Читать книгу Prawie siostry - Joshilyn Jackson - Страница 8

3

Оглавление

Zajechałam pod należący do Rachel nieskazitelny dom w stylu kolonialnym przy East Beach. Miał czarne okiennice i brzydkie jak noc kolumny w stylu Tary. Zjawiłam się jako pierwsza, ale i tak zaparkowałam na ulicy. Jeśli zostawiłabym auto na podjeździe, możliwe że mama i Keith by mnie zablokowali; znalazłabym się wtedy w pułapce bez drogi ucieczki, gdyby przesłuchanie zrobiło się nie do zniesienia. Upiekłam ciasto biszkoptowe z pekanami, żeby wszyscy przystąpili do rozmowy zadowoleni i zacukrzeni. Nie miałam złudzeń, i tak będą się chcieli dowiedzieć, kiedy, gdzie i jak do tego dopuściłam. Zwłaszcza Rachel. Ona potrafi być naprawdę namolna.

Zdecydowanie za długo rysowałam i kolorowałam, scenariusze zostawiając innym. Nie potrafiłam wymyślić porządnego początku Digby’ego, tak samo jak Violence. Sam Digby, choć bardzo młody, może nawet ucieszyłby na wieść o tym, że jest owocem nocnej schadzki z Batmanem. Ale co z jego starszą wersją? Nie chciałam mówić rodzicom, Rachel i przede wszystkim mojemu dziecku, że nie znam imienia jego ojca. Ani zawodu. Ani historii medycznej. Ani nawet nie wiem, czy jest przyzwoitym człowiekiem.

Miał dobry gust, jeśli chodzi o komiksy, to mogłam powiedzieć. No i świetnie całował się z języczkiem.

Gdy wchodziłam po schodach wiodących na dużą białą werandę, w drzwiach pojawił się Jake, mąż Rachel. Wypadł na dwór, trzasnął drzwiami, po czym niemal mnie stratował. Próbowałam się uchylić i się potknęłam. Upuścił torbę trzymaną w ręce i złapał mnie, żebym razem z pojemnikiem z ciastem nie spadła ze schodów.

– Do cholery, Lay! – rzucił.

Oblałam się rumieńcem, a on znieruchomiał z dłońmi na moich ramionach. Od lat tak mnie nie nazywał.

Zdążyłam już odzyskać równowagę, zrobiłam więc krok w bok, by uniknąć jego uścisku. Nie podobało mi się, że mnie dotyka. Na ogół traktowałam go jako dodatek do Rachel, używany codziennie, ale w sumie mało istotny, jak zegarek.

Przez chwilę jego dłonie wisiały w powietrzu, puste i zakłopotane, po czym opuścił je wzdłuż tułowia.

– Do cholery, JJ – odezwałam się w końcu, także przywołując jego dawną ksywkę, na tyle lekkim tonem, na ile zdołałam.

Te dwie literki sprawiły, że w ustach poczułam gorzki smak i niełatwo mi było połączyć je ze stojącym przede mną mężczyzną. Myślałam o nim jako o Jake’u albo panu Rachel. Lay i JJ’em nie byliśmy dla siebie od dzieciństwa. Od trzeciej klasy popołudnia spędzaliśmy u mnie, w pokoju rekreacyjnym w piwnicy, dosłownie pożerając nowe komiksy. Jedliśmy karmelowy popcorn i snuliśmy domysły, czy nasi ulubieńcy przeżyją zakończenia trzymające w napięciu. Każdy komiks wkładaliśmy do plastikowej koszulki, którą umieszczaliśmy w odpowiednim kartonie. Ciągle rozprawialiśmy o tym, jaką chcielibyśmy mieć supermoc: błyskawiczne przemieszczanie się czy latanie, teleportację czy telekinezę.

Nigdy o tym nie mówiłam, ale jak większość dziewcząt chciałam być superładna. Ta moc była jednak zarezerwowana dla Rachel. W jej obecności każdy znany mi chłopak zaczynał się jąkać, nawet JJ. A może zwłaszcza JJ, który się rumienił za każdym razem, kiedy pojawiała się w piwnicy. On sam najbardziej chciał być Superdzieciakiem, Który Wcale Nie Jest Gruby, choć też nie mówił o tym głośno. Takie rzeczy wiedzieliśmy o sobie bez słów.

