Читать книгу Pójdę za tobą wszędzie - Agata Przybyłek - Страница 8
ОглавлениеMariusz
Mariusz chwycił klucze do samochodu leżące na szafce pod lustrem w korytarzu i pospiesznie wyszedł z domu. Ubrany w czarną koszulę i ciemnoszare markowe spodnie skierował się wprost do samochodu. Jego brązowe, idealnie przystrzyżone włosy lśniły w słońcu, podobnie jak gładka skóra, opalona ostatnio na żaglach w Grecji. Tegoroczna wiosna nie była w Polsce zbyt ciepła, więc postanowił wybrać się w bardziej słoneczny region tuż po weselu Piotrka. Porządnie wypoczął, więc to była naprawdę dobra decyzja.
Wsiadł do swojego mercedesa i ruszył ku bramie. Był dzisiaj piękny, słoneczny dzień. Po błękitnym niebie leniwie płynęły obłoki, a promienie słońca oświetlały duże, wręcz wielkie podwórko otoczone wysokim murowanym ogrodzeniem. Pośrodku stał pokaźny dom z czerwonym dachem utrzymany w nowoczesnym stylu. Górował nad większością roślin w ogrodzie, ale nie przewyższał koron drzew: w większości lip, olch i kwitnących teraz kasztanów. Wzdłuż podjazdu pyszniły się zaś kwitnące rzędy tulipanów, a w sercu ogrodu brylowały różaneczniki.
Mariusz lubił roślinność. Niestety, chociaż by chciał, nie miał czasu uprawiać ogrodu, dlatego zajmował się nimi zatrudniony przez niego ogrodnik. Może to nie był powód do chluby, ale dwa lata temu podkupił go właścicielce lokalnego sklepu ogrodniczego. Wcześniej często gawędził z mężczyzną, gdy jeździł tam po sprzęt albo sadzonki. Polubili się i Szczechowicz założył, że chłopak ma rękę do roślin. Nie pomylił się. Szymon nieźle się sprawdzał i ogród wyglądał teraz jeszcze lepiej, niż wtedy, gdy Mariusz uprawiał go osobiście.
Pielęgnacja roślin nie była jedyną rzeczą, na którą ostatnio brakowało mu czasu. Odkąd przejął firmę po ojcu, nieraz nie wiedział, w co włożyć ręce. Jan Szczechowicz utworzył w Chojnie prawdziwe transportowe imperium. Chociaż zaczynał od podstaw i na początku jeździł zdezelowaną, rozklekotaną ciężarówką, wożąc produkty spożywcze od miasta do miasta, z czasem odkrył w sobie zmysł do biznesu i teraz uchodził w okolicy za człowieka, który odniósł sukces. Firma Jan-Trans zatrudniała ponad dwustu pracowników, z czego zdecydowaną większość stanowili kierowcy. Każdy z nich miał oczywiście do dyspozycji nowy samochód, więc wartość firmy można było liczyć w milionach. Ciężarówki z logo Jan-Transu widoczne były na większości autostrad w Europie, a kierowcy nie mogli narzekać na zarobki. Ponadto Szczechowicz był właścicielem warsztatu samochodowego i stacji kontroli pojazdów, które również generowały niezłe zyski.
Praca bez wątpienia była sensem życia Jana, jednak ostatnio podupadł na zdrowiu, więc to Mariusz zarządzał teraz stworzonym przez niego imperium. Na początku pod kontrolą ojca, ale szybko udowodnił, że jest godny zaufania i samowystarczalny. Nie musiał nawet specjalnie się wdrażać, ponieważ od zawsze pomagał ojcu i był wtajemniczony w meandry działania firmy. A że słynął z konsekwencji, uporu i twardej ręki, szybko zdobył sobie szacunek zespołu i pracownicy niemal od razu zaczęli określać go mianem szefa. Wyglądało na to, że Jan powierzył spuściznę w naprawdę dobre ręce.
Jednak Mariusz, chociaż był pełen energii oraz zapału, szybko przekonał się, że zarządzanie Jan-Transem ma tyle samo plusów, co minusów, o których wcześniej nie myślał. Największą zaletą był oczywiście brak zwierzchnika i możliwość wzięcia wolnego właściwie w każdym momencie, ale nie sądził, że spocznie na nim aż taka odpowiedzialność. Świadomość, że przez jedną nieprzemyślaną decyzję setki zatrudnianych przez niego ludzi mogą stracić pieniądze na chleb, czasami spędzała mu sen z oczu.
Poza tym nie spodziewał się, że tak często będą zdarzały się sytuacje awaryjne. Na przykład dzisiaj. Nieważne, że skończył już pracę i zamierzał pierwszy raz w tym tygodniu porządnie się wyspać. Jednego z jego kierowców zatrzymała właśnie w centrum Chojny policja, ponieważ wsiadł za kierownicę pod wpływem alkoholu. Na szczęście dzięki jego licznym koneksjom udało się uniknąć przykrych konsekwencji tego wyczynu, ale gliniarze zabrali faceta na izbę wytrzeźwień i ktoś musiał odstawić auto do bazy. Pracownik spedycji miał problem ze znalezieniem wolnego kierowcy, więc Mariusz postanowił pofatygować się osobiście. W młodości zrobił potrzebny kurs na prawo jazdy i bez problemu zdał egzamin, bo miał w planach sam jeździć u ojca. Stary co prawda nigdy mu na to nie pozwolił, twierdząc, że to zbyt niebezpieczne, i zatrudnił go do biura, ale jak widać, nabyte umiejętności czasami się przydawały.
Po kilku minutach dojechał na miejsce. Słońce nadal świeciło w najlepsze, oświetlając kolorowe elewacje budynków i kwieciste rabaty w centrum miasta. Mariusz bez trudu wypatrzył ciężarówkę z logo swojej firmy i zaparkował w pobliżu. Wokół zebrała się grupka gapiów, ale ludzie szybko się rozeszli, widząc jego surową minę. Nikt nie chciał zadzierać z człowiekiem majętnym i wpływowym – oczywiste było, że za pieniądze można kupić wszystko, nawet czyjeś milczenie czy sprawiedliwość. Co prawda Mariusz nigdy nie posunął się do żadnego z tych kroków i nie sądził, żeby kiedykolwiek to zrobił, bo szczycił się wewnętrznie swoją uczciwością, ale uważał, że ludzie nie muszą tego wiedzieć. Lubił fakt, że budzi w nich respekt. W pewien sposób dawało mu to poczucie bezpieczeństwa.
Gapie się rozeszli, on zaś otworzył ciężarówkę i sprawnie wskoczył do środka. Dawno nie siedział za kółkiem, lecz bez trudu uruchomił maszynę i pojechał na parking. Jak co wieczór, większość miejsc była już zajęta, ale znalazł wolne. Zgasił silnik, powyłączał wszystko, a potem wysiadł z auta i zamknął drzwi.
– Szef tutaj? – zdziwił się na jego widok ochroniarz, kiedy ruszył do służbówki, żeby odłożyć klucze do schowka.
Był to rozgadany pan Edzio, mężczyzna tuż po pięćdziesiątce, którego przed laty zatrudnił jego ojciec. Po przejęciu firmy Mariusz zastanawiał się przez moment, czy nie powinien go zwolnić, bo ochroniarz nie był już w najlepszej kondycji i nie wyglądał zbyt groźnie w czapeczce z daszkiem i widocznym brzuszkiem, ale Mariusz z ojcem zawsze mogli na niego liczyć. Nigdy nie brał wolnego w ostatniej chwili i należał do tej grupy pracowników, którzy nigdy o nic nie mieli pretensji, wszystko im pasowało, a do tego zawsze przychodzili na czas. Chyba tylko głupek zwolniłby kogoś takiego, myślał Mariusz, podejmując decyzję.
Poza tym parkingu strzegły w nocy również trzy duże psy, które za dnia trzymali w kojcu na tyłach służbówki. Sama ich wielkość budziła respekt, nie mówiąc już o groźnym ujadaniu, gdy coś je zaniepokoiło. „Brzmią strasznie” – mówili jego znajomi, w odpowiedzi na co Mariusz uśmiechał się lekko. Dorastał z tymi psami i wiedział, że dla bliskich są łagodne jak baranki, ale nikt poza nim, jego rodziną oraz zmieniającymi się stróżami nie musiał tego wiedzieć. Dwa owczarki niemieckie i jeden amstaff spełniały swoją funkcję i tak wolał to zostawić. A gdy nikt nie patrzył, zaglądał do nich i drapał je za uszami, jakby nadal były szczeniakami.
Teraz jednak nie poszedł w tamtą stronę, ale skierował się do pana Edka, który stał pod zadaszeniem w wejściu do służbówki.
– Dzień dobry – powiedział do stróża. – Tak. To ja we własnej osobie.
– To dobrze, bo już bałem się, że mam omamy. Żona nie byłaby szczęśliwa, gdyby jej mąż zaczął odwiedzać psychiatrę.
– Spokojnie, na razie nie widzę ku temu podstaw. – Mariusz uśmiechnął się lekko i wszedł po schodkach, po czym podał mu rękę. – Dobrze pana widzieć.
– Szefa również, chociaż nie powiem, jestem trochę zdziwiony tym widokiem. Zwłaszcza że Marek dopiero wyjechał. – Wskazał na ciężarówkę.
– Można powiedzieć, że spotkały go małe problemy.
– Techniczne? Coś nie tak z autem?
– Raczej z jego trzeźwością – mruknął Mariusz, wiedząc, że stróż i tak nikomu nie powie. Powierzali mu z ojcem czasem większe sekrety i nigdy żaden nie wypłynął poza ich grono. Pan Edek ewidentnie wiedział, co zachować dla siebie.
– Naprawdę? A nie wyglądał na pijanego. Przecież gdybym wiedział, w życiu nie pozwoliłbym mu wyjechać na drogę. Mam nadzieję, że nie stało się żadne nieszczęście.
– Tym razem nie, ale wolałbym uniknąć w przyszłości takich sytuacji.
– Postaram się bardziej wnikliwie obserwować naszych chłopców – obiecał mu Edek, ale Mariusz spojrzał na niego łagodnie i poklepał go po ramieniu.
– Spokojnie, panie Edku. Nie mówię panu tego dlatego, że mam jakieś oczekiwania. Ocenianie trzeźwości kierowców nie leży w zakresie pana obowiązków i nie zamierzam tego wymagać.
– Ale oczy mam, więc co mi szkodzi na nich zerkać.
Mariusz znów się uśmiechnął.
– Właśnie dlatego tak pana cenię i lubię.
– Z wzajemnością – odpowiedział mu stróż, a gdy Mariusz wszedł do służbówki, żeby odłożyć w końcu klucze, odwrócił się i oparł o futrynę. – A tak à propos sympatii… – zagadnął mimochodem.
Mariusz schował klucze do schowka i zamknął metalowe drzwiczki.
– Rozumiem, że ma pan do mnie interes.
– Czy ja wiem? Sam bym tak tego nie nazwał.
Mariusz uśmiechnął się dobrotliwie i skrzyżował ręce na piersi.
– O co chodzi, panie Edku?
Stróż zebrał się w sobie.
– Właściwie to o kogo… Ja w sprawie mojego zięcia.
– Niech zgadnę. Zrobił kurs na prawo jazdy, szuka pracy, a pan chce, żebym go zatrudnił?
– A gdzieżby! – oburzył się stróż. – Ja bym nie śmiał prosić pana o takie rzeczy.
Mariusz spojrzał mu w oczy mile zaskoczony.
– A więc o co chodzi?
– Można powiedzieć, że problem jest odwrotny. Nie mam pojęcia, jak wybić mu z głowy pracę za kierownicą, i sądziłem, że pan mi coś poradzi.
– Nie chce pan, żeby zięć był zawodowym kierowcą?
– Panie Mariuszku, przecież obaj wiemy, jak to wygląda… Tygodniowe wyjazdy, przedłużające się nieobecności… A żona z małymi dziećmi siedzi w domu i tęskni.
– Martwi się pan o małżeństwo córki?
– Co to za małżeństwo, gdy ona będzie tutaj, a on gdzieś w świecie. Ja nie wierzę w takie weekendowe związki. Mało to małżeństw naszych chłopaków się rozpadło? – Popatrzył na ciężarówki, które lśniły w słońcu. – Wrogowi bym takiego życia nie życzył.
– Mówił pan o tym zięciowi?
– Mówiłem, ale on nie chce mnie słuchać.
– A pana córka co na to?
– Jak to co? Nie jest zadowolona. Która kobieta by była, gdyby mąż oznajmił, że zamierza bywać teraz w domu tylko w weekendy? I to nawet nie wszystkie.
– Rozumiem, że to dla pana rodziny trudna sytuacja.
Pan Edek spuścił wzrok.
– Gdyby ten mój zięć nie był taki uparty… Raz-dwa przemówiłbym mu wtedy do rozsądku.
Mariusz zamyślił się nad słowami ochroniarza i również w zadumie popatrzył na parking, który znajdował się za oknem przysłoniętym białą, staromodną firanką.
– Chciałbym panu pomóc, ale nie bardzo wiem jak.
– Ja też nie mam żadnego pomysłu, właśnie w tym tkwi problem.
– Ale skoro pana córce też nie podoba się taka wizja męża, to może ona sama wybije mu z głowy te wyjazdy?
– Wątpię. On jest uparty jak osioł.
– Nigdy nie można mówić nigdy, panie Edku. – Mariusz wsunął ręce w kieszenie spodni i spojrzał mu w oczy. – Pomyślę nad jakimś rozwiązaniem. Pan też niech się jeszcze zastanowi i może razem znajdziemy dobre wyjście.
– Oby miał pan rację.
– Będzie dobrze! – Mariusz znowu poklepał go po ramieniu, tym razem, żeby dodać mu otuchy, po czym przesunął się do wyjścia. – Muszę lecieć. – Pomyślał o samochodzie, który zostawił w centrum miasta. Miał spory kawałek do przejścia.
Jakie to zabawne, jak bardzo punkt odniesienia potrafi zmieniać perspektywę, uświadomił sobie i aż się uśmiechnął. Autem droga do centrum zajmowała raptem parę minut, a pieszo będzie szedł kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt. Nie pokonywał tej trasy na nogach chyba od lat!
Pożegnał się z panem Edkiem i ruszył ku bramie. Wyszedł na asfalt i skierował się ku miastu. Dobrze, że w końcu nadeszły ciepłe dni. Tegoroczna wiosna nie była zbyt łaskawa, na zmianę ze słońcem serwowała przymrozki, deszcze i opady śniegu. Dopiero w majówkę nieco się ociepliło i zza chmur wyszło słońce. Mariusz miał nadzieję, że ładna pogoda zostanie na dłużej.
Idąc, podziwiał krajobrazy. Zwykle, zaabsorbowany pracą, nie zwracał uwagi na uroki terenu, który migał mu za oknami okien samochodowych, ale powolny spacer pozwalał na więcej. Po obu stronach zieleniły się trawy i rozłożyste korony drzew. W oddali majaczyły pola uprawne i łąki należące do lokalnych rolników z okolicznych wsi, a tuż za nimi rozciągały się lasy i liczne jeziora. Mariusz nie mógł co prawda ich widzieć, ale okolica stanowiła swoisty raj dla wędkarzy i amatorów pływania łódką. Sam nieraz wybierał się na kajak czy łódkę z grupą znajomych.
Ta okolica była także ulubionym zakątkiem obserwatorów dzikich zwierząt, którzy zjeżdżali w te strony zafascynowani urokami Doliny Dolnej Odry. Liczne kanały i starorzecza tworzyły swoistą sieć, która była wspaniałym miejscem do życia dla wielu ptaków, ssaków czy drzew. Wiele osób nie miało o tym pojęcia, ale urzędowały tu nawet gatunki zagrożone wyginięciem w skali światowej, takie jak mały ptaszek zwany wodniczką. Między torfowiskami i moczarami utworzono punkty obserwacyjne, a widoki zapierały dech w piersiach. Mariusz uwielbiał patrzeć, jak błękit Odry kontrastuje z zielenią pól albo miesza się z kolorem nieba. Skrzące się na wodzie słońce sprawiało, że sceneria jawiła się wręcz jako magiczna, uwielbiał też ten charakterystyczny zapach wilgoci, który unosił się w powietrzu.
Chociaż w pędzie życia nie miał czasu za bardzo się na tym zastanawiać, kochał strony, z których pochodził. Dzięki bliskości Odry miał kontakt z dziką naturą (czasami aż za bliski, gdy musiał hamować samochodem, żeby nie uderzyć w jakąś przechodzącą przez drogę sarnę albo odyńca). W dzisiejszych czasach, gdy niemal wszędzie ślad odciskała ręka człowieka, było to jego zdaniem bezcenne, choć doszedł do tego wniosku dopiero niedawno, bo na studiach zachłysnął się życiem w mieście i określał się mianem mieszczucha. Ale uroków miasta mógł bez końca smakować w pobliskim Szczecinie czy Warszawie albo Berlinie, do których często jeździł w interesach.
Słońce powoli chowało się za horyzontem, rzucając ogniste promienie na dachy pobliskich budynków. Niebo przybrało różowy kolor. Mariusz tak się wyciszył i zamyślił, że nawet nie zauważył, kiedy dotarł do właściwej części miasta. Trawiaste pobocze zamieniło się w chodnik, a przed jego oczami pojawiło się rondo. Idąc po pasach na drugą stronę jezdni, uświadomił sobie, że miasto z perspektywy przechodnia wyglądało zupełnie inaczej.
W końcu dotarł do swojego samochodu. Mercedes czekał tam, gdzie go zostawił. Wsiadł za kierownicę, jednak zanim zdążył odjechać, zadzwoniła do niego Martyna.
– Idealne wyczucie czasu, kochanie – powiedział na powitanie.
– Przeszkadzam ci? – zapytała zmartwiona.
– Nie, wręcz przeciwnie. Właśnie jestem w centrum Chojny.
– Naprawdę? Myślałam, że umawialiśmy się dzisiaj u ciebie.
– Zmieniłem plany. Dobrze będzie się gdzieś wyrwać.
– Co masz na myśli?
– Może wyskoczymy na pizzę?