Читать книгу Noc sztyletników - Adam Węgłowski - Страница 7
ROZDZIAŁ DRUGI Sprawa dla reportera
ОглавлениеLondyn, Whitechapel, 5–6 listopada 1888 roku
Za szykanowanie katolików chciał wysadzić parlament i zabić króla. Pod gmachem zgromadził trzydzieści sześć beczek z prochem. Wystarczyło poczekać na odpowiedni moment i zapalić lont.
Jednak Guyowi Fawkesowi i jego kompanom się nie powiodło. Ich spisek z tysiąc sześćset piątego roku został wykryty piątego listopada owego roku. Konspiratorzy skończyli w męczarniach, a londyńczycy każdego piątego listopada przy sztucznych ogniach, zamiast beczek z prochem, i w barwnych korowodach, zamiast przebrania kata, świętowali rocznicę niezwykłego wydarzenia. Tak samo było w tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym roku.
Choć może nie do końca. Piątego listopada tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku dziennikarz z Galicji Kamil Kord zobaczył na ulicach londyńskiego East Endu wielu ludzi, którzy – gdyby spisek prochowy się powtórzył – nie tylko nie przeszkodziliby zamachowcom, ale jeszcze im pomogli. Dzieci z kukiełkowymi Guyami Fawkesami dopraszały się od dorosłych przechodniów drobniaków i słodyczy, z kolei dorośli nieśli już kukły całkiem inne. Na przykład szefa londyńskiej policji sir Charlesa Warrena. Szykowali się nawet, żeby jego podobiznę podpalić, ale żandarmi na to nie pozwolili. Skąd nienawiść manifestujących do Warrena? Obwiniali go o brutalne tłumienie protestów biedoty, a jednocześnie o nieudolność w śledztwie dotyczącym przerażających mordów Kuby Rozpruwacza.
Zresztą piątego listopada nie brakowało na ulicach również kukieł przedstawiających nieuchwytnego mordercę. Kilka z nich jasno precyzowało, kogo podejrzewa ulica: Żyda w skórzanym, zakrwawionym fartuchu. A londyńska prasa, szukając potencjalnych tropów w sprawie Rozpruwacza, wspomniała o „podobnym” do londyńskich rzekomym „mordzie rytualnym” w galicyjskiej miejscowości Lutcza, parę lat wcześniej. Czyli o tak zwanej sprawie Ritterów, której – w rzeczy samej – nikt nie znał tak dobrze jak wspomniany Kamil Kord.
Przyjechał do Londynu dosłownie kilka dni wcześniej na zaproszenie swego znajomego Nikodema Ponara. Co by nie mówić, to było całkiem wzruszające: spotkanie na obczyźnie dwójki mężczyzn złączonych kiedyś swoistym braterstwem broni, a potem rozdzielonych przez politykę, zbrodnię i najzwyklejszą ludzką podłość.
Ponar i Kord byli Polakami z Austro-Węgier. Poznali się właśnie przy okazji sprawy rodziny Ritterów. Obaj zaangażowali się w dotarcie do prawdy – ryzykując swoje dobre imię, a nawet życie. Jednak łamiąc paragrafy i zasady, narobili sobie kłopotów. Dlatego Ponar trafił do Londynu i zmienił nazwisko, a Kamil preferował nad gorzkie Austro-Węgry słodką Francję.
Niegdysiejszy galicyjski stróż prawa Nikodem Ponar nazywał się teraz Mark Penniodo i pod tym anagramem wtopił się w tłum tysięcy imigrantów zaludniających dzielnicę Whitechapel. Ale łatwiej było przestawić litery w imieniu i nazwisku niż zmienić swoje życie. Próbował zarabiać jako ochroniarz i tłumacz. Jednak widząc kwitnącą naokoło przestępczość, został nieformalnym, dobrowolnym informatorem londyńskiej policji. Choć przez ostatnią swoją sprawę kryminalną w ojczystym kraju stracił pół zdrowia i całkiem osiwiał, wciąż dobrze się trzymał. Ten nadal przystojny, pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna, w skromnym, acz zadbanym stroju, swoim wyglądem i zachowaniem budził respekt, nawet jeśli żył w okolicy nędznej i przeżartej przestępczością.