Kiedy chodziliśmy do ostatniej klasy liceum, jego ojciec przeszedł udar i zmarł. W rezultacie wszystko się między nami poplątało, a on rzucił szkołę, żeby pomóc mamie w prowadzeniu Jacoby Motors, komisu z używanymi samochodami. Od tamtej pory nasze ścieżki już się nie skrzyżowały. Ani razu. Nasze domy dzieliła odległość, którą dało się pokonać rowerem, więc musiał to robić celowo.

Cztery lata później zjawił się na dorocznej imprezie bożonarodzeniowej organizowanej przez mamę i Keitha. Miałam dyżur przy drzwiach, ale go nie poznałam. Był wysokim, jasnowłosym nieznajomym, który wręczył mi z uśmiechem butelkę rieslinga.

– Wesołych świąt! – powiedział.

Nachylił się, aby cmoknąć powietrze obok mojego ucha, i w tym momencie go sobie przypomniałam. Po zapachu. Był o niemal dziesięć centymetrów wyższy, miał ciało wyrzeźbione na siłowni, delikatne pasemka, a możliwe, że nawet nowy nos. A już na pewno zrobił coś z zębami, jak ci wszyscy aktorzy. Równe i przesadnie białe sprawiały, że jego uśmiech wydawał się nieszczery. Mimo subtelnej wody toaletowej wyczułam zapach dawnego najlepszego przyjaciela.

– JJ? – zapytałam w osłupieniu.

– Teraz używam imienia Jake – odparł i klepnął mnie w ramię. Serdecznie, jakbym była jego kumplem w reklamie piwa. – Dobrze cię widzieć, Leia! Musimy nadrobić zaległości.

Wcisnął mi w dłonie schłodzone wino i ruszył prosto ku Rachel. Towarzyszył jej przez cały wieczór, opierając się o ścianę i opowiadając o tym, jak uratował rodzinny biznes, a za trzy lata planuje otworzyć salon nissana. Był zawdzięczającym wszystko sobie Kenem, zawracającym w głowie upojonej szampanem Barbie.

Nazwał mnie Leią, bo nie zwraca się ksywką z dzieciństwa do pierwszej dziewczyny, z którą uprawiało się seks. Nie, kiedy ta ksywka brzmi Lay2. Nie, kiedy zawsze się kochało w jej przyrodniej siostrze.

Teraz stałam, przyciskając do piersi pudełko z ciastem i wyczuwając w powietrzu dziwny, nieprzyjemny zapach. Jake przykucnął i do upuszczonej torby wcisnął rozrzucone ubrania. To była jedna z tak lubianych przez Rachel toreb z Whole Foods.

– Wybierasz się do sklepu Goodwill3? – Głupie pytanie, ale jedyne, które mi przyszło do głowy.

– Nie. Co tu robisz? – Odgarnął z czoła pasmo jasnych włosów i się wyprostował.

– Jest niedziela – odparłam. – Gdzie indziej miałabym być?

Uniósł brwi.

– Rachel odwołała obiad. Wysłała ci e-mail.

Z torby wystawała nogawka spodni w kolorze khaki z idealnie zaprasowanym kantem. Wsunęłam ją z powrotem i dostrzegłam niebieską koszulę w prążki. To był właściwie uniform Jake’a. Nagle uświadomiłam sobie, że to coś szare na wierzchu to bokserki. Zarumieniłam się i zmusiłam, aby przyjrzeć się jego twarzy. Tak na serio.

Miał cienie pod oczami i napuchniętą twarz. Przez chwilę odniosłam wrażenie, że widzę okrągłą, smutną buzię mojego dawnego przyjaciela JJ’a. Twarz widma, przezroczystą i bladą, nałożoną na regularne rysy szwagra.

– Co ty robisz? – zapytałam jak człowiek człowieka.

Skrzywił się i odparł:

– Nic. Muszę lecieć.

Minął mnie, zszedł po schodach i ruszył spiesznie w stronę czerwonego nissana armady.

– Lecieć dokąd? – zawołałam za nim.

Nawet się nie obejrzał. Wrzucił torbę do SUV-a i usiadł za kierownicą.

Stałam niepewnie na werandzie, z pudełkiem z ciastem w ręce, a moją misję diabli wzięli. Część mnie miała ochotę wrócić do domu, ale po tym dziwacznym zachowaniu Jake’a musiałam sprawdzić, co z Rachel i Lavender. Nacisnęłam klamkę. Drzwi były otwarte.

