Читать книгу Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska - Страница 8
Część II. Wuj Dymitr
Rozdział VII. Sprawka wuja Dymitra
Оглавление– No i cóż ci się zmieniło, odkąd jest ta wojna? – spytał Tom Nika, gdy raz, zawieszeni między niebem a ziemią, siedzieli na starym orzechu włoskim. – Dwa lata już trwa, a wcale nie jest inaczej niż przedtem!
– Jest inaczej – rzekł Nik stanowczo. – Nic dziwnego jednak, że tego nie spostrzegasz, gdyż jak i dawniej jesteś małym i głupim chłopcem.
Tom nie obraził się – rzucił niedojrzałym orzechem w Huka, który kręcił się niecierpliwie pod drzewem, trafił go w nos i zadowolony z celności swego strzału rzekł spokojnie:
– Bo to, że jest teraz mniej koni, że zamiast służących są mali chłopcy, że zabrali Łukasza, ogrodnika i innych i że się nie jada czterech potraw na obiad, to nie jest żadna zmiana. Ja przynajmniej tego zmianą nie nazywam. A ty, Olku?
Olek, głęboko nad czymś zadumany, powiedział bezmyślnie: „I ja także” – a potem nastała cisza.
Ale Nik czuł, czuł doskonale, że wszystko jest inaczej, tylko nie wiedział co. Naturalnie, że wcale nie myślał o tym, że się nie jada czterech potraw i że się nie wyjeżdża na zimę do Warszawy, i że służby jest mniej, i w ogóle… Ale przecież każdy to rozumie, że coś się przeinaczyło najgłębiej. Tylko co?
– Bo gdyby to była polska wojna, to rozumiem – ciągnął dalej Tom z tym spokojem, który daje pewność – wtedy byłoby zupełnie inaczej! Cieszyłoby się, gdyby wojska szły naprzód, czekałoby się z biciem serca wiadomości…
– A tak się nie czeka? – wykrzyknął Nik. – Starsi wydzierają sobie gazety!
– No, ale cóż z tego? – rzekł Tom. – Mówią: „ach! chwała Bogu, Przemyśl wzięty”, a tu raptem płaczą, że Lwów zajęli Moskale, i znowuż rozpaczają, że Warszawa w rękach Niemców! A właściwie nie powinni ani się cieszyć, ani smucić, bo cóż z tego wszystkiego?
Nik wcale nie słuchał przemowy Toma. Powiedział nagle:
– Przedtem był spokój, a teraz nie ma!
Ale odkrycie to powitał wybuch śmiechu obu braci.
– A toś nam nowinę powiedział – śmiał się Olek – naturalnie, że nie ma pokoju skoro jest wojna.
Ale Nik już wiedział, co myśleć. Rzekł:
– Ja nie mówię „pokoju” tylko „spokoju”. Bo wojna przecież do nas nie dochodzi, a niepokój dochodzi. Wszyscy są niespokojni, zdenerwowani. Właśnie. Ciągle na coś czekają, czegoś pragną, czegoś się boją. Latają na wszystkie strony. Ale to właściwie nawet nie o to chodzi. Tylko dawniej rozmawiało się o tym, jaka jest koniczyna i ile będzie pudów chmielu, i że trzeba poprawić dachy na budynkach albo że się pojedzie w niedzielę do Hołowina. A teraz mówi się jak o chlebie powszednim o odwadze, bohaterstwie, okopach, ranach i krzyżach, i o armatach. A nawet się wie, że można to wszystko zobaczyć własnymi oczami.
– Może ktoś może, ale my nie – powiedział Tom. – Front tak daleko!
– Ja zobaczę – powiedział spokojnie Nik.
W tym miejscu rozmowy i Olek się zainteresował.
– Jakimże to sposobem spodziewasz się zobaczyć, Niku? – zapytał. – Bo ja to co innego. Za dwa lata skończę gimnazjum i pewnie wezmą mnie do wojska.
Ile razy to mówił, a mówił dosyć często, Nik i Tom uczuwali w sercu żądło zazdrości.
Tym razem jednak Nik zniósł te słowa spokojnie.
– Zobaczę. Bo najpierw to nieprawda, że wojna się skończy tak prędko. Wszyscy to ciągle powtarzają, a jednak nie kończy się. A po wtóre… zobaczę.
