Читать книгу Prawie siostry - Joshilyn Jackson - Страница 7

2

Оглавление

Historia Birchville w stanie Alabama była tak nierozerwalnie związana z historią mojej babci, że nie da się opowiedzieć jednej bez drugiej. Samo miasteczko zostało założone przez dziadka Birchie, Ethana, najstarszego syna starej charlestońskiej rodziny, zajmującej się przewozem morskim, której okrętom udało się w czasie wojny secesyjnej przedrzeć przez blokadę. Swoje pieniądze ulokowali bezpiecznie poza granicami kraju, dzięki czemu ich majątek, w przeciwieństwie do reputacji, przetrwał wojnę bez szwanku. Kręgi ich znajomych zostały zdecydowanie uszczuplone, jako że mało który południowiec bardziej cenił roztropność od patriotyzmu.

W 1874 roku Ethan, który w czasie wojny był jeszcze dzieckiem, cieszył się co prawda dobrami materialnymi, ale musiał się mierzyć z potępieniem ze strony starej gwardii. Miał ochotę zacząć od nowa i nie był jedynym młodym człowiekiem w Charleston, który tego pragnął. Wyjechał, a razem z nim kilku synów starych rodzin: Darian, Alston oraz dwóch zubożałych chłopaków od Macka. Mackowie utopili cały majątek w obligacjach rządu Konfederacji i czuli ogromne rozgoryczenie.

Ethan założył Birchville na zgliszczach jednego z miasteczek, które wojna pozbawiła praw miejskich. W pierwszej kolejności zajął się odbudową kościoła, a zaraz potem na wzgórzu po drugiej stronie drogi wzniósł wielki biały dom w stylu wiktoriańskim. Kiedy oba budynki były gotowe, posłał do Charleston po swoją dziewczynę, aby poślubić ją w jednym i zamieszkać razem z nią w drugim. W tym domu przyszedł na świat mój pradziadek Ellis Birch. A później także moja babcia.

O dziewiątej rano w każdą niedzielę Birchie siadywała w tym właśnie domu w wytwornej jadalni i przez duże okno wykuszowe obserwowała, jak jej miasteczko budzi się ze snu. Za plecami miała portrety dziadka i ojca, którzy także obserwowali swoje miasto, poważni, acz dobrotliwi. Na twarzy Ethana malowała się duma, co stanowiło cechę charakterystyczną ówczesnych portretów. Ellis wyglądał na jeszcze bardziej dumnego, do tego miał przyprawiające o gęsią skórkę oczy Wuja Sama, które zdawały się omiatać całe pomieszczenie. Nigdy nie lubiłam jeść posiłków w jadalni pod jego namalowanym spojrzeniem, no ale to był dzień pański. Birchie w niedzielę nie korzystała z przytulnej wnęki jadalnej, tak samo jak nie uprawiała prancercise1. Oczami wyobraźni widziałam, jak siedzi wyprostowana, nogi ma skrzyżowane w kostkach i raczy się jajkiem i kawą w towarzystwie Wattie Price.

Nie musiałam wyobrażać sobie tych okropnych wydarzeń, które tego akurat ranka czekały na nie po drugiej stronie ulicy, w Pierwszym Kościele Baptystów. Całą historię mogłam poznać pod każdym możliwym kątem, jako że wszyscy parafianie, którzy byli obecni – a także kilku, których tam w tym czasie nie było – zapoznali mnie potem z drastycznymi szczegółami.

Kiedy kościelne dzwony oznajmiły, że jest kwadrans po dziesiątej, Birchie i Wattie ostrożnie zeszły po szerokich schodach, które prowadziły na werandę. Te dwie staruszki, korpulentne, niskie i wątłe, wyglądały jak solniczka i pieprzniczka z tego samego kompletu, kiedy tak niepewnie dreptały w dół wzgórza, kierując się ku świątyni, równie punktualne jak przypływ i odpływ.

Populacja Birchville była nieco mniejsza, a średnia wieku wyższa niż za czasów mojego dzieciństwa, nadal mieszkali tu jednak Darianowie oraz całe mnóstwo Alstonów i Macków. Moja babcia była jedynym żyjącym Birchem, a wszystkie rodziny noszące stare nazwiska należały do Pierwszego Kościoła Baptystów. Kiedy Birchie i Wattie dostojnie mijały rzędy ławek po lewej stronie nawy, wierni rozstępowali się, obdarzając je uśmiechami i pozdrowieniami. Birchie traktowała to jako coś, co jej się należy, i zatrzymała się, by wymienić znaczące spojrzenie z Wattie, tylko wtedy, gdy Martina Mack wparowała do kościoła w swoim ogromnym niedzielnym kapeluszu. Zasłaniał innym widok i krzyczał czerwienią ponad pierzastymi siwymi włosami właścicielki, ale ta nie zamierzała go zdjąć ani usiąść gdzieś z tyłu. Musiała siedzieć w drugiej ławce, dokładnie po przeciwnej stronie niż Birchie.

Wattie miała problemy z kolanami, więc Birchie najpierw pomogła jej zająć miejsce, a dopiero potem sama usiadła. Kilkoro parafian odwróciło na ten widok wzrok. Zdawali się nie pamiętać o tym, że Wattie wcale nie pracuje dla Birchie. Właściwie to nigdy dla nas nie pracowała. Robiła to matka Wattie, Vina. To ona była gospodynią Birchów. Kiedy matka Birchie zmarła tuż po porodzie, Vina kołysała małą, uczyła ją piosenek i układała do drzemki w kojcu ustawionym w kuchni. Miała jeszcze mleko po najmłodszym synu, karmiła więc Birchie własną piersią. Mniej więcej rok później urodziła Wattie, która dla Birchie stała się jak siostra. Obie każdego sierpnia brały udział w produkcji dżemów: jako przyglądające się oseski, zbyt małe, aby stanowić rzeczywistą pomoc, potem jako młode dziewczęta, mężatki i w końcu jako mistrzynie zapraw, regularnie zdobywające nagrody podczas dorocznego jarmarku.

Dwanaście lat temu zaczęłam się martwić tym, że Birchie – która miewała problemy z utrzymaniem równowagi, a do tego pogarszał jej się wzrok – mieszka sama w tym wielkim domu pełnym schodów. Chciałam, żeby przeprowadziła się do Wirginii i zamieszkała w prywatnym ośrodku opieki niedaleko mnie, ale ona nie chciała nawet o tym słyszeć.

Tymczasem umarł mąż Wattie, a obaj jej synowie mieszkali daleko: Stephen w Chicago, Sam w Houston. Oni także się martwili. Dom Wattie stał przy odludnej drodze za miastem. Niemal codziennie jeździła do Birchville, coraz mniejszą uwagę zwracając na to, na którym pasie znajduje się jej samochód. Ona i Birchie przesiadywały na werandzie podczas dobrej pogody, a kiedy padało, zajmowały fotele naprzeciw dużych okien w salonie. Robiły na drutach, rozmawiały i nadzorowały życie miasteczka. Wszystkim ulżyło, kiedy Wattie oblała testy dla kierowców i przeprowadziła się do domu Birchie. Spacerkiem chodziły razem do salonu piękności, biblioteki, trzech restauracji i pasmanterii. W Piggly Wiggly nie oferowano dostawy, ale dla Emily Birch Briggs? Artykuły spożywcze wędrowały prosto do jej domu.

Im dłużej razem mieszkały, tym większa stawała się ich symbioza. Ostatnim spoiwem okazał się Kościół. Na papierze Wattie nadal pozostawała członkiem Kościoła pod wezwaniem Chrystusa Odkupiciela, a niedaleko jej dawnego domu stał zbór. Birchie także nie wypisała się z Pierwszego Kościoła Baptystów, ale od lat razem uczęszczały na nabożeństwa, raz do baptystów, raz pozwalając, aby jeden z diakonów zawoził je do Odkupiciela. Ten akurat tydzień należał do baptystów i obie siedziały teraz pochylone nad parafialnym biuletynem.

Birchie robiła staranne notatki na marginesie planu nabożeństwa, wyprostowana i uważna, z godnością kiwając głową Wattie, kiedy pastor postąpił zgodnie z planem, marszcząc zaś lekko brwi, kiedy tego nie zrobił. Skinień głową było dzisiaj doprawdy niewiele.

Wattie zachowywała stoicki spokój. Jej duże oczy z ciężkimi powiekami zdawały się ledwie mrugać, ale bystry obserwator dostrzegłby, że pełne usta zaciska za każdym razem, kiedy Birchie kręci głową. Wielebny Richard Smith był młody, służył w parafii od niedawna i miał skłonność do gadania o ośmiu błogosławieństwach. Kazał się nazywać pastorem Rickiem, a czasami, kiedy wspominał o piekle, niemalże czynił w powietrzu cudzysłów. Gorzej, że nie robił tego, gdy napomykał o dinozaurach. Ani Birchie, ani Wattie nie pochwalały takiego zachowania.

Stary pastor – należycie zasuszony przedstawiciel ich pokolenia – zmarł. Zamiast awansować Jima Campbella, nudnie przystojnego pastora w średnim wieku, władze kościelne oddelegowały do Birchville tego nowego chłopaka. Co prawda urodził się w Alabamie, jak należy, ale do seminarium uczęszczał w Kalifornii.

Z tego, co mi było wiadomo, wrócił wciąż przepełniony doktrynami baptystów z Południa, ale miał także sandały, no i nie jadał czerwonego mięsa. Co gorsza, nakłaniał parafian do założenia konta na Facebooku. Zrobiły to nawet Birchie i Wattie, z czystej grzeczności. Parafialny newsletter zaczął się ukazywać wyłącznie w wersji elektronicznej. Pastor Rick twierdził, że to dlatego, by ratować drzewa, to jednak oznaczało, iż musiały się nauczyć uruchamiać sprezentowany przeze mnie komputer. Dla mojej babci to wszystko świadczyło o tym, że pastor jest teraz z Kalifornii, czyli właściwie z Babilonu – miejsca akcji tysięcy filmów o cudzołóstwie, przed których oglądaniem zdecydowanie się wzbraniała.

– No i poci się podczas modlitwy – powiedziała mi kiedyś przez telefon. W jej małych, zaciśniętych ustach brzmiało to jak przekleństwo.

– Jestem pewna, że nic nie może na to poradzić – odparłam.

– A właśnie, że może. W kościele jest klimatyzacja.

Kto jak kto, ale Birchie doskonale o tym wiedziała, jako że w latach siedemdziesiątych sama za nią zapłaciła.

– Ambona stoi tuż pod nawiewem, ale on nie stamtąd głosi Słowo Boże – wtrąciła Wattie. Miały włączony głośnik. Zawsze lubiły towarzyszyć sobie wzajemnie w rozmowach, ale przez dwa ostatnie lata coraz częściej używały głośnika. Obecnie razem odbierały każdy telefon. – Zakłada takie słuchawki z mikrofonem, jak jakaś gwiazda pop, wymachuje rękami i skacze tam i z powrotem.

– To prawda! – potwierdziła Birchie. – Kiedy się wygina na tych… ekranach, czuję się tak, jakbym oglądała komunistkę Fondę na jednej z tych tandetnych kaset z aerobikiem.

– Wszyscy korzystają teraz z monitorów – oświadczyłam. – I nikt nie ogląda kaset. Ani nie ćwiczy aerobiku.

Usłyszałam sceptyczne „hmm”, ale nie wiedziałam, czy to Birchie, czy Wattie.

– Na tym ekranie wyświetlają tylko słowa – rzekła Wattie. – Jak można śpiewać bez nut?

– Od czasu, kiedy wprowadzili te ekrany, Lois Gainey strasznie fałszuje. Twierdzi, że to wina zniszczonych śpiewników, ale zaproponowałam, że kupię nowe. Dwa razy. – Z jej tonu wywnioskowałam, że Birchie nie skorzystała ze swoich zasobów finansowych, aby pomóc w zainstalowaniu ekranów.

Mimo tych wszystkich zmian ciągle lubiła siedzieć w swojej ławce. Dzisiaj w parafii organizowano Piknik Rybny na początek lata. Była to tradycja równie stara i otoczona niemal taką czcią jak sama Birchie.

Gdy byłam mała, co roku brałam udział w pikniku. Każde wakacje spędzałam w Birchville. Nie byłam fanką futbolu ani ryb, ale i tak uwielbiałam rodzinne miasteczko babci. Birchie kupowała mi kolorową kredę; rysowałam nią na chodniku komiksy, a każda płyta stanowiła osobną scenę. Na papierze milimetrowym babcia kreśliła motywy graficzne z Batmana i Gwiezdnych wojen, by nakłonić mnie do nauki haftowania, i nie potrzebowałam innej nagrody oprócz ciasta, żeby chcieć, aby Wattie nauczyła mnie piec swój perfekcyjny kruchy placek. Co roku szyły mi nowy kostium Wonder Woman. Wolno mi było biegać w nim po miasteczku i odgrywać z miejscowymi dzieciakami scenki z Super Friends, dopóki Birchie nie wezwała mnie wiszącym na werandzie dzwonkiem na kolację. W Norfolk mogłam nosić ten strój tylko w domu. „To krępuje Rachel”, tak mi powiedziała mama, a rumieniec na jej policzkach stanowił potwierdzenie tego, że nie tylko Rachel czuła się skrępowana.

Dla mnie lato zaczynało się smakiem suma obtoczonego w mące kukurydzianej i gruboziarnistej soli, chrupiącego i gorącego, serwowanego na papierowych talerzykach. Do tego słodka herbata w papierowych kubkach. Sałatka z sałaty lodowej i pomidorków koktajlowych, hojnie skropiona domowym dressingiem. Smażona okra. Duże kawałki ciasta na deser. Do dzisiaj właśnie tak smakuje dla mnie wolność.

W tym roku mżyło – do czego przez wiele dekad nie dopuszczały tego dnia modlitwy Birchie (pewnie Bóg wziął pod uwagę zachowanie pastora Ricka) – nie było jednak mowy o odwołaniu czy przełożeniu pikniku. Grupa młodzieży porozstawiała stoły w sali parafialnej. Kiedy jej próg przekroczyły Birchie i Wattie, od razu przywitał je pastor Rick.

– Drogie panie, nie będziecie przecież czekać w kolejce. Proszę, siadajcie. Zaraz wam wszystko przyniesiemy.

To akurat robił jak trzeba. Podczas kościelnych imprez w kolejce nie musiały stać żadne staruszki ani kobiety w ciąży. Pastor Rick zaprowadził Birchie i Wattie do swojego stołu, przy którym siedzieli już diakoni, pastor Campbell i jego żona Myrtle. Birchie zajęła miejsce naprzeciw Franka Dariana, swojego prawnika, który mieszkał i pracował w dużym niebieskim domu niemal po sąsiedzku. Był jedynym mężczyzną przy tym stole, który nie sprawował żadnej funkcji kościelnej. Jeannie Anne, jego żona, zajmowała się duszpasterstwem dziecięcym. Była to praca w niepełnym wymiarze godzin, wymagająca częstej zabawy z pacynkami, dlatego można ją było powierzyć kobietom.

Pastor Rick położył przed staruszkami papierowe talerze i powiedział:

– Proszę bardzo! Smacznego!

Tuż za nim pojawiła się jego żona z herbatą i serwetkami.

Coś się jednak nie zgadzało. Na talerzach nie było suma. Ani smażonej okry. Ani sałaty lodowej. Zamiast tego leżało na nich coś, co według Birchie wyglądało jak paczuszka gotowa do wysłania pocztą – kwadrat pergaminu przewiązanego sznurkiem.

– A co to takiego? – zapytała Wattie.

– Łosoś. Gotowany na parze, ze świeżymi ziołami i wiosennymi warzywami – wyjaśnił pastor Rick.

Cisza. Wattie odwróciła głowę i coś szepnęła, a jej usta niemal dotknęły ucha Birchie. Wiele rozmów odbywało się w taki sposób, że ona szeptała, a jej oddech poruszał śnieżnobiałymi kosmykami, które wymykały się z koka Birchie. Ostatnimi czasy ten widok był tak częsty, że nikt nie zwrócił na nie większej uwagi. To znaczy nie w tamtym momencie.

– Ale to piknik ze s m a ż o n y m i rybami – oświadczyła Birchie, kładąc nacisk na słowo „smażonymi”.

– Ta potrawa nazywa się łosoś en papillote – rzekł pastor Rick.

– Brzmi z francuska – stwierdziła ponuro Birchie, ale biedny Rick nie wyłapał jej tonu.

– Tak! To danie francuskie – przytaknął radośnie. – I znacznie zdrowsze.

Birchie wyglądała, jakby miała ochotę coś dodać, ale uspokajająco podział na nią cichy głos Wattie. Po chwili spuściła wzrok i rzuciła:

– Cóż, wobec tego spróbujmy.

Wattie popatrzyła na swoją paczuszkę. Pełne usta zacisnęła w cienką linię. Co prawda uspokoiła Birchie, ale sama nie zrobiła nic, aby posmakować tego niewłaściwego jedzenia.

Birchie rozwinęła papier, a jej oczom ukazały się intensywnie zielone szparagi i kilka pomidorków koktajlowych ze skórką pomarszczoną od pary. Złożyła usta w dziubek. Jej mina wyrażała to samo co zaciśnięte usta Wattie.

Pastor Rick zwrócił się do Jeannie Anne Darian:

– Udało się pani znaleźć dwóch ostatnich ochotników do wakacyjnej szkółki niedzielnej?

Jeannie Anne zaczęła coś mówić, ale w tym momencie wtrąciła się Birchie.

– Nie ma chleba kukurydzianego?

– Cóż, nie… uznaliśmy… Węglowodany są… – dukał pastor Rick, ale także jemu Birchie weszła w słowo.

– I herbatników też nie?

– Możliwe, że w spiżarni znajdą się jakieś krakersy.

– Co za bzdura – oświadczyła Birchie, a Wattie ponownie nachyliła się ku niej i coś szepnęła. Brak herbatników okazał się jednak kroplą, która przelała czarę goryczy, bo Birchie odwróciła się do niej i rzekła: – Nie, Wattie, tak być nie może.

Przy stole zapadła cisza. Pastor Rick był tu nowy, ale nawet on rozumiał potęgę tych słów, wypowiedzianych przez Bircha panującego w Birchville. Niemal się wzdrygnął.

– Powinna pani najpierw spróbować! To takie zdrowe. I pyszne. Wiem, że będzie pani smakować.

Birchie odsunęła głowę od uspokajających szeptów Wattie. Plastikowym widelcem rozsunęła warzywa i jej oczom ukazał się łosoś. Błyszczał od oliwy i soku z pomidorków; był posypany czarnym pieprzem i ziołami.

– Och, mój drogi, w żadnym razie tego nie zjem – rzekła, a ton jej głosu stał się niebezpiecznie słodki. Słodki jak ciasto. Słodki niczym herbata. Wattie nachyliła się bardziej, jej szepty stały się ponaglające, ale Birchie nie zwracała na nią uwagi. Jej niebieskie oczy błyszczały na tle upudrowanej twarzy. – Wygląda jak penis pastora Campbella, cały różowy i piegowaty.

Powiedziała to tonem tak pogodnym i rzeczowym, że do zgromadzonych dopiero po kilku sekundach dotarło znaczenie jej słów. Diakon Lester aż się zakrztusił. W tej zaszokowanej ciszy starał się kaszleć jak najciszej. Anna Gentry oblała sobie bluzkę herbatą i nawet nie pisnęła. Jeannie Anne Darian znieruchomiała z kęsem ryby w połowie drogi do ust, wybałuszając przy tym oczy.

Nie wydawało się możliwe, aby Emily Birch Briggs wypowiedziała na głos słowo „penis” czy choćby uznała istnienie czegoś takiego. Gdyby po przykościelnym trawniku zaczął biegać dwumetrowy penis, wszyscy by się spodziewali, że panna Birchie pozostanie na niego zupełnie ślepa. „Śliczny zachód słońca”, tak mogła to skomentować, patrząc przez niego na boską panoramę. Teraz jednak w sali parafialnej potwierdziła istnienie męskich genitaliów; co więcej, głośno powiedziała, że pastor Campbell też je ma. Opisała je z takimi szczegółami, że mogło się wydawać, iż rzeczony członek miała okazję poznać osobiście, co było przecież zupełnie nieprawdopodobne. Na czoło pastora Ricka wystąpiły krople potu, a wszyscy diakoni mieli oczy wielkie jak spodki. Pastor Campbell, słysząc to szkalowanie tak ważnej części swojej anatomii, otwierał i zamykał usta, ale nie wydostawały się z nich ani żadne słowo, ani nawet oddech.

Wattie, jedyna niezaszokowana osoba na sali, wstała i powiedziała:

– Birchie, musimy wracać do domu. Ale już.

Babcia pogardliwym gestem wbiła plastikowy widelec w rybę i oświadczyła:

– No ale przecież tak wygląda, Wattie! Zapytaj Jeannie Anne. Ona widuje ten penis ze znacznie mniejszej odległości. Raczej nie tak należy wykorzystywać schowek na stroje dla chóru, choć pewnie nie ja powinnam się wypowiadać na ten temat.

Atmosfera na sali, i tak już pełna iskier, nagle ożyła od elektryczności. Zapadła taka cisza, że osoby siedzące najbliżej usłyszały, jak Wattie szepcze gorączkowo do Birchie:

– Wstawaj! Wstawaj! Wychodzimy!

Do zgromadzonych na sali w końcu dotarło, o czym mówiła Birchie, i teraz wszyscy z przerażeniem wpatrywali się w moją babcię. Birchie znała co prawda wszystkie grzechy tego miasta, ale plotkarzy słuchała tak jak królowa wysłuchuje pokornych suplikantów. O tym, co w miasteczku określano mianem „wieści”, nie rozmawiała z nikim oprócz Wattie, natomiast do grzeszników z Pierwszego Kościoła Baptystów udawała się sama, niczym apostoł Piotr, tyle że z domową zupą. Jej surowe nakłanianie do tego, aby odrzucić gniew, odpowiednio się ukorzyć albo przestać pożądać żony bliźniego swego odbywało się za zamkniętymi drzwiami. Birchie stanowiła uosobienie dobrych obyczajów i słowa, które przed chwilą wydostały się z jej ust, okazały się równie szokujące jak samo cudzołóstwo. Wtedy Jeannie Anne się zarumieniła.

Nie był to delikatny rumieniec, który mógłby się pojawić na policzkach damy po usłyszeniu tak obrazowego języka. Ten akurat był szkarłatną oznaką wstydu; zaczynał się od czoła, a kończył nawet nie na szyi, bo dekolt widoczny w wycięciu dzianinowej bluzki także zrobił się czerwony. Jej skóra stała się szkarłatnym tłem dla kawałka ryby błyszczącego różowością i posypanego pieprzem.

W tym momencie dostrzegła, jak niewiele dzieli ten kęs od jej ust, i gwałtownym gestem odsunęła go od siebie. Najpierw na stole wylądował z hałasem plastikowy widelec, a zaraz po nim nieszczęsny łosoś. Przy sąsiednich stołach rozległy się szepty i przemieszczały się coraz dalej i dalej, niczym szeleszcząca fala odpływu.

Franka Dariana oświeciło jako ostatniego. Dopiero kiedy jego żona odsunęła się z krzesłem i wstała od stołu, szok malujący się na jego twarzy zastąpiło coś okropnego. Niedowierzanie. Zdumienie, po którym przyjdzie pora na ból.

– Jeannie Anne? – zapytał, a ona zaczęła się oddalać. – Jeannie Anne?

Nie odwróciła się ani nie zatrzymała; lawirowała między stolikami, gdy tymczasem otaczały ją coraz głośniejsze szepty.

Birchie przyglądała się jej wyjściu z osobliwym uśmiechem i błyszczącymi oczami. Obserwowała, jak wypowiedziane przed chwilą słowa miażdżą dwa kluczowe kościelne małżeństwa. Wattie stała bezradnie u jej boku. Już nie szeptała ani nie ponaglała. Sprawiała wrażenie dziwnie zrezygnowanej i przeczesywała palcami krótkie siwe włosy, jakby jej głównym zmartwieniem było przywrócenie ich do porządku.

– Jak pani mogła? – wychrypiał pastor Campbell, po czym wstał i mocno uderzył dłońmi w stół. Nachylił się ku niej, niemal groźnie, i powtórzył z wściekłością: – Jak pani mogła!

– Jak ty mogłeś? – szepnęła jego żona, ale zdawał się jej nie słyszeć.

– Birchie – powiedziała spokojnie i stanowczo Wattie. – Potrzebna mi twoja pomoc.

Ale Birchie już się odsuwała razem z krzesłem, następnie wstała, wyprostowała swoje całe metr pięćdziesiąt i spiorunowała wzrokiem Campbella.

– Nie podnoś na mnie głosu, ty jurny capie. Przełożę cię przez kolano i spiorę ci to obwisłe dupsko – oświadczyła.

Ton jej głosu był lodowaty i władczy. Ale te słowa! To nie były słowa, które mogłyby zostać wypowiedziane przez Emily Birch Briggs, a do tego po nich rozległ się szaleńczy chichot.

Pastor Campbell zrobił krok w tył, by odsunąć się od tego dezorientującego dźwięku, a na jego twarzy wściekłość walczyła o palmę pierwszeństwa z niedowierzaniem. Niemal w tym samym momencie zwrócił uwagę na żonę, płaczącą na sąsiednim krześle.

Kiedy Birchie w końcu przestała rechotać, Wattie dotknęła jej ramienia, a moja babcia odwróciła się do niej, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z jej obecności.

– Widziałaś jego obwisły tyłek, Wattie? Widziałaś? – zapytała, po czym udała, że kopuluje ze stołem.

Trzystu wiernych siedziało bez ruchu i patrzyło, jak Emily Birch Briggs przeżywa załamanie nerwowe. Odezwała się tylko Wattie:

– Pewnie, że widziałam, ale, Birchie, Mercy Lester kroi paprykę obok masy na kukurydziane ciasteczka.

Na twarzy Birchie pojawiła się konsternacja. Przestała obscenicznie kołysać biodrami. Kilka lat temu Mercy Lester sprawiła, że Piknik Rybny znalazł się na drodze ku apostazji, kiedy próbowała dodać do masy ser i papryczki jalapeño. W porę zauważyła to Birchie. Wattie szybko zgarnęła z wierzchu te obraźliwe składniki, a ona sama wybaczającym gestem objęła drżące ramiona Mercy, niczym Jezus rozgrzeszający kobietę przyłapaną na cudzołóstwie. Zamiast kazać temu, który jest bez winy, rzucić kamieniem, Birchie przypomniała oburzonym wiernym, że nim Mercy wyszła za Daveya Lestera, wychowywała się w rodzinie prezbiteriańskiej. Czy można było od niej oczekiwać czegoś lepszego?

Wspomnienie o tym teraz było takim non sequitur, że można by sądzić, iż razem z Birchie rozum traci Wattie, ale moja babcia powiedziała:

– Dobry Boże, ta dziewczyna! Chodźmy ją powstrzymać.

Tak jakby Mercy i Davey nie przeprowadzili się przed trzema laty do Montgomery.

Z kamienną twarzą, z której nie dało się nic wyczytać, Wattie zaczęła wyprowadzać Birchie z sali.

– No dobrze. No dobrze. Cóż. No dobrze – plątał się pastor Rick.

Kiedy dwie staruszki powoli wychodziły z sali parafialnej, wierni uświadomili sobie jedno: uspokajające szepty Wattie i jej uwagi na stronie od dawna ukrywały stan Birchie.

To było nieprawdopodobne. Panna Birchie, jak ją wszyscy nazywali, pachniała płatkami róż i historią. Była ostatnim Birchem żyjącym w Birchville, miała dziewięćdziesiąt lat, ale trzymała się prosto, interesowała życiem dookoła i miała starą jak świat kolekcję Bardzo Ładnych Torebek. Dla wielu mieszkańców to Birchie była miasteczkiem, uosobieniem miasta takiego, jakim było kiedyś, w utopii Starego Południa, która istniała, jeśli się było białym i zamożnym baptystą, niezwracającym uwagi na innych ludzi. Esemesy do mnie zaczęli wysyłać jeszcze przed opuszczeniem sali, a kiedy zamknęły się za nimi drzwi, zaczęli także wydzwaniać.

Nie odbierałam. Zdążyło minąć południe, a ja jechałam właśnie do domu Rachel. Telefon był wyłączony, decyzja podjęta. Zdecydowałam się zrzucić bombę i szykowałam się na wielkie bum.

Prawie siostry

Подняться наверх