Weszłam do holu ze sklepionym sufitem i w tym samym momencie moja siostra wybiegła z kuchni z krzykiem:

– Kazałam ci się wynosić, ty skurwyyyyy…

Urwała w połowie przekleństwa, kiedy zobaczyła, że to ja. Stała boso, co było anomalią. Tak samo jak potargane włosy. I podbite oczy.

– Rachel!

Serce waliło mi jak młotem. Nie zdążyłam przyswoić jeszcze tej nagłej, alternatywnej rzeczywistości, w której Rachel bluzga na męża słowem na „s”, a ja znalazłam się w zupełnie niewiarygodnym wszechświecie, takim, w którym JJ miałby uderzyć moją przyrodnią siostrę.

Rachel zamrugała i choć oczy miała spuchnięte, dotarło do mnie, że te czarne obwódki to tylko rozmazany tusz i eyeliner. Znowu mogłam oddychać. Ale ledwo, ledwo. Biedny Digby, na pewno oszołomiły go wyrzucone do mojego krwiobiegu substancje chemiczne wywołane paniką. Zatrzepotał niczym kieliszek wypełniony 7 Upem.

Po pełnej napięcia chwili dłonie Rachel uniosły się ku włosom. Ciężko oddychając, starała się je przygładzić. Na swój okropny sposób było to zabawne, bo fryzura to ostatnie, czym się powinna przejmować. Gdziekolwiek spojrzałam, coś było nie tak. Wielkie lustro było roztrzaskane, a na jego odłamkach leżały kawałki zielonego szkła i czegoś, co wyglądało jak czerwone wino. Jedno z krzeseł w jadalni leżało na podłodze, pozostałe stały w nieładzie. Zazwyczaj cała ósemka z matematyczną precyzją okalała stół.

Rachel dała sobie spokój z fryzurą i podeszła do mnie. Wzięła pudełko z ciastem, odwróciła się, postawiła je na stole i zdjęła pokrywkę.

– Z przepisu twojej babci? – zapytała.

Kiedy przytaknęłam, wsadziła rękę do pudełka i odłamała spory kawałek. Z niedowierzaniem przyglądałam się tej dziwnej osobie z czarnymi obwódkami wokół oczu, która zastąpiła moją przyrodnią siostrę. Zaczęła metodycznie jeść ciasto, jakby to była jakaś kara.

Wtedy już wiedziałam, że Jake ją zdradza.

Nie do pomyślenia. Rachel była cenną zdobyczą, upragnioną, wyczekaną, w końcu w zasięgu ręki. Szesnaście lat po ślubie, a nie dalej jak tydzień temu Jake wciąż błądził za żoną wygłodniałym wzrokiem. Patrzył na nią tak, jakby w każdej chwili miał chwycić jej smukłą kibić, unieść i postawić na gzymsie kominka – w centralnym miejscu, jako największe dzieło sztuki. Ale ją zdradzał. Gotowa byłam się założyć o milion dolców.

Być może tylko dlatego, że nazwał mnie Lay. Wraz z tą jedną sylabą wróciła historia tak zamierzchła, że wydawała się mitem. Wiedzy dostarczył mi ten jeden spocony, szybki numerek, do którego kiedyś między nami doszło.

Dzień po śmierci swojego taty zapłakany JJ przyszedł do mnie do piwnicy. Wzięłam go w ramiona, a on wtulił gorącą, mokrą od łez twarz w moją szyję. Był smutnym, miękkim zwierzęciem, posapującym i lgnącym do mnie, przepełnionym zaszokowanym bólem. Przytuliłam go jeszcze mocniej, tak mocno, jakbym próbowała przejąć od niego całą rozpacz i zapewnić mu ukojenie. Bez względu jednak na to, jak silnie oplatałam go ramionami i nogami, jego niezgrabne ciało przelewało się przez nie, a ból był zbyt dojmujący, aby dało się sprawować nad nim kontrolę. I wtedy zaczęliśmy się całować. Twarz miał mokrą od łez i smarków, ale mnie to nie przeszkadzało. Moje serce przepełniała wielka, coraz większa miłość.

Część ubrań podciągnęliśmy, część odsunęliśmy na bok, napierając na siebie coraz mocniej, aż w końcu wsunął się we mnie. Trochę bolało, ale czułam spokój i coś jeszcze. Czułam, że mam władzę. Władzę, ale nie przewagę. Nie nad nim.