Czasem się zdarzało, że Nik twierdził coś z całą stanowczością, a nie chciał twierdzenia swego uzasadnić. Innym nie było wolno tak robić, ale Nikowi – owszem. I musieli mu wierzyć – tak na słowo. I zresztą zawsze okazywało się potem, że miał rację.
I teraz Olek ani chwili nie wątpił, że Nik zobaczy, skoro tak powiedział. A nawet wydała mu się taka rzecz bezsensowna, że Nik już widział, bo wuj Dymitr był na froncie. A to było coś niezmiernie dziwnego! Oto wuj Dymitr i Nik wydawali się czasem Olkowi jedną osobą, zlewali się niekiedy w jego głowie i sercu w jedną doskonałą istotę, jakąś nieuchwytną, bliską, a tak nieskończenie daleką!
Olek wiedział, co go w przyszłości czeka. Znał swoje życie rok po roku. Wtenczas zrobi to, a potem tamto, będzie tu i tam, częściej tu. Będzie miał takie obowiązki, a takie prawa i nic mu się nie zdarzy inaczej, tylko wszystko tak, jak być musi, jak będzie.
Ale Nik – to jest tajemnica… Jego mogą spotkać najbardziej nieprawdopodobne losy. Nik może nawet powiedzieć, że będzie królem albo że odkryje sposób dostania się na Marsa, albo że pobije wszystkie wojska wrogie na czele wielkiej i potężnej, a stworzonej przez siebie armii polskiej!
Nik może to powiedzieć, a nawet zrobić! A on, Olek, nie. I Tom nie, a o Marcie i Ani to nawet nie ma mowy.
I dlaczego to tak jest? Dlaczego? Przecież on jest starszy i silniejszy i uczy się znakomicie, jest pierwszym uczniem w klasie, a Nik przecież nie. Nik potrafi zupełnie nie nauczyć się lekcji, siedzieć cały dzień w stajni i twierdzić, że już wszystko umie, a potem okazuje się, że nic! A przecież ojciec wyraźnie im zapowiedział, że przeniósłszy się z konieczności ze szkoły polskiej do gimnazjum rosyjskiego (od chwili odcięcia od Warszawy), muszą w tym gimnazjum dowieść, że szkoła polska wyżej stoi, że daje najlepszych, najsumienniejszych uczniów. I Olek dowiódł. I wie o tym, że jest uczniem doskonałym, zdolnym, bystrym i sumiennym. Nauczyciele go szanują, koledzy kochają i cenią. A Nik – nic. Nik zawsze jest pełen prostoty, z pozoru zupełnie zwyczajny, dobry, żywy chłopak, trochę niedbały i leniwy, a taki stokroć, stokroć wspanialszy niż inni – zupełnie niezgłębiony – jak wuj Dymitr!
Co ich łączy? Czyżby tylko to podobieństwo twarzy i ruchów, uśmiechu i głosu?
Olek tak się zadumał nad tą tajemnicą, że nie słyszał końca dyskusji braci.
Ocknął się dopiero w chwili, gdy już obaj złazili z orzecha, ku niekłamanej radości Huka.
Nik właśnie mówił, że musi pójść na chmiel zobaczyć, czy w tym roku będzie ładny zbiór. Poszli więc obaj z Olkiem, podczas gdy Tom ruszył do sadu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
Plantacje chmielowe znajdowały się przy drodze z Żytomierza, po jednej stronie. Po drugiej ciągnęły się długim szeregiem chaty wsi Perehonówki, stanowiącej niby przedmieście Niżpola. Plantacje oddzielone były od drogi głębokim rowem i płotem. Nieskończenie długie, wąskie aleje wiotkich łodyg, okręconych wokoło drutów pionowych, równomiernie zawieszonych na szachownicy drutów poziomych, lekko falowały na wietrze. Odurzający, mocny zapach chmielu owiał chłopców.
Olek zerwał garść malutkich jeszcze szyszek i uważnie rozcierał je w dłoniach. Były ładne, nieduże, a zwięzłe, bez pleśni ni rdzy – zdrowe. Gęsto pokrywały łodygi, tworząc jaśniejsze plamy na ciemnym tle szorstkich liści.
– Jeśli nie padnie rdza ani pleśń, to będzie w tym roku dużo chmielu i ładny – powiedział Olek – tylko kto to będzie rwać? Kiedy baby muszą orać, bronować i w ogóle zastępować mężów!
Nik nie odpowiedział. Wlazł na płot i uważnie nasłuchiwał, wytężając wzrok.
