całej tej przygody i chciałam wiedzieć: w te albo we wte.

– Widzę, że mam do czynienia z osobą naprawdę bystrą – stwierdził, jakby chciał mnie poderwać na tańce i w tym celu prawił komplementy. – To dobrze.

– E tam – odburknęłam. Zaczynałam już nabierać przekonania, że jednak nie porwali mnie ani na gwałt, ani do niemieckiego burdelu. Przez to wróciła pewność siebie. – Powie mi pan, ale tak konkretnie, o co tu chodzi? Dlaczego tu jestem i w ogóle? I co to za miejsce jest? Czy może mam się wszystkiego domyślać. Ale ostrzegam, w te klocki jestem słaba, zwłaszcza po dwudziestej drugiej. Najlepiej, jak mi pan od razu powie, co jest grane.

Sama nie wiem, co mi strzeliło do łba, żeby tak z nim pogrywać. Uniósł się ze swego fotela i wsparł na lasce. Ubrany był luźno, po domowemu. Miał na sobie trykotowy golf w ziemistym kolorze i zgniłozielony kardigan. W tym samym odcieniu, ale o ton ciemniejsze spodnie. Wyglądał nawet dostojnie. Oceniłam, że mógł być mniej więcej w wieku starego Biernata (ale co tam, widziałam go tylko raz i to na wózku) albo pani Irminy. Po paru krokach zauważyłam, że ma problemy z chodzeniem. Podpierając się laską, podszedł do okna.

– Proszę mi pomóc – powiedział, szarpiąc zasłonę.

Podeszłam szybko, prawie podbiegłam, i rozsunęłam obie części ciężkawej kotary. Za nią, jak w pokoju na górze, też znajdowały się żaluzje, tutaj na wpół przymknięte. On pokazał mi gestem ręki, abym je podciągnęła. Kiedy ciągnęłam linkę, za oknem stopniowo odsłaniał się przed moimi oczami widok coraz bardziej mi znajomy.

Nie myliłam się. Gdy żaluzja się uniosła, na wprost okna, nieco z boku, mieliśmy jak na dłoni, teraz pogrążoną w ciemnościach, willę Morena.

Natychmiast zrozumiałam swoje położenie. Znajdowałam się wewnątrz willi Gargamela. Strażnik nie miał ze mną daleko. Tylko skąd wiedział, gdzie czekać?

– Zaskoczona? – zapytał starszy pan.

Już nie był dla mnie faciem, gościem, staruszkiem. Nabierałam respektu.

– Ale jak pan? Dlaczego i w ogóle… – plątałam się.

– Dziś nie ma dla ciebie bezpieczniejszego miejsca – stwierdził. – Oksana pewnie już znalazła ci coś do spania, bo zakładam, że nic z sobą nie zabrałaś. – Tu też miał rację. – Nie czas teraz na rozmowy. Zobaczymy się przy śniadaniu. Dobrej nocy.

Odwrócił się, zamierzając odejść. Oszołomił mnie, nie da się ukryć. Mniejsza o Oksanę, jeszcze się wyjaśni dlaczego ona tu, ale…

– Tylko jedno – zawołałam za odchodzącym. – Skąd pan to wszystko wie? O mnie i w ogóle.

Nie odpowiedział, tylko pokazał palcem dokąd mam pójść. To znaczy na górę, do pokoju, w którym się ocknęłam.

– Aha – przypomniał coś sobie i zastygł w półobrocie. – Wybacz Arturowi, że tak cię potraktował, tam, na drodze. W konkretnych okolicznościach nie było innego sposobu. Dla twojego dobra.

Dla mojego dobra! Co go obchodzi moje dobro?

– Ale przecież… – Wciąż nie ogarniałam tego, co się dzieje. – Przecież my się w ogóle nie znamy. Ja przynajmniej pierwszy raz pana widzę. Co prawda Oksana… – Nie wiedziałam, co mogę o niej powiedzieć, a co zachować dla siebie. W końcu był jeszcze Paolo i jego tajemnice. Trochę zrobiłam go w jajo, lecz poczuwałam się wciąż do lojalności wobec niego. – Ale to Oksana – zakończyłam bez sensu. – To pana dom?

– Cierpliwości, młoda osobo – przeciął moje dociekania starszy pan. – Do zobaczenia jutro.

Zniknął za drzwiami prowadzącymi nie wiem dokąd. W jednym miał rację. Nie było dla mnie bezpieczniejszego miejsca tej nocy. Co ja bym zrobiła, gdyby mnie tu nie sprowadzili na przymus? Chciałam sprawdzić na komórce która jest godzina, zaraz jednak przypomniałam sobie, że przecież wyjęłam baterię. A w końcu, pomyślałam sobie, która by nie była, i tak trzeba iść spać.

Kusiło mnie, żeby się przekonać, czy naprawdę mogę wyjść z tego domu, lecz na myśl o psie krążącym gdzieś w pobliżu zaraz mi pokusa przeszła. Ugryzł mnie raz pies, gdy byłam małą dziewczynką i odtąd boję się ich jak diabli. Wystarczy, że niespodziewanie któryś zaszczeka, a serce mam w gardle. Weszłam po schodach na górę i odnalazłam przydzielony mi pokój. Zastałam w nim Oksanę. Wyglądała na spłoszoną moim wejściem. Pokazała na rzeczy leżące na kanapie, gdzie było już posłane do spania.

– Wioletka, mam tu dla tebi taką pyżamkę, pan… – wskazała ręką na niewidoczną osobę w nieokreślonym miejscu – powiedział, żeby coś znaleźć, to ja znalazłam, może być? – Było mi to obojętne. Ostatecznie mogłam spać nawet nago, nie pierwszy to raz. Kiwnęłam głową. – Łazienka jest tu zaraz blisko, drugie dweri, tam wsjo jest, szczo treba.

– Powiedz mi, Oksana – zaczęłam, ale kiedy spojrzałam w jej wystraszone oczy, zrezygnowałam z pytań. Z wyjątkiem jednego. – A klucz jest?

– Klucz? – Nie łapała, o co mi chodzi.

– No klucz, do drzwi, żebym mogła się zamknąć. To chyba jasne.

– Aaa, o to. No jest. Ale tu ne treba. Tu dobry ludy.

– Gdybyś jednak mogła.

– Jak chcesz – odrzekła sucho i zaraz wyszła.

Opadłam na pościel w pozycji na wznak. Niezłe jaja, pomyślałam. Z deszczu pod rynnę. Ale i tak mogło być gorzej. Znacznie gorzej.

Podniosłam się, zrzuciłam z siebie polar. A więc łazienka. Pewnie kiedy będę się obmywać przed spaniem, Oksana przyniesie klucz, żeby już się ze mną nie spotkać. Wyraźnie bała się moich pytań. Mimo że u Biernatów była bardziej rozmowna.

Blondynka w pułapce

Подняться наверх