Odniosłam wrażenie, że przekroczyłam krawędź klifu i znalazłam się w powietrzu. Jakbym zawsze miała w sobie tę sekretną moc i korzystała z niej bezwiednie, nie mając świadomości, że to robię. Pomyślałam, że wykorzystam ją w dobrym celu, aby pomóc cierpiącemu przyjacielowi.

Nie było w tym nic romantycznego. Nigdy się w nim nie durzyłam w taki niemądry, dziewczęcy sposób. Ja go po prostu kochałam, całego. Był moim najlepszym przyjacielem. Znał moje wszystkie tajemnice i zdradził mi swoje. To znaczy wszystkie oprócz jednej. To jemu się wypłakiwałam po śmierci mojego kota. To on był ostatnią osobą, z którą co wieczór rozmawiałam przed pójściem spać, i pierwszą, którą miałam ochotę widzieć co rano; prowadziliśmy niemające końca rozmowy w autobusie, na przerwach między lekcjami, w szkolnej stołówce i po szkole w moim domu. A teraz był w mojej piwnicy, załamany, a ja obejmowałam go opiekuńczo, kiedy tak wtulał się we mnie, napierał i szlochał.

W pewnym momencie wciągnął głośno powietrze i zesztywniał, a ja poczułam, że wszystko z niego wychodzi. Cały dojmujący żal przemieścił się z jego ciała do mojego. Napięcie przekształciło się w rozluźnienie, a mnie rozpierała duma, że mogłam to zrobić dla przyjaciela.

Przez kilkanaście uderzeń serca leżeliśmy w bezruchu w swoich ramionach. W tamtej ciszy poczułam, że coś się zaczyna, że to początek mnie i JJ’a.

Chwiałam się na duchowej krawędzi, czując, że zmierzamy ku początkowi czegoś kompletnego, prawdziwego życia. Pierwsza przychodzi miłość, pomyślałam, i choć miałam zaledwie siedemnaście lat, wiedziałam, co pojawi się potem. Oczami wyobraźni widziałam nas na studiach, w pracy, na naszym ślubie – tę całą drogę prowadzącą do dziecka, które stworzymy w taki właśnie sposób. Dziecko z jego nosem i moimi głęboko osadzonymi oczami. Te wszystkie etapy nastąpią jeden po drugim, w sposób tak prosty i oczywisty, że nie było po co się spieszyć. Wszystko na nas czekało, a my byliśmy w stanie zawieszenia, złączeni ze sobą, na skraju naszego początku.

A potem on wyplątał się z moich objęć i zaczął poprawiać ubranie. Kiedy na wewnętrznej stronie mojego uda dostrzegł krew, jego policzki oblał jeszcze ciemniejszy rumieniec. Mruknął coś o tym, że musi wracać do domu. Nie patrzył mi w twarz.

Większość mojego ciała nadal zakrywał standardowy uniform – sukienka z lumpeksu, a do niej wojskowe buty – ale poczułam się bardzo naga. Musiałam usiąść, przełożyć lewą nogę przez nogawkę majtek, zapiąć górne guziki, zawiązać lewy but, obciągnąć sukienkę. Kiedy podniosłam głowę, jego już nie było. Nazajutrz nie zjawił się w szkole. Nigdy do niej nie wrócił, nie odbierał także moich telefonów. Byłam w jego domu cztery razy, ale do mnie nie wyszedł. Nie dawał znaku życia do czasu tamtej świątecznej imprezy, na której się zjawił z powodu Rachel.

Nie zaszłam wtedy w ciążę, więc jeśli chodzi o seks bez zabezpieczenia, mój życiowy wynik to jeden do jednego. Nikomu nie powiedziałam o sobie i JJ’u. Ani Rachel, ani mamie i Keithowi, ani małej grupce dziewczyn przy moim stole w szkolnej stołówce. Zbyt wielki czułam ból; najlepszy przyjaciel zdegradował mnie do roli chusteczki.

To wydarzenie coś we mnie zniszczyło. Zresztą to właśnie tego roku zaczęłam rysować Violence. Zaczęło się od zabawnego komiksu z bohaterką o imieniu Violet, która wyglądała jak ja i niechcący psuła szyki przestępcom. Po tej historii z JJ’em gdzieś na marginesie zaczęły się ukrywać prototypy Violence. Violet także się zmieniła i przekształciła w wersję mnie, której siłą stało się bycie superładną, a każdy, kto z nią zadarł, miał do czynienia z Violence. Ona pożerała mężczyzn, jakby to były krakersy, i nigdy, ale to nigdy nie dręczyły jej wyrzuty sumienia. Tak właśnie wyglądała prawdziwa historia narodzin Violence. Pojawiła się, kiedy w niecałe siedem minut zdeptano mi serce, ale nie była to opowieść, którą mogłam się podzielić z Dark Horse.