– Co tak patrzysz? – zapytał Olek.
– Bo mi się zdaje, że słyszę automobil – powiedział Nik.
– Ech! cóż znowu – zaprotestował Olek – któż to dziś w okolicy ma auto? Wszystkim pozabierali – ale w tej chwili przerwał, bo sam również posłyszał podejrzany, miarowy dźwięk.
Wlazł za bratem na płot i obaj nasłuchiwali w wyczekującej postawie.
Naprawdę, to był automobil – już było słychać zupełnie wyraźnie.
– Pewnie nie do nas – rzekł Olek, ale jednocześnie do duszy wpłynęła mu błoga nadzieja, że może jednak to wuj Dymitr, który na swojej maszynie służył w automobilowej rocie i czasem, rzadko, przyjeżdżał na dni parę.
Teraz już chłopcy nic nie mówili, tylko czekali. Po drugiej stronie drogi, między chatami, było zupełnie cicho, kury tylko gdakały na śmietnikach i psy ziewały w słońcu. Nawet dzieci nie było nigdzie w podwórzach, wszystko, co żyło, wyległo w pola. Nad drogą drżała złocista mgiełka kurzu prześwietlonego słońcem. Badyle płotu pachniały rozgrzanym drzewem, a lekki wiatr cichutko szeleścił liśćmi chmielu.
Daleko na drodze ukazał się punkt ciemny, który raz po raz błyskał w słońcu i sunął szybko ku wsi. Nik powiedział parę razy zupełnie cicho: „To na pewno wuj Miś, to na pewno wuj Miś”.
Co do tego, to już nie było dwóch zdań. Już bowiem doskonale było widać podłużną szarą maszynę wuja Misia i nawet to dostrzec było można, że jedzie sam.
Chłopcy przeskoczyli płot, przesadzili rów i czekali na drodze rozpromienieni i szczęśliwi.
Auto stanęło tuż koło nich, a wuj Miś wyskoczył i porwał ich w ramiona przy triumfalnym huku niezatrzymanego motoru.
Wsiedli. Wuj Miś zapytał zaraz i z widocznym pośpiechem, czy ojciec w domu. Nie, nie było go, pojechał do Hołowina. A matka? A matka pojechała wózkiem do lasu, bo żona gajowego chora.
Ani się chłopcy opamiętali, jak już automobil w ostatniej chwili sprawnie zawrócony przed bramę, na prawo, pędził po gładkiej drodze w stronę lasu.
– Tam pod lasem jest bardzo zła droga – ostrzegł Nik, który stanął w głębi samochodu, zaraz za wujem Dymitrem. Miejsce obok zajął Olek.
– Oho, moja maszyna widziała gorsze – powiedział spokojnie wuj Miś. W ogóle niczym go nie można było nigdy zniechęcić, gdy raz coś postanowił.
– Ale tam w jednym miejscu jest piasek – wtrącił Olek.
– Ba! – rzekł lekceważąco. – Da sobie radę, dosyć ma mocy. Cóż to, myślicie, że już zapomniałem gdzie, co tu u nas jest?
I rzeczywiście dała sobie radę – huczała oczywiście mocno jak dynamo, ale zwycięsko wtoczyła się na twardą drogę lasu i już dalej szła lekko, lekceważąc wszelkie dziury i grudy.
Spotkali matkę, gdy wracała, pozwalając biec wolnym truchtem zasłużonej mucce. Była tak uszczęśliwiona, że ani chwili się nie namyślając, rzuciła lejce mucki, wyskoczyła z wózka i chwyciwszy głowę brata w swoje ręce, całowała ją, całowała bez pamięci, w oczy, czoło, włosy… Śmiała się przy tym radośnie i dziecięco. Mucka, korzystając z zamieszania, zeszła z drogi między drzewa, zaczepiła kołem wózka o pień i szczypała od niechcenia trawkę.
Wuj Dymitr zdecydował, że matka wraca z nim, autem, a że i chłopcy chcieli także, więc zawołano chłopca z leśniczówki i powierzono mu zrównoważoną i życzliwą Muckę.
Wuj Miś powiózł daleką, okólną drogą, przez las piszczanecki i Zorohów. Matka siadła obok brata, a chłopcy w głębi.
I zaraz zaczęła się ta najdziwniejsza historia, która tyle potem zaważyła w życiu Niżpolskim.