Sporo zmieniło się także w życiu jego bogatego, młodego gościa: Kamila Korda. Przez jakiś czas on mieszkał z żoną w Wiedniu. Potem wyjechali wspólnie do Paryża, a Kord jak ognia unikał Austro-Węgier. Nie tylko dlatego, że wciąż wisiało nad nim widmo służby wojskowej w cesarsko-królewskiej armii, od której się uchylał. Chodziło też o jego rodzinę w Galicji. Familia oczekiwała, że Kamil wreszcie przyłoży się do rozwoju rodzinnej firmy i zostanie naftowym potentatem, jak oczekiwali. Biznes wprawdzie wciąż dopiero nabierał rozpędu, ale nikt nie wątpił, że przyniesie fortunę. Dwudziestosześcioletni Kord marzył jednak, żeby zostać człowiekiem pióra. Mógł sobie pozwolić na takie fanaberie, mając rodzinny kapitał, córkę innego nafciarza za żonę i bogatą matkę. Choć ta ostatnia beztrosko traciła czas na paryskich balach i na sączeniu wina Marianiego – bordeaux z kokainą, reklamowanego przez samego papieża Leona XIII, to zagrożenia dla finansowego bezpieczeństwa rodziny nie stanowiła.
Wprawdzie Kord i Ponar raczej uznawali się za znajomych niż za przyjaciół, jednak po wyjeździe z Austro-Węgier nie stracili ze sobą kontaktu. Ponar-Penniodo listownie namówił Kamila, aby go odwiedził w Londynie. Kord nigdy wcześniej w brytyjskiej stolicy nie był. Jakże cieszyło go odnajdywanie śladów po historycznych wydarzeniach i postaciach! Jakże zachwyciła kolej podziemna! Jak uradowała National Gallery. A British Museum? A Crystal Palace? A muzeum historii naturalnej? A gmach parlamentu? A gabinet figur woskowych madame Tussaud? – mógłby wymieniać i wymieniać w rytm kolejnych uderzeń Big Bena.
Kamil darował sobie tylko blichtr balów i bywania w gronie miejscowej socjety. Z racji swego szlachetnego urodzenia i majątku mógłby pojawić się w tak zwanym towarzystwie. Ale nie chciał, nie aspirował do tego. O tym, że miałby spać w eleganckim hotelu w centrum lub wynajmować jakąś willę, nie chciał nawet słyszeć.
Warunki mieszkaniowe, jakie mógł mu zaproponować Ponar u siebie na East Endzie, były wprawdzie spartańskie, ale przecież nie mogło to przerażać człowieka pióra! Wręcz przeciwnie: East End miał być dla niego inspirującym doświadczeniem.
Jedyny warunek postawiony przez Kamila brzmiał, że w żaden sposób nie będzie na utrzymaniu swego gospodarza. Bogacz na garnuszku ledwo wiążącego koniec z końcem imigranta – to byłby absurd, nawet jeśli święte zasady gościnności mówiły co innego.
Kamil przybył trzeciego listopada, czyli w momencie, gdy Londyn nieco odetchnął od morderstw Kuby Rozpruwacza. Wpływowa prasa rozpisywała się raczej o katastrofie pociągu rosyjskiego cara Aleksandra III niż o mordercy z Whitechapel.
Z Whitechapel, czyli z najgorszej chyba części londyńskiego East Endu. Jednak zachodziła obawa, że potwór zacznie atakować nie tylko kobiety lekkich obyczajów i nie tylko w tej dzielnicy biedy. W końcu pewnej nocy zaszlachtował aż dwie kobiety, w tym jedną już bliżej centrum Londynu1. A że między morderstwami następowały przerwy, powstawało pytanie, co i gdzie porabiał wtedy ów Kuba Rozpruwacz, jak nazwał się zbrodniarz w liście do prasy. Może szykował się do ataków w innych częściach Londynu?
Kiedy więc Kamil obejrzał już z grubsza cuda brytyjskiej stolicy, przyswoił sobie jej rytm i nieprzerwany zgiełk, wypuścił się dalej w głąb dzielnicy Whitechapel, na której obrzeżach mieszkali. Kiedy zajrzał w otchłań nędzy tam panującej, oniemiał.