Później, kiedy JJ na nowo pojawił się w moim życiu, a Rachel zaczęła poważnie o nim myśleć, nakazałam sobie wierzyć, że to zupełnie nowy facet – ktoś, kogo dopiero co poznałam. Zwłaszcza po tym, jak wzięli ślub, a na świat przyszła Lavender. Rozdzieliłam Jake’a i JJ’a, dawnego najlepszego przyjaciela, który kiedyś mnie wykorzystał, przelewając swoje smutki do mojego ciała, a serce zostawiając na później dla Rachel. To był tego rodzaju fragment niefajnej historii, dzięki któremu teraz miałam pewność, że Jake jest zdolny do beznadziejnego zachowania, jeśli chodzi o seks.

– To ciasto jest niesamowite – powiedziała Rachel z pełnymi ustami. I wzięła jeszcze jeden kęs.

– Gdzie Lavender? – zapytałam.

Posłała mi spojrzenie pełne irytacji; usta miała zbyt pełne, żeby udzielić odpowiedzi. Stała do mnie bokiem, przeżuwając i głośno oddychając przez nos. Kiedy przełknęła, resztę kawałka ciasta rzuciła na podłogę i otrzepała dłonie.

– Poszła do Olivii. Chyba nie sądzisz, że pozwoliłabym dziecku być świadkiem tego wszystkiego.

Powiedziała to spokojnie, wręcz beznamiętnie, ale po ostatnich pięciu minutach niczego już nie byłam pewna. Nigdy wcześniej nie widziałam jej w takim stanie. Nigdy. Nie było mi wolno. Nawet kiedy mogłam się okazać pomocna. Jako dziecko wypłakiwała sobie oczy w pralni, gdzie jedynym świadkiem jej łez był Thimble, pluszowy królik. Wtedy jednak przynajmniej wiedziałam, kiedy cierpi. W milczącej solidarności siadywałam pod drzwiami pralni, a kiedy wychodziła, starałam się być wyjątkowo miła. Kiedy dorosłam, nie mogłam robić nawet i tego. Nigdy nie widziałam u niej rozmazanego tuszu. Ani razu.

– Co on zrobił? – zapytałam.

Miałam na myśli to, w jaki sposób Rachel o wszystkim się dowiedziała. I czy to był prawdziwy romans? Przygoda na jedną noc? Dziwka?

W zasadzie to było bez znaczenia. Stałam po jej stronie, kropka, dlatego że „przyrodnia” była dla mnie tylko z nazwy. Obie miałyśmy ledwie po trzy lata, kiedy mama i Keith wzięli ślub. Właściwie to nie miałam żadnych konkretnych wspomnień z życia przed nią. Była rodziną, a Jake jej szopą w ogrodzie, wyprodukowaną zupełnie gdzieś indziej, a potem tu postawioną. A chłopak, którym kiedyś był? JJ? To kula, przed którą przed laty się uchyliłam.

Rachel się wyprostowała. Była ode mnie wyższa o ponad dziesięć centymetrów, nawet na bosaka. Przyglądałam się, jak próbuje zebrać do kupy okruchy swojej chłodnej godności. Nie bardzo jej wychodziło. Przeszkadzały jej w tym oczy pandy i trzęsące się ręce.

– Co tu w ogóle robisz, Leia? Nie dostałaś mojego e-maila? – Drżenie głosu zagłuszyło nutkę rozdrażnienia.

Próbowała udawać, że jej jadalnia nie jest wcale pełna potłuczonego szkła i wywróconych mebli. Jakby problemem była moja niemożność sprawdzania skrzynki mailowej.

– Zaraz zerknę – powiedziałam i poczułam ulgę, kiedy mogłam odwrócić wzrok od rozstrojonej Rachel. Wyjęłam z torebki telefon i go włączyłam. – Właśnie o tym chcesz ze mną rozmawiać?

– W ogóle nie chcę rozmawiać – warknęła, a w jej głosie pojawiła się nuta takiej zaciekłości, że odruchowo uniosłam głowę. Palce zaciskała na potarganych włosach.

Telefon w moich dłoniach zawibrował i piknął. Dostałam esemes. I kolejny. I jeszcze jeden. W pełnej napięcia ciszy rozległ się wesoły motyw przewodni z filmu Ultrapies. Polly Fincher, członkini Pierwszego Kościoła Baptystów z Birchville. Pozwoliłam, aby włączyła się poczta głosowa, i zaczęłam pytać Rachel, czy mogę jej przynajmniej pomóc w ogarnięciu tego bałaganu przed powrotem Lavender. Wypowiedziałam zaledwie dwa słowa, kiedy rozległy się sygnały kolejnych esemesów. Chwilę później mój telefon się rozdzwonił.

– Co się dzieje? – zapytała Rachel.

Uruchomiłam Messenger i zobaczyłam znajome nazwiska. Lois Gainey, Chester Beckworth, Alston Rhodes, pastor Rick i wiele, wiele innych. Sami mieszkańcy Birchville. Z sercem w gardle zaczęłam odczytywać wiadomości. Wszystkie stanowiły wariację tego samego:

„Co się dzieje z panną Birchie?”

„Och, skarbie, strasznie się martwimy!”

„Co mówi lekarz?”

„Od jak dawna to się dzieje?”

A od Martiny Mack, tej złośliwej wiedźmy: „Twoja babcia dała dziś rano popis w kościele…”.

Spojrzałam z lękiem na Rachel.

– No co? – zapytała. – Leia, co się dzieje?

– Birchie – odparłam. – Coś się stało z Birchie.

Coś niedobrego, bo telefon znowu zaczął dzwonić. Pastor Rick, ale nie chciałam z nim teraz rozmawiać. Musiałam skontaktować się z Wattie. Ponownie pozwoliłam, aby nagrał się na pocztę głosową. Tymczasem przychodziły kolejne esemesy.

Nie licząc wakacji, nigdy nie mieszkałam w Birchville. Od czasu ukończenia liceum nie jeździłam tam na dłużej niż tydzień. Ale byłam Birchem. Ostatnim Birchem, z tego, co im było wiadomo. Oto, jak brzmiała dalsza część wiadomości:

„Przyjedź tutaj”.

„Przyjedź do domu”.

„Musisz tu przyjechać”.

Zrobiłam krok w stronę Rachel, a ona w jednej chwili zapomniała o własnym dramacie. Było tak, jakby teleportowała się znad tego całego bałaganu, gotowa, aby mi pomóc, naprawić i przejąć kontrolę nad tym, co się stało. Właśnie na tym od zawsze polegała jej rola. Reszta nas była zwykłymi śmiertelnikami brnącymi przez grząskie błoto. Bywało to wkurzające, ale okazywało się bardzo, ale to bardzo pomocne, kiedy świat wypadał ze swojego toru.

– Przewróciła się? – zapytała teraz, obejmując mnie pocieszająco ramieniem i zerkając razem ze mną na ekran telefonu.

Upadkiem martwiłam się już od wielu lat. Te cholerne schody w całym domu!

– Nie wiem, nie wiem – odparłam.

Otworzyłam pocztę i okazało się, że czekają już na mnie pierwsze wersje dzisiejszych wydarzeń. Przeczytałyśmy je razem. Byłam zbyt przerażona, żeby poczuć ulgę, że Birchie nie złamała kości biodrowej. To byłoby gorsze. Tak wiele udało jej się przetrwać. Była uparta, miała swoje zdanie, które często przeczyło jej wizerunkowi nobliwego bastionu Starego Południa. Ale teraz z otrzymanych wiadomości mogłam wywnioskować jedno: że dopadła ją demencja starcza albo choroba Alzheimera.

– Muszę tam jechać. Muszę!

To mnie teraz trzęsły się ręce i nie mogłam utrzymać telefonu. Birchie nie zgodziła się opuścić miasteczka, nie mówiąc o swoim domu, a zanim wprowadziła się do niej Wattie, przepędziła całą armię zatrudnionych przeze mnie pielęgniarek. Wyrzuciła brelok Life Alert4, bo twierdziła, że tylko psy noszą obroże; do tego rzadko pamiętała o naładowaniu telefonu komórkowego, który jej kupiłam. Jej jedynym wsparciem była równie wiekowa Wattie.

– Oddychaj, skarbie. Dopóki tam nie pojedziesz, nie możemy mieć pewności, co konkretnie się dzieje. Zajmij się pakowaniem, a ja zarezerwuję ci bilet – rzekła Rachel.

Kochałam ją za tych „nas”. Była to wypowiedziana szybko, nieświadoma deklaracja tego, że moje zmartwienia są także jej zmartwieniami.

– Ale ty też masz sporo na głowie. Z Jakiem – powiedziałam. Ja także chciałam dzielić jej troski. – Nie chcę…

– Ćśś, mną zajmiemy się później.

Nie protestowałam. Moja kochana, stara Birche przebiła to, co Jake wyprawiał ze swoim penisem.

Otwierałam kolejne e-maile i im więcej wersji czytałam, tym większa ogarniała mnie złość. Te dwie sprytne staruszki kryły się nawzajem przed całym miastem Bóg jeden wie od jak dawna, uśmiechając się, robiąc frywolitki i pojawiając się na kościelnych festynach. Nie chciały, aby ich życie uległo zmianie, z premedytacją ukrywały więc prawdę – och, ależ byłam wkurzona! A ostatnie wiadomości tylko spotęgowały moją złość.

Tak wielu przyjaciół naszej rodziny zakładało, że ja wiem. Pytali, co mówią lekarze, od jak dawna to trwa i co planuję zrobić. Tylko Martina Mack słusznie uznała, że o niczym nie mam pojęcia. W ostatniej wiadomości nazwała mnie „nieodpowiedzialną i albo ślepą, albo bardzo głupią” za to, że zostawiłam „biedną, obłąkaną staruszkę” pod „fatalną opieką starej, kolorowej służącej”. Początkowo nie miałam pewności, która część jej wywodów zdenerwowała mnie najbardziej, ale chwilę później już wiedziałam.

Ta pierwsza. Wycelowana we mnie. Dlatego że w tym akurat oskarżeniu tkwiła nutka prawdy. Byłam odpowiedzialna. Byłam i ślepa, i głupia.

Wina nie leżała po stronie miasteczka ani nawet obłudnych staruszek. Powinnam była to dostrzec. Powinnam była coś zauważyć. Byłam najbliższą krewną Birchie. Jedyną krewną. Kto jak kto, ale ja nie mogłam się dać oszukać.

– Powinnam była ją zabrać tutaj, blisko mnie, gdzie zdołałabym jej pomóc – powiedziałam i pożałowałam tych słów od razu, kiedy spojrzenia moje i Rachel się skrzyżowały.

Mogła mnie teraz uraczyć tysiącem „a nie mówiłam”. Od dawna była zdania, że moja babcia nie powinna mieszkać w miasteczku, które nazywała „zaściankiem mającym tylko punkt medyczny i wiejskiego weterynarza”. Widziałam, że stara się właściwie dobrać słowa, które najlepiej wyrażą to, jak wielką miała przez cały czas rację. Jak zawsze. I w tym momencie to usłyszałyśmy. Cichy, stłumiony dźwięk, dochodzący gdzieś z góry.

Podniosłyśmy głowy i naszym oczom ukazała się Lavender. Siedziała skulona na balkonie nad holem. Dłonie miała zaciśnięte na białych szczebelkach i wyglądała, jakby była w więzieniu. Kiedy skończyła trzynaście lat, Rachel zabrała ją do stoiska Clinique, aby poznała tajniki makijażu i pielęgnacji cery. Teraz wokół jej oczu widniały takie same ciemne obwódki jak u matki.

To, co Rachel miała mi powiedzieć, uwięzło jej w gardle. Wciągnęła głośno powietrze.

– Olivii nie było w domu – odezwała się Lavender.

– O nie – powiedziała cicho Rachel.

W tym momencie przekonałam się, że mam matczyne dłonie. Odruchowo dotknęły mojego brzucha, by ochronić Digby’ego przed całym złem, jakie może go kiedyś zranić. Później, kiedy już wydostanie się ze mnie i stanie się osobnym istnieniem. Dłonie Rachel także się poruszyły i uniosły w kierunku Lavender. Dostrzegłam potrzebę przytulenia dziecka, zasłonięcia mu oczu i uszu.

Za późno. Bez względu na to, co potwornego rozegrało się między JJ’em a Rachel, świadkiem tego stała się moja siostrzenica. Lavender widziała i słyszała to wszystko.

Prawie siostry

Подняться наверх