Zaledwie ruszyli, wuj Dymitr półgłosem rzekł do matki:
– Trzeba ocalić jednego człowieka.
– Kogo? – zapytała matka równie cicho.
– Jednego. Schowałem go w rządowym lesie pod Sokołówką.
– Dobrze – powiedziała matka – a co mu grozi?
– Kara śmierci.
Wtenczas to Nik oprzytomniał i krzyknął nagle jak ktoś, kto wbrew własnej woli spełnia obowiązek.
– Wuju! My wszystko słyszymy tutaj!
Na chwilę nastała cisza, potem wuj Miś powiedział:
– Wiem, że potraficie milczeć.
– Tak – odpowiedzieli Olek i Nik razem.
Wuj Miś mówił więc dalej już głośno:
– To jest legionista. Poddany rosyjski, który, wzięty w niewolę przez Niemców, wstąpił do legionów. Złapali go. Później opowiem ci o tym. Mieli rozstrzelać. Udało mi się, udało cudem ocalić go i tu przywieźć. Na szczęście miałem komenderówkę w te strony. Tymczasem zostawiłem go w lesie. Ale co dalej z nim robić?
Automobil szedł wolniutko, hucząc strasznie. Widocznie wuj Miś naumyślnie powstrzymał jego bieg, nie spiesząc się do domu.
– Trzeba było zaraz przywieźć go do nas – powiedziała matka.
– Tak, ale ja nie mogę go tu przywieźć – powiedział wuj Miś. – Jestem zamieszany w sprawę jego zniknięcia. Gdyby go tu wykryli, od razu byłbym posądzony i rozstrzelany. Jestem w wojsku: rozumiesz, nie mogę, Marto. Trzeba, żeby w Niżpolu nikt się nawet nie domyślał, skąd on jest i że ma coś wspólnego ze mną. Trzeba, żeby przyjechał do was zupełnie naturalnie, jak ktoś, kogo się spodziewacie, żeby zajął u was jakąś posadę.
– To może być nasz korepetytor – powiedział Nik, przejęty i podniecony.
– Tak, korepetytor albo sekretarz Augusta. Trzeba, żeby siedział w domu i jak najmniej miał styczności z ludźmi. Postaram się potem wyprawić go zagranicę. Na razie nie sposób. Musi gdzieś przeczekać.
– To wszystko głupstwo – powiedziała matka – nieraz już wspominałam w domu, że muszę wziąć korepetytora do Tomka, więc nie zdziwi służbę nowy przybysz. Żadne władze wojskowe ani cywilne nigdy do Niżpola nie zaglądają. Wojska idą traktem, omijając nas. Zdaje mi się, że nic mu u nas nie będzie grozić. Ale jak go dostawić? Niepodobna, aby przyszedł piechotą, bo to wywołałoby zdziwienie służby. Niepodobna także posyłać po niego konie do lasu, bo jak upozorować jego tam bytność? Trzeba, żeby wszystko odbyło się jak najnaturalniej. Może mógłby wrócić do Żytomierza i tam w hotelu poczekać na konie?
– Niepodobna – rzekł wuj Miś. – Żytomierz pełen wojska: niechże by go spotkał ktoś znajomy! Zresztą ranny jest w nogę, mocno kuleje.
Wtenczas Nik powiedział nagle:
– Tak można zrobić: mama każe zaprzęgać, żeby jechać po korepetytora do Żytomierza. W ostatniej chwili, gdy konie już będą pod gankiem, my z Olkiem poprosimy głośno o pozwolenie pojechania po niego. Mama pozwoli. Michałka odprawimy do stajni i sami pojedziemy. W lesie poczekamy trochę i wrócimy z korepetytorem.
– Dobrze – powiedziała matka po chwili namysłu, a wuj Dymitr puścił maszynę czwartą szybkością i pędzili już cicho do domu.
Matka odwróciła się do chłopców i powiedziała jeszcze:
– Tomkowi, Marcie, mademoiselle: ani słowa. Nikomu.
– Nikomu – powtórzyli chłopcy.
Już dojeżdżając, wuj Dymitr rzekł do matki:
– Przykro jest decydować bez Augusta, ale wiem, że się zgodzi!
– Naturalnie – odpowiedziała matka.
– Potem z nim razem naradzimy się, co zrobić, abyście wy nie byli narażeni w razie czego.
– Tak, potem, potem.
I już stali pod filarami, a Filipek otwierał drzwiczki samochodu.