Czy upokorzenie i bieda, w jakiej muszą żyć ludzie, mogą robić większe wrażenie niż dzieła sztuki i cuda architektury? Tak. Bo Kord w żadnym innym europejskim mieście i nawet w najbardziej zacofanych rejonach Galicji nie widział takiego nagromadzenia ludzi zgnębionych, bezradnie wołających o sprawiedliwość i iskrę nadziei – bezdomnych albo żyjących w nieludzkich warunkach, zmuszonych do niewolniczej pracy, przytłoczonych wszechobecnym brudem, znieczulicą, drobną przestępczością, strachem o przyszłość.
Ale Ponar nie widział Korda w roli publicysty opisującego tę ponurą rzeczywistość. Chciał raczej skontaktować swego gościa z kimś prowadzącym śledztwo w Whitechapel. A konkretnie: z inspektorem Frederickiem Abberlinem ze Scotland Yardu. Znał go jako policyjny informator i członek Straży Obywatelskiej w Whitechapel. Z jednej strony Ponar wsłuchiwał się na jego polecenie, co powiadają na ulicach imigranci, i przekazywał to policji (mającej nie lada kłopot ze zinfiltrowaniem obcojęzycznego środowiska niechcianych przybyszów z Europy Wschodniej). Z drugiej sam mógł liczyć na pewne przecieki ze śledztwa.
– Abberline to swój chłop, spodoba ci się – zapowiedział Kamilowi.
– Sprawa Rozpruwacza jest nadzwyczajnej wagi, sądząc po tutejszych nastrojach, ale nie wiem, czy powinienem się angażować – wahał się Kord. – Raz już narobiłem kłopotów sobie i innym – spojrzał znacząco na znajomego, który stał się już niemal jego przyjacielem.
Kord nie lubił jednak nadużywać tego słowa.
– Zrobiłeś wtedy, co należało – odparł Ponar. – I teraz też warto to zrobić, żeby nie powiesili jakiegoś Bogu ducha winnego żydowskiego kramikarza.
Brzmiało to sensownie dla Kamila. Była jednak między oboma rozmawiającymi mężczyznami zasadnicza różnica. Ponar znał już realia Londynu i śledztwa prowadzonego przez Scotland Yard. Miał też doświadczenie policyjne z czasów galicyjskich. Kord zaś był w nowym dla siebie miejscu, z bagażem doświadczeń ze sprawy Ritterów, ale bez pogłębionej wiedzy o Whitechapel. Potrzebował kogoś, kto go w to wprowadzi: mentora, przewodnika.
Ale – po prawdzie – jeszcze bardziej Kamil potrzebował... zajęcia, które miałoby jakiś sens. U boku żony w Paryżu czuł, że czas przecieka mu między palcami. Bo nawet miłość nie wypełni sama całego ludzkiego życia. Szczególnie jeśli w głębi serca człowiek czuje niepokój, że jest przypadkiem, pyłem, ziarenkiem w trybach historii. W okowach społecznych nastrojów, ekonomicznych uwarunkowań, towarzyskich układów. Ba, nawet jeśli je przezwycięży, pozostaje więźniem własnych ograniczeń, namiętności i często nierealnych ambicji. Na przykład pisarskich, jak w przypadku Korda. Kiedyś zamierzał szczegółowo zrelacjonować sprawę lutczańską – bez rezultatu, zbyt już był nią zmęczony. Próbował zbeletryzować pamiętniki swego nieżyjącego ojca – połamał na tym zęby. Wziął się za zaangażowaną, współczesną powieść, ale po paru tygodniach uświadomił sobie, że nie wierzy w ideały, którymi obdarzył swego głównego bohatera. No i śmieszna byłaby powieść o społecznych dołach napisana przez bogatego próżniaka, buntownika za pieniądze rodziców – jak powiadali złośliwcy.
A Whitechapel? Przedsionek piekła potrafi być inspirujący – odpowiadał sobie w duchu na pytanie, czy ten brudny ochłap Londynu może pobudzić jego wyobraźnię. Całe szczęście Kamil nie poświęcał całego czasu tylko na takie filozoficzne dywagacje. Kiedy czuł sprawę, zabierał się do działania. Sprawdzał fakty, szukał między nimi związku, budował i obalał hipotezy. Taką sprawą dla reportera było poszukiwanie mordercy z Whitechapel.
– À propos antyżydowskiej nagonki – zwrócił się do Ponara. – Czytałem, że tuż po jednym z mordów w Whitechapel ktoś krzyknął za odchodzącym z miejsca zbrodni podejrzanym mężczyzną „Lipski!”. Czyli tak, jak nazywał się polski Żyd skazany w Londynie rok temu za trucicielstwo2.
– Nikt nie wie dokładnie, kto za kim i po co to krzyknął – odparł Ponar z miną znawcy. – Ale ludzie to podchwycili, jakby właśnie ten Lipski, teraz już nieszczęsny nieboszczyk, miał zabijać. Tymczasem jego nazwisko po prostu stało się popularną obelgą na East Endzie. Weź też pod uwagę, że krzyczano „Lipski” niedaleko klubu dla Żydów-socjalistów, a politykierzy i rewolucjoniści lubią gardłować.
– A inna sprawa: tej samej nocy, o której mówimy, Rozpruwacz zaatakował jeszcze raz, a potem nabazgrał na ścianie nieopodal miejsca zbrodni dwuznaczne zdanie „Żydzi nie będą niczemu winni”3 i zostawił zakrwawioną szmatę.
– Drogi Kamilu, to było nieco dalej niż „nieopodal”. Dobrych kilka ulic. Nie ma też najmniejszych dowodów, że to Rozpruwacz napisał. I nigdy nie będzie. Policja kazała wszystko zmyć. Chyba nawet zdjęcia nie zrobili. A z tą szmatą to naciągana interpretacja pismaków. Sam dobrze wiesz, że gazetom nie można ufać.
– To komu wierzyć?
– Ja wierzę Abberline’owi, choć lubię brać go pod włos – stwierdził Ponar, jakby to on był szefem inspektora, a nie jego informatorem. – Myślę, że i on skorzysta na rozmowie z tobą, i ty możesz się od niego dowiedzieć czegoś ciekawego.
Niestety, umówić się z zabieganym Abberlinem nie było tak łatwo. Póki co Kord studiował więc dostępne materiały. Czy wiadomo, aby ofiary były ze sobą związane? Czy morderca nie dobierał starannie dat, miejsc albo nawet faz księżyca?
Jedyne, czego Kamil mógł być pewien, to fakt, że morderca atakował – przynajmniej w czterech ostatnich przypadkach – w weekendowe noce. Przerwy miedzy zbrodniami były nieregularne. Marynarz lub turysta, sporadycznie wpadający do Londynu? Dżentelmen, mający psychiczne ataki, pod których wpływem zamieniał się w mister Hyde’a? – rozważał Kord. To była łamigłówka, choć podszyta tragedią kobiet, o które za ich życia nikt nie chciał walczyć.
* * *
Zakradł się do mieszkania ofiary. Była zupełnie bezbronna. Niczego się nie spodziewała – zaspana, w koszuli nocnej. Pierwszy cios trafił w szyję. Drugi koło serca. Przy trzecim, w klatkę piersiową, zabójca złamał ostrze. Ciało ofiary broczyło krwią, gdy on spokojnie wyszedł z mieszkania i zbiegł schodami do wyjścia z budynku. W bramie zaczepił jeszcze policjanta i powiedział, że na górze ktoś zasłabł.
Tak mężczyzna z pokoju numer dziewiętnaście hoteliku na Batty Street wspominał, jak łatwo mu to kiedyś przychodziło. Teraz od kilku dni nie mógł spać. Kolejnego dnia wyszedł więc z nadzieją, by raz na zawsze skończyć to, co zaczął. O ile wreszcie znajdzie odpowiednią osobę.
1 Tak zwane podwójne zdarzenie z 30 września 1888 roku: mord na prostytutkach Elizabeth Stride i Catherine Eddowes.
2 Israel Lipski, oskarżony o zabójstwo swojej ciężarnej przyjaciółki Miriam Angel, po kontrowersyjnym procesie został powieszony w sierpniu 1887 roku.
3 Tak zwane graffiti na Goulston Street: Juwes [zapewne błąd piszącego, poprawnie powinno być „Jews”] are not the men that will be blamed for